niedziela, 26 września 2010

Upolowany króliczek

Kirhan jest chora, więc NIE BĘDZIE notek do następnej NIEDZIELI. Przez ten czas postaram się zebrać siły by mimo przeziębienia napisać notkę na AI NO TENSHI. Pojawi się w CZWARTEK.


1 maja
Po naszej małej przygodzie w Zakazanym Lesie miałem wielką ochotę odpocząć i wcale nie ruszać się z wygodnego krzesła, chociaż każde wydawało mi się wyjątkowo komfortowe. Po mojej ostatniej dawce sportu daleki byłem od powtarzania tego wyczynu. Byłem także przekonany, że nieszczęsne owady nadal pamiętają dwóch intruzów, których należało zlikwidować, jeśli pojawią się ponownie z pobliżu. Nie chciałem więcej spotkać się z żadnym przerośniętym insektem, ani innym nienaturalnym stworzeniem. Miałem już dosyć atrakcji i w głębi duszy miałem nadzieję, iż nie pojawi się więcej nieznajoma postać spod drzewa. Miałem złe przeczucia związane z nią, chociaż zapewne przesadzałem, co zdarzało mi się coraz częściej. Brakowało mi wakacji, a one zbliżały się wraz z egzaminami, których cienie snuły się nad każdym, lub uwydatniały się w postaci wielkich, sinych podków pod oczyma.
Dzisiejszy dzień chciałem spędzić spokojnie, na nauce, rozmowach z kolegami i relaksie przy szklance z sokiem. Nie przewidziałem tylko, iż przyjaciele postanowią sprawdzić swoją zastawioną wczoraj pułapkę. Uznali, iż najlepszym rozwiązaniem będzie codzienne jej doglądanie. Gdyby została naruszona, a w pobliżu nie byłoby naszej ofiary, wtedy przynajmniej mielibyśmy pewność, że więcej może się nie pojawić, gdyż został ostrzeżony. James chciał się nawet zakładać, iż jego genialny plan, który przywłaszczył sobie w całości, należał do na tyle skutecznych, że nasz „ptaszek” wpadnie do klatki i zostanie na dłużej. Osobiście uważałem, że chłopak nie docenia nieznajomej postaci. Jeśli zdołała dostać się na teren szkoły i jest w stanie rozpływać się niemal w powietrzu, to znak, iż mamy do czynienia z potężnym czarodziejem. Andrew zgadzał się ze mną, ale nie mówił tego głośno. Wolał dać się ponieść przygodzie, by mieć, co opowiadać w domu.
Pakując na siłę ostatnią książkę do zaklęć prosiłem przyjaciół by poczekali chwile. Torba nie chciała się domknąć, a ramię już bolało mnie od jej trzymania. Nie mniej jednak uważałem, że nauki przed egzaminem nigdy za wiele, a więc musiałem pocierpieć by osiągnąć później sukces.
- Jeszcze chwileczkę... – stęknąłem na siłę chcąc upchać wolumin. Syriusz wyrwał mi go z rąk i sam schował do siebie.
- I po kłopocie. Możemy już iść? – moja jawna przesada w podejściu do nauki chyba powoli działała mu na nerwy, jednak nic na to nie mogłem poradzić. Podczas gdy on podchodził to wszystkiego z rezerwą, ja bałem się i ciągle o tym myślałem. Entuzjazm przyjaciół na pewno działał na mnie pozytywnie, ale musieli siłą wciągać mnie w swój świat.
- Pospieszcie się, pospieszcie! – James podskakiwał w miejscu zniecierpliwiony. – Mówię wam, że mnie coś tknęło jakieś dwie godziny temu i to na pewno od pułapki. Czuję, że moje dziecko najadło się właśnie i tylko czeka aż przyjdziemy pozbierać kości. Ja was ładnie proszę, ruszcie kupry! – z błagalną miną zaczął skakać w stronę wyjścia. Nie miałem już jak ich spowalniać, więc grzecznie podążyłem za okularnikiem, którego rozpierała energia.
Zaledwie wyszliśmy ze szkoły, a dostrzegłem ruch za drzewem, które stanowiło nasz punkt docelowy. Jakiś ciemny kształt kręcił się w tamtym miejscu. Łapiąc za ramię Blacka skinąłem głową w tamtą stronę. Byliśmy zbyt daleko, by dokładnie dostrzec wszystko, ale w miarę, jak podchodziliśmy powoli i czujnie, mogliśmy zauważać więcej szczegółów. Na początku wydawało mi się, że to jakieś dziwne zwierze, później przekonywałem się z coraz to większą pewnością, iż mamy do czynienia z człowiekiem, by na sam koniec, kiedy moje zmysły były w stanie odróżniać wszelkie kształty, zrozumiałem, kim jest nasza zdobycz.
- Nasza pułapka zawiodła, a raczej złapaliśmy niewłaściwą osobę... Wróć, złapaliście! Mnie w to nie mieszać. – mruknąłem do chłopaków, którzy zaintrygowani i dumni z siebie nagle przestali się głupio uśmiechać. Chyba i do nich dotarło, iż złapany osobnik, nie był tym, którego planowali dorwać.
- No, nareszcie ktoś się zjawił! – głos gajowego wydawał się zabarwiony złością. – Uwolnijcie mnie teraz. – zmienił odrobinę pozycję, dzięki czemu mogliśmy dostrzec jego obrośniętą twarz zza kratek przygotowanej dzień wcześniej klatki, która dobra dla normalnego człowieka, Hagrida uwięziła zaledwie na wysokości ramion. Jego głowa była jak ptak w klatce, chociaż nie o to chodziło dokładnie Potterowi. – Co to u licha ma być? Kto robi tak niebezpieczne zabawki i wiesza na drzewach? I uwolnijcie mi nogę, bo nie mogę się wyrwać. To jakieś magiczne ustrojstwo!
- Ha... Hagrid... – okularnik wymusił uśmiech. – Co się stało?! – podjął się nagle swojej gry. Idąc za jego przykładem także i my musieliśmy oszukiwać biednego gajowego. Oby kiedyś wyszło mu to na dobre.
- A no, widzisz. Szedłem sobie do zamku, pogadać z Dumbledorem, a tu nagle jak nie łupnie, jak nie wpadnę nogą w dół! No i walnęło mnie w łeb, a widzisz efekt. Niebezpiecznie się bawicie na błoniach, aż strach, co to teraz uczniom do głowy przychodzi.
- Prawda?! – J. zerwał się od razu do pomocy. – Pomóżcie mi! – rozkazał łapiąc mocno za gałęzie klatki, by uwolnić z niej gajowego. Syriusz dołączył do niego i obaj siląc się ciągnęli, póki nie wystrzeliła ona z ciała Hagrida jak korek z butelki.
- To pewnie jakaś pułapka na zające. – zmyślił na szybkiego Black. – Pewnie bawią się w polowanie, wiesz jak to bywa. – rzucił okiem na nogę gajowego i przywołał mnie ruchem ręki. Dobrze wiedziałem, o co chodziło. Rzuciłem małe zaklęcie by lina, która owinęła się w koło nogi mężczyzny stała się widzialna i pozwoliła się rozwiązać. Pomogliśmy od razu wstać Hagridowi, który pokuśtykał kawałek i syknął z bólu.
- Wżarło się w nogę, jak bestia. Boli, ale nic poza tym. Pomóżcie mi dotrzeć do domu i tyle moich wycieczek dzisiejszego dnia. Och, i byłbym wdzięczny gdybyście zdołali dosłownie w pięć minut, zaopiekowali się moimi dyniami. – spojrzał po nas prosząco. Gdyby nie to, że byliśmy winowajcami w tej sytuacji moglibyśmy odmówić, jednak wiedząc, że to przez nas mężczyzna kuśtyka, naszym obowiązkiem było pomóc mu.
- Od tego ma się przyjaciół, Hagridzie. – rzuciłem uśmiechając się do kolegów. Nie byli zachwyceni, ale oni także rozumieli powagę sytuacji.
Z ogromnym trudem przyszło nam podtrzymywać wielkie ciało gajowego, nie wspominając już o sadzaniu go na krześle. Nogi się pode mną uginały, gdy tylko kładł dłoń na moim ramieniu, a co dopiero podtrzymywać może z połowę masy jego ciała. Uporaliśmy się jednak z tym problemem i teraz przyszła pora na następne.
- W beczce za domem jest woda do podlewania i wiaderko. Chlapnijcie troszkę moje maleństwa i głaskajcie je przez chwilę mówiąc do nich. To bardzo ważne, by wyrosły na duże i smaczne dynie. – myślałem przez chwilę, że gajowy żartuje, jednak przeliczyłem się pod tym względem. Był poważny jak nigdy i to mnie najbardziej przerażało.
Z nietęgimi minami wyszliśmy z chatki. Beczka była ogromna i by do niej dostać musiałem wejść na ramiona Blacka, zaczerpnąć wody, po czym podać wiaderko Shevie, który podlewał dynie, gdy J. głaskał je i zaczął opowiadać im bajki. Szczerze powiedziawszy to wolałem moją pracę, niż jego działkę. Może i musiałem wkładać w to wiele siły, ale przynajmniej nie wyglądałem jakby mi odbiło. Żałowałem, że cała szkoła nie może zobaczyć tej jednej sceny.
- Ej, nie po butach! – Potter syknął na Andrew, który udał przejętego i szybko przeprosił.
- Nie chciałem. Tak ciekawie opowiadasz o pszczółce i dyniowym kwiatku, że się zasłuchałem i przypadkiem mi się chlapnęło...
- Milcz! – okularnik zrozumiał, że chłopak się z niego nabija i chyba z trudem powstrzymał swoje mordercze żądze. Wrócił do głaskania swoich pomarańczowych dzieciątek. – I wtedy przyszedł królik i chciał zjeść kwiatek dyni, więc pszczoła użądliła go w tyłek i ocaliła przed nim swojego przyjaciela. – zakończył swoją pasjonującą opowieść. Odsunął się od jednej dyni i przeszedł do kolejnej. Teraz podjął się jakiejś historyjki o listku i mrówce. Wyglądał przy tym, jakby przyszło mu przerzucać odchody hipogryfa do użyźnienia grządki. Z drugiej strony poletka Peter rozwodził się nad smakami Fasolek Wszystkich Smaków głaszcząc dwie dynie jednocześnie. On jeden wyglądał przy tym całkowicie naturalnie i rozmarzony nawet nie zwracał uwagi na nas, czy też swoje zajęcie. Chociaż bolały mnie ramiona, zapewne podobnie jak Blacka i Andrew, to musiałem przyznać, że wprawiło mnie to wszystko w dobry nastrój. Taka kara może nie ostudziła zapału przyjaciół do uganiania się za nieznajomą postacią, ale dała nam nauczkę, by więcej nie próbować ryzykownych sposobów.

piątek, 24 września 2010

Przygotowanie na łowy

Dziękuję za miłe słowa, a co do Alena... Bardzo się cieszę, że jest pospolity. Właśnie taki miał być. Ten przebłysk normalności wśród postaci był bardzo potrzebny.


30 kwietnia
Przyjaciele doszli do wniosku, że nie warto czekać dłużej ze złapaniem tajemniczej postaci. Bez mojej wiedzy naradzali się przez ostatnie dni, a teraz nie miałem wyboru, jako że zostałem wplątany w ich łowiecką zabawę. Najzwyczajniej w świecie powiedzieli mi, że dziś przystępują do działania. Nie obeszło się bez podziału zadań i tym też sposobem Peter skończył na czatach przy drzewie, które właśnie okupowaliśmy. Nie wydawał się zbyt zajęty swoją działką i oddał się bez reszty pochłanianiu Fantazyjnie Finezyjnych Drażetek Felixa Feelroya, które zmieniały kształt, kiedy brało się je do ręki. Chyba nie tylko mi robił nimi na złość, ponieważ wzrok Jamesa także zbyt często padał na opakowanie i czekoladowe maleństwa pochłaniane przez blondynka.
- Peter, jeśli zaraz nie skupisz się na czatowaniu to wrócimy do pokoju i wyjemy wszystkie twoje ukryte łakocie spod łóżka. – ostrzegł niebezpiecznie poważnym tonem. – Tak, Pet. Nie ma sensu robić tak przerażonej miny. Dobrze wiem, że kryjesz tam swoje słodkości, więc albo się skupisz, albo się z nimi pożegnasz... – Pettigrew władował do ust całą garść drażetek i schował do kieszeni resztę. Stanął na baczność uważnie obserwując błonia. Biedak naprawdę bał się groźby Pottera, który był zdolny nawet do najbardziej parszywych i wrednych posunięć by osiągnąć swój cel. Właśnie, dlatego, moje łakocie zamykałem zaklęciem, które zdążyłem już zmienić, na wypadek gdyby Syriusz przypadkiem się wygadał.
- Póki nikogo nie ma i nikt się nami nie interesuje czas zabrać się do roboty. – Syri podał okularnikowi łopatę. – Tak jak ustaliliśmy. James, ty kopiesz. – tutaj J. został wcześniej przegadany argumentem większych dłoni, które idealnie nadają się do trzymania łopaty, a zbędne są przy innych zajęciach. - Sheva zabiera się za skręcanie sznurków. – padały dalsze komendy. Biedny Andrew nie należał do zwolenników ręcznych robótek, jednak jego drobne palce nadawały się idealnie do skręcania grubszych i węższych sznureczków z wcześniej ukradzionego Sprout zapasu cieniutkich witek Wierzby Przędzącej. W prawdzie chłopcy utrzymywali, że sami je zebrali, jednak jasnym było, iż kłamią. Nie mieli pojęcia, kiedy zbiera się „włosy”, jak zwykło nazywać się ten rodzaj witek, a pora na to minęła już cały miesiąc temu. Nie komentowałem tego jednak, wiedząc, iż nie dałoby to wiele i nic by nie zmieniło. – Tym czasem ja z moimi szerokimi ramionami i moim przenośnym słowniczkiem zaklęć – tutaj wskazał na mnie. – Idziemy po gałęzie na klatkę. – po prostu przewróciłem oczyma, bym nie musiał tego komentować. Black wyjął spod pachy pelerynę niewidkę i stanął w odpowiednim miejscu za drzewem, które nas kryło. Wtedy też nakrył nas peleryną, by nikt nie widział, że zmierzamy w stronę Zakazanego Lasu. Tam właśnie mieliśmy szukać dużych i mocnych gałęzi.
- Zaczynamy. – rzucił krótko James i wbił łopatę w ziemię. Syriusz złapał mnie w tym czasie za rękę i pociągnął w odpowiednią stronę. Szczerze powiedziawszy wcale nie chciałem kręcić się po błoniach, a co dopiero po Zakazanym Lesie. Byłem tam w prawdzie kilka razy, jednak wtedy czułem się jakoś bezpieczniej. Za pierwszym razem to Oliver był naszym przewodnikiem. Nie miałem pojęcia jak naprawdę dotarł do jednorożców, w dodatku stosunkowo oswojonych. To było dla mnie tajemnicą do tej pory. Innym razem szukaliśmy wyjścia z sytuacji, w której ratowaliśmy cały Hogwart przed nieudanym eksperymentem Pottera.
- Nie musisz się bać, jestem z tobą. – powiedział cicho Black mocniej ściskając moją dłoń. Może potrafił wyczuwać moje nastroje, a może tylko zgadywał, że jestem spięty, a tym samym bardzo sceptyczny w stosunku do pomysłu, który przecież chłopak sam zaproponował, a ja nie obaliłem, gdyż byłem zbyt zajęty nauką, by móc na czas zareagować. – Nie wejdziemy głęboko do Lasu, więc nic się nie stanie.
- Nie wiemy, co tam się czai. – odburknąłem. – Uważam, że powinniśmy powiedzieć o wszystkim dyrektorowi.
- Ale nie powiemy. – zatrzymał się i uśmiechając pocałował mnie przepraszająco. Peleryna niewidka trochę nam przeszkadzała. Poczułem się jednak raźniej.
Idąc szybkim krokiem nawet nie zwróciliśmy uwagi na zajętego pracami w ogródku Hagrida. Nie widział nas, a my nie musieliśmy się nim martwić. Niemal na palcach wchodziliśmy do Lasu. Pierwszy raz byłem tam sam z Syriuszem i nie czułem się z tego powodu najlepiej. Wolałem by cała nasza paczka kręciła się po tym pełnym niebezpieczeństw miejscu. Poza tym znalezienie odpowiedniej ilości gałęzi, które nadadzą się na klatkę, nie wydawało się pracą łatwą. Przetarłem oczy dłońmi i westchnąłem. Było za późno.
Nie ściągając peleryny wpatrywaliśmy się obaj w ziemię pod nogami. Nie mogliśmy zrywać gałęzi z drzew, więc jedynym wyjściem było wyszukiwanie tych, które upadły. Pierwszą odpowiednią znaleźliśmy po kilkunastu minutach. Była brudna, ubłocona w niektórych miejscach, ale nadawała się idealnie. Długa, giętka i mocna. Jak na zawołanie pojawiły się także dwie inne. Syriusz, który poczuł się pewniej wyszedł z ukrycia. Kazał mi tylko ciągle wystawiać rękę, by wiedział gdzie jestem. Dostosowałem się do jego polecenia, ale i tak ciągle trzymałem się blisko niego.
- Remi, Remi, patrz, ten jest idealny! – pokazał mi oparty o drzewo badylek. Podbiegł do niego i złapał podnosząc. Serce mi stanęło w piersi, kiedy patyk zaczął się ruszać i wyginać smagając Blacka po twarzy. Syri syknął i puścił go, a badyl zaczął uciekać na dwóch chudych, patykowatych nóżkach. Jakby na zawołanie w kilku miejscach poderwało się jeszcze kilka innych i teraz patrzyłem wystraszony na umykające wielkie patyczaki.
Syriusz trzymał się za twarz i przeklinał pod nosem. Podbiegłem do niego by sprawdzić, co się stało. Odsunąłem jego dłonie na boki i skrzywiłem się widząc trochę zakrwawioną twarz. Dostał pod oko, a cios przeciął mu skórę, co sprawiło, że krew puściła się od razu. Kolejny rozciął brew, policzek, a nawet brodę.
- Ciesz się, że nie straciłeś oka. – warknąłem rozeźlony, jednak martwiłem się, by w ranki na twarzy nie wdało się zakażenie. Szybko wyjąłem z kieszeni czystą chusteczkę, którą pośliniłem i zacząłem zmywać krew z twarzy chłopaka. Widać było, że Syri nie do końca wiedział, co się działo. Posadziłem go, więc na jakimś zwalonym drzewie i kazałem tam zostać cały czas przecierając twarz, by w końcu przestała krwawić. Sam zająłem się zbieraniem patyków rzucając na nie zaklęcie pomniejszające. Samemu poszło mi jakoś szybciej, ale może miał na to wpływ stan kruczowłosego. Zmartwiony schowałem swoje znalezisko do kieszeni i czym prędzej wróciłem do przyjaciela.
- Remi, tu jest pełno robaków! – syknął widząc mnie i właśnie rozdeptał jakąś larwę, którą wcześniej strzepnął ze spodni. Dziś okazał się być kompanem do niczego, a uwaga sprzed chwili nie wydawała mi się nazbyt inteligentna. Zapewne atak patyków nadal był dla niego czymś traumatycznym i musiało minąć trochę czasu zanim mu przejdzie.
Nagle to ja poczułem, że nie jestem zwolennikiem owadów. Za Syriuszem pojawiła się ogromna larwa jadowicie zielonej barwy o różowych kropkach na poduszkowatym ciele. Aż przeszły mnie dreszcze. Była wiosna, więc robaki wychodziły z kryjówek, pojawiały się w Zakazanym Lesie, szukały jedzenia, partnera, pilnowały dzieci. Miałem niejasne wrażenie, że Syriusz właśnie rozgniótł jedną z pociech giganta za nim. Póki, co nie miał pojęcia, w jakiej jest sytuacji, a ja postanowiłem to szybko wykorzystać.
- Chodź tu do mnie. – wyciągnąłem po niego ramiona. – Pokażę ci coś niesamowitego, ale musisz się pospieszyć. I nie wykonuj gwałtownych ruchów, bo go wystraszysz. – zmyślałem jak tylko mogłem. Wielka larwa przede mną daleka była od obaw, ale przecież nie mogłem powiedzieć, co dzieje się naprawdę. Wstrzymując oddech patrzyłem jak chłopak zbliża się do mnie. Rany już nie krwawiły, ale najpewniej miało ich być więcej, kiedy damy nogi za pas.
Złapałem Syriusza za ramiona i odwróciłem szybko w stronę potwora, o którym nie miał pojęcia. Chłopak znowu zaklął.
- Remi, czy ona powinna mieć takie ogromne zębiska? – teraz ja również je zauważyłem. Wielkie kły, z których ciekła jakaś zielona maź i w miejscy, gdzie wcześniej siedział Black wypalała ogromne dziury, jakby potraktowano drzewo kwasem.
- Miałeś rację, powinniśmy powiedzieć dyrektorowi, ale teraz w nogi! – zapiszczał, jakby planował się rozpłakać. Trzymał w ręce pelerynę niewidkę, zaś w drugiej ściskał moją dłoń. Obaj pobiegliśmy ile sił w nogach w kierunku ścieżki, która mieliśmy wydostać się z Lasu. Za nami rozległo się wściekłe syknięcie i odgłos łamanych gałęzi. Larwa nas goniła, chociaż wcale nie patrzyłem za siebie. Nie chciałem tego widzieć, a uderzające o moją twarz gałęzie w pełni przeszkadzały w poruszaniu się. Wcale nie myślałem o upewnianiu się czy mamy możliwość ucieczki. Ściskając z całych sił rękę Syriusza starałem się po prostu uciekać, biec i ocalić skórę.
W ostatniej chwili przed wybiegnięciem na błonia Syri zarzucił na nas pelerynę. Jak poparzeni przebiegliśmy w pobliżu Hagrida, który tylko rozejrzał się nie widząc nikogo, ale słyszał przecież nasze sapanie. Nic już nas nie interesowało, jak tylko dopadnięcie przyjaciół i ewentualne ukrycie się w zamku. Nie wiedzieliśmy, że larwa dała sobie spokój, kiedy tylko zauważyła, że nie dogoni nas przed opuszczeniem Lasu. Miałem po wyżej uszu wspaniałych pomysłów rządnych przygody przyjaciół.

środa, 22 września 2010

Torcik...

27 kwietnia
Na obiad przyszliśmy z przyjaciółmi trochę spóźnieni. Niestety zasiedziałem się w bibliotece, a oni bawili się na stole w wojnę cukierków, które przyniósł ze sobą Peter. Nie rozpraszało mnie to ani trochę, więc tym samym miałem utrudnione zadanie, by przypomnieć sobie o jedzeniu. Dopiero głośne burczenie w brzuchu uświadomiło mi, iż czas na posiłek został trochę nadszarpnięty. Na szczęście przyszliśmy tylko dziesięć minut później, więc nie straciliśmy zupełnie nic. Byłem zadowolony i miałem w sobie masę energii, jako że słońce świeciło jasno napawając optymizmem, a moja nauka była niebywale owocna. Już nawet nie pamiętałem o zaległościach, jakie miałem wcześniej. Wszystko układało się bardzo dobrze.
Siedziałem przed Syriuszem patrząc jak chłopak nakłada sobie na talerz pieczone mięso. Zauważyłem, że ostatnimi czasu coraz częściej je właśnie to. Codziennie tylko mięso i mięso. Właśnie, dlatego swoim widelcem sięgnąłem po jego porcję i zabrałem pieczeń dla siebie. Nachmurzony popatrzył na mnie z wyrzutem, ale ja tylko uśmiechnąłem się przymilnie.
 - Ostatnio jesz zbyt wiele mięsa, a to wzmaga agresję. Dbam o ciebie, po prostu. – zamiast jego wymarzonego obiadu zacząłem zapełniać jego talerz samymi warzywami. Sałatka z marchewki i groszku, brokóły, trochę pomidorów i innych zdrowych pyszności. Nie oszczędzałem go także dając mu sporą łyżkę szpinaku. Teraz na swoim talerzu nie mógł zmieścić nawet jednego pulpecika.
Z niezadowoloną mina patrzył na zaserwowany mu przeze mnie obiadek. Wyglądał jak nadąsane dziecko, jednak i tak nie miał zamiaru mi się sprzeciwiać. Zamiast tego nabrał na widelec pomidorka i pokazał mi go z mina wyrażającą spokój, ale i zdeterminowanie.
- Mam udawać, że to mięsna kulka, co? Jestem młodym mężczyzną, muszę jeść dużo mięcha! – z żalem spojrzał na talerz Pottera pełen mięsnych roladek. J. popatrzył po nas, po czym porwał swój talerz i odwrócił się do nas bokiem na szybkiego wkładając wszystko do ust. Niemal się udławił, jednak dzielnie pozbywał się swojej porcji.
- Nie dam wam zabrać mi mięsa! – rzucił nagle, kiedy zdołał przełknąć wielkie kęsy stające mu wcześniej w gardle. Dyskretnie dał także do zrozumienia gdzie mamy szukać powodu jego zachowania. Nie musiałem spoglądać w tamtą stronę, gdyż dobrze wiedziałem, o kogo chodzi. Evans.
- Musicie jeść więcej ryb. – zacząłem, więc, by podtrzymywać wersję, w której to terroryzowałem przyjaciół w trosce o ich zdrowie.
- Remi, niedawno odchudzałeś siebie ładując w ten swój brzuszek tony paluszków, a teraz planujesz narzucić dietę nam? – Black skrzyżował ręce na piersi, ale szybko zrezygnował z tego, ponieważ jego organizm domagał się posiłku. – Chociaż sosiku do tych ziemniaków. – jęknął błagalnie. Ugiąłem się i polałem mu sporą kopkę kartofli mizerią. Nie o to mu chodziło, jednak teraz nijak nie mógł mówić o zbyt suchym obiedzie. Zabrał się za jedzenie kręcąc nosem.
- Teraz będziemy musieli jeść w kąciku w tajemnicy przed Remusem. – Sheva, który był na bezpiecznej pozycji z racji swoich naleśników ze śmietaną roześmiał się wesoło. Nie dało się jednak ukryć, że i Peter przyspieszył jedzenie obiadu.
- Zamiast mięsa powinniście jeść więcej ryb! – stwierdzając to pochłaniałem swoje paluszki rybne, który wprost uwielbiałem. Naturalnie, ja także miałem czasami ogromną ochotę na mięso, jednakże nie pozwalałem sobie na tak wiele. Nie chciałem by mój wewnętrzny potwór stawał się bardziej agresywny w trakcie pełni, chociaż tego nie dało się uniknąć. Na tydzień przed przemianą musiałem dostarczyć mojemu organizmowi sporej dawki mięsa, czy mi się to podobało, czy nie.
- Rodzinny dietetyk Gryffindoru, Remus Lupin, który kieszenie ma wypchane Czekoladowymi Żabami, a w torbie, w sekretnej skrytce Remusa zawsze tkwi tabliczka czekolady. – James wyszczerzył się dumny ze swojego odkrycia. Moje wielkie oczy i mina zdradzająca szczał w dziesiątkę chłopaka świadczyły jednoznacznie o prawdziwości jego słów. Już podczas wakacji przerobiłem swoja torbę by ukryć w niej łakocie na chwile, kiedy będę musiał zjeść ich trochę by dobrze funkcjonować.
- Więc to tak! Mi zabierasz mięsko, a sam bawisz się w najlepsze z łakociami, co? – Syriusz sięgnął po pulpeta, jednak zamiast tego wziął sobie po prostu pieczony filet rybny. Jego uśmiech świadczył o tym, że robi to dla mojej przyjemności i ma zamiar słuchać moich rad. Byłem z tego powodu naprawdę szczęśliwy. Z większą dawką animuszu zjadałem swój obiad. Właśnie mijali nas Michael i Gabriel, którzy już opuszczali Wielką Salę, gdy nagle codzienny gwar zakłócił głośny, skrzekliwy krzyk.
- Padnij! – a później już tylko było słychać wielkie „plask” i wszystko zaszło ciemnością. Szczerze powiedziawszy tylko szybko bijące serce podpowiadało mi, że jestem cały i zdrowy, że nadal stoję o własnych siłach i nic poważnego mi się nie stało. Podniosłem rękę i pomacałem nią twarz. Była lepka, śliska i sam nie wiem, co właściwie się z nią stało. Natrafiłem na swoje zamknięte powieki i otarłem je. Teraz dopiero zrobiło się jasno, a ja byłem w stanie spojrzeć po innych. W koło nie dostrzegałem jednak nic poza jasnymi barwami. Czułem przyjemny słodki zapach. Po chwili dopiero zrozumiałem, co się dzieje, kiedy jasne górki ruszały się i zaczynały mówić. Polizałem usta i o wiele więcej stało się jasne. Wszystko, cała Wielka Sala i każdy w jej obrębie, było pokryte ciastem. Biszkopt, waniliowa masa, rodzynki, w niektórych miejscach. Wielka eksplozja tortu!
Obok J. właśnie zdjął z nosa okulary. Każdy był w łakociach, poza Skrzatem Domowym, który zamienił swój fartuszek w parasol i właśnie wyróżniał się czystością na tle waniliowego krajobrazu.
- Mieliśmy małe kłopoty w kuchni, dyrektorze. – powiedział piskliwie do zalanego tortem Dumbledore w wysokiej czapce. Tylko po tym można było go poznać. Niestety łakocie nie oszczędziły nauczycieli. Tyle, że teraz wszyscy w koło śmiali się głośno rozbawieni tym, co się stało. Ja za to skorzystałem z okazji wcześniejszego podwieczorku podjadając ze swoich rąk pyszny tort.
- Mam nadzieję, że wszyscy zdołali zjeść obiad. – wesoło rzucił dyrektor. – Teraz mogłoby to być dosyć trudne. Przyda nam się pomoc przy sprzątaniu, więc każdy będzie miał zajęcie na najbliższy czas. – uśmiechnął się słysząc zawiedzione westchnienia. – No już, już. – klasnął w dłonie rozbryzgując znajdujące się na nich masę i biszkopt.
Usłyszałem cichy pisk Michaela w pobliżu. Nie dało się nie poznać tych zadowolonych odgłosów, jakie wydawał.
- Jak króliczek! Słodki ogonek! – popiskiwał. Domyśliłem się, że osoba z czereśnią na oblanym tortem tyłku to Gabriel i właśnie to tak cieszyło Ślizgona. Musiałem jednak przyznać, że miało to swój urok. Ned jednak wykorzystał okazję. Przykucnął i wziął w zęby kandyzowany owoc prosto ze spodni swojego chłopaka. Uznałem, że nie byłoby sensu tego komentować, ani tym bardziej wspominać o tym, iż to ja mógłbym zjadać ciasto z Syriusza, o czym zapewne w tej chwili myślał. Wolałem dogadzać swojemu żołądkowi uzupełniając go słodkościami ze swojego ciała, tym bardziej, że miałem na twarzy zapewne niewyobrażalnie wielką ilość pyszności.
Atmosfera Wielkiej Sali była teraz zupełnie inna niż wcześniej. Każdy chichotał, komentował, nie było osoby, która teraz poznałaby kolegów, gdyby nie miejsca, jakie zajmowali. Ja sam z trudem rozróżniałem przyjaciół nie pamiętając zbyt dobrze, w którym miejscu siedział, który z nich. Tylko James wyróżniał się czystymi kołami wokół oczu po zdjęciu okularów. Biedny usiłował zlizać słodką masę, ale tylko rozmazał wszystko bardziej.
- Kiedy tak o dietach mówiliśmy... – wtrącił spokojnie Sheva, który podobnie jak ja korzystał z okazji dokończenia obiadu łakociem. Tym czasem nauczyciele starali się pozbyć, chociaż odrobiny tortu z siebie, by móc zabrać się jakoś do sprzątania. Nawet magicznie miało to być trudne, a woźny nie powinien tego wiedzieć, skoro dyrektor nie zechciał nawet wspomnieć o nim słowem. Zapewne wolał oszczędzić mężczyźnie kłopotów ze zdrowiem, gdyby zobaczył, w co zamieniła się teraz Wielka Sala. Osobiście jednak uważałem ją za najlepiej urządzone pomieszczenie ze wszystkich. W takich klasach mógłbym się uczyć, gdyż wtedy podjadałbym w trakcie ukochane łakocie bez strachu, że otrzymam upomnienie od jakiegoś nauczyciela. Uwielbiałem eksplozje tortów!

niedziela, 19 września 2010

Kartka z pamiętnika (School Special II) - Albus Dumbledore

Dla wszystkich tych, którzy mają już za sobą sesję i dla tych, którzy nadal się z nią męczą.


Wspomnienia często pojawiały się we śnie, jakby były tylko wyobrażeniem, które powstawało w odpoczywającym umyśle, a przecież dobrze pamiętałem dni, które były dla mnie tak szczęśliwymi. Czułem się jak głupiec rozpamiętując przeszłość, ciągle wspominając piękno tamtych chwil, które minęły dawno temu, a jednak właśnie dzięki przeszłości mogłem cieszyć się tym, co los ofiarowywał mi teraz. Tak, zdecydowanie byłem starcem, głupcem i niepoprawnym marzycielem, skoro potrafiłem rozczulać się nad tym, co minione. Nie mogłem nawet liczyć na to, iż ktoś zrozumiałby targające mną emocje. Moje życie nie było w prawdzie pełne kłamstw, ale ociekało zatajonymi przed światem faktami. Wcale mi to nie przeszkadzało, chociaż chyba każdy czasami potrzebował z kimś porozmawiać i zwierzyć się, by móc spać spokojnie. Dzięki Minerwrze McGonagall mogłem snuć senne wizje przeszłości, ponieważ powiernikiem moich sekretów stała się właśnie ona.
Mając świadomość, iż śpię, będąc lekkim i tak niesamowicie zmiennym przemierzałem swój umysł niemal materialnie. Byłem młody i miałem wyraźnie postawione cele. Po wielu latach znowu stawiałem się na miejscu tego chłopca, którym wtedy byłem. Wierzyłem w słuszność swoich poglądów, miałem siłę i chęć ich realizacji. To uświadomiło mi, iż gdzieś we mnie nadal mieszka pragnienie by wrócić do tego wszystkiego, jednak obierając inną drogę niż ta, którą podążałem wtedy.
Siedziałem przy biurku z plikiem zaadresowanych kopert. Pisałem do ludzi, którzy podobno mieli styczność z artefaktami potrzebnymi mi i Gellert’owi do realizacji naszych planów. Nie łatwo było dowiedzieć się, co właściwie się z nimi stało, kto jest w ich posiadaniu, a i zdobycie ich nie należało do rzeczy łatwych. Sprawy wymagające dyplomatycznej poprawności należały do mnie, Gellert działał, zajmował się egzekwowaniem do innych prawdziwych odpowiedzi na pytania. Podobało mi się to, że, podczas gdy ja załatwiałem sprawy słowami, on używał swoich umiejętności magicznych by ludzie słuchali, co do nich mówi. Imponował mi swoją stanowczością, dzikością do tego stopnia, że byłem w stanie skoczyć za nim w ogień, bez zastanowienia.
Odłożyłem pióro do kałamarza na kilka chwil, by pozwolić ręce odpocząć. Miałem za sobą pisanie dziesięciu listów, a wiedząc dobrze, że to nie wszystko, wolałem chwilę poczekać zanim ponownie miałbym męczyć swoją dłoń. Oparłem się o oparcie krzesła, podniosłem okulary i przetarłem oczy. Byłem lekko śpiący, jako że bój blondwłosy bóg przyszedł do mnie bardzo późno w nocy z kolejnymi materiałami do przejrzenia. Nie wiedziałem jak on to robi, że ograniczając sen do minimum nadal może być tak pełen energii. Dla mnie było to nie do pojęcia. Ziewnąłem i kiedy przyjemny spokój ogarniał mój umysł poczułem ramiona na swojej piersi. Mimowolnie zawstydziłem się. Zwinne palce powoli odpinały guziki mojej koszuli, a ja zapomniałem już o śnie. W końcu coś zakłóciło monotonię chwili, a tym samym wyrwało mnie z objęć nadchodzącego snu.
- Mam jeszcze sporo do napisania, nie przeszkadzaj. – mruknąłem otwierając oczy. Czułem już chłodne powietrze na ciele, zaś chłopak ciepłymi dłońmi przesuwał od mojego brzucha poprzez pierś. Lubiłem jego pieszczoty, jednak czasami ogarniało mnie zażenowanie, którego nie potrafiłem powstrzymać. – Gellert, ja mówię serio... – upomniałem go chcąc się wyrwać, jednak ani moje starania nie były specjalnie duże, podobnie jak jego chęć zaprzestania aktualnych aktów. Mimo wszystko położyłem dłonie na jego rękach, naprawdę lekko, bez większego zaangażowania chciałem zabrać je z siebie, ale w rzeczywistości pragnąłem by było odwrotnie, by dotykał mnie dłużej, więcej.
- Skończysz to jutro, teraz powinieneś odpocząć, a przynajmniej twoja ręka, cała reszta może się jeszcze pomęczyć. – jego usta o słodkim smaku musnęły moje ucho. On już wiedział, że się poddałem, że jestem posłuszny jego woli, jak każdy zakochany człowiek wobec swojej miłości. Odwróciłem się w jego stronę z całym krzesłem i z ogromną satysfakcją przyjąłem pocałunek, jakiego użył w formie ataku na mnie.
Usłyszałem dźwięk spadających na ziemię kartek, uderzenie szkła o podłogę. Odsunąłem się od chłopaka przyłapując go na gorącym uczynku.
- Gellert! – krzyknąłem na niego nie przejmując się specjalnie obecnością mojej rodziny w domu. Wiedzieli, że blondyn był nieprzewidywalny, a ja musiałem czasami postarać się, by doprowadzić go do porządku.
- Milcz, posprzątam to później! – mruknął urażonym tonem i usiadł w zrobionym dla siebie miejscu. Był niższy, więc wolał poprzez zmianę pozycji na dogodniejszą umilić sobie starania.
- Jeśli tego nie zrobisz to...
- To, co? – prychnął kpiąco. – To pozbierasz to teraz zamiast zająć się tym? – podniósł trochę biodra by zwrócić moją uwagę na jego podniecenie. Ciężko było określić, kiedy i dlaczego jego ciało zareaguje. Może przychodziły mu do głowy dziwne rzeczy, może był niedopieszczonym nastolatkiem, a może najzwyczajniej jego uczucia przypominały moje?
Nie rozwodziłem się dłużej ani nad powodem reakcji jego ciała, ani nad rozsypanymi kartkami i rozlanym atramentem.
- Kiedyś dam ci popalić, zobaczysz. – mruknąłem, a on uśmiechnął się słodko posyłając mi buziaka. Kto wie, o czym wtedy myślał?
Uklęknąłem na krześle przed nim i oparłem się rękoma po obu stronach jego ud. Miałem nie tylko dobry widok na krocze chłopaka, ale także idealny dostęp do pobudzonej części ciała Gellerta. Patrzyłem jak chłopak prowokacyjnie rozpina sobie spodnie, jak kusi i wyzywa mnie powoli odsłaniając ciało. Nie dało się ukryć, że to on był tutaj panem, a ja dobrym i wiernym niewolnikiem.
- Czekam... – zamruczał w taki sposób, że nie mogłem się oprzeć. Zupełnie jakby mnie czarował, hipnotyzował i tym właśnie zmuszał do tak chętnego usługiwania mu. Raz tylko podniosłem wzrok by popatrzeć w roziskrzone, jasne tęczówki, a później przymykając oczy zająłem się jego członkiem. Gellert bardzo lubił te pieszczoty, mówił, że poprzez nie dajemy sobie to, co mamy najlepszego. Moje usta, jako symbol dyplomacji i jego „żywiołowy przyjaciel”, a więc chęć działania.
Mając w pamięci jego słowa dotyczące właśnie tego, nie stroniłem od wysiłku, by sprawić mu przyjemność. Język, wargi, czasem zęby, używałem wszelkich możliwych sposobów i technik. On odwdzięczył mi się sowitą nagrodą, gdy pochylając się sięgnął moich pośladków.  Wiedziałem, do czego zmierza i pragnąłem tego. Drzwi pokoju były zamknięte, a ściany wystarczająco grube. Nie musieliśmy martwić się o nic. W prawdzie w pokoju obok była moja siostra, zakochana w Gellercie podobnie jak ja, jednak wcale nie planowałem oddać jej swojej zdobyczy.
Odsunąłem się od niego, oblizałem i wytarłem, ponieważ ślina spływała mi po brodzie. Połowę zadania wykonałem, reszta należała do samego chłopaka. Usłyszałem niezadowolone stęknięcie, typową reakcję na zaprzestanie pieszczot. Nadeszła pora by blondyn się zrewanżował i oddał mi siebie równocześnie biorąc w posiadanie mnie. Chyba żałowałem, że siostra nie wie, co takiego wyprawiałem w swoim pokoju z jej „księciem z bajki”.
Śpiew mojego feniksa obudził mnie w nieodpowiednim momencie snu. Pragnąłem znać ciąg dalszy, chociaż był mi przecież znany. Zmieszałem się, kiedy zdołałem się lepiej rozbudzić. Stary piernik śniący o miłosnych ekscesach z lat młodzieńczych. Zastanawiałem się czy tak powinno być, czy to normalne i dochodziłem do wniosku, że na tym świecie nie ma nic nienaturalnego. Wszystko było możliwe, a miłość nie kończyła się w wieku lat trzydziestu. Wyobraziłem sobie siebie, teraz, z Gellertem. Dwóch panów w podeszłym wieku szczęśliwych, mocarnych i przede wszystkim zakochanych. Gdyby nie tragiczne wydarzenia z przeszłości teraz zapewne tak właśnie by było. Im więcej pojmowałem tym bardziej chciałem znać przyszłość, która nie nadeszła. Zapewne każdy starzec w pewnym wieku zaczyna myśleć o przeszłości, analizować swoje postępowanie, stracone okazje. Ale jednak czułem się młodo i tak też postępowałem. Moje życie było pełne nieznanych innym tajemnic, a kilka z nich nigdy nie miało ujrzeć światła dziennego. Ponieważ zakochani nie postępują rozważnie, a „większe dobro” zależało od tego, który nad nim panował, a więc ode mnie i od Gellerta. Dawniej mieliśmy być panami świata, a teraz nimi byliśmy wodząc wszystkich za nos, bo przecież to, o czym nie wiedział świat, było najistotniejsze. Obaj byliśmy legendą tylko, dlatego, że inni nas nie znali tak jak my znaliśmy samych siebie.


  

piątek, 17 września 2010

Witaj w domu...

18 kwietnia
Tak jak podejrzewałem Potter nie czekał zbyt długo na okazję by wyciągnąć nas do gajowego. Niemal narzucił nam wyjście i tym samym postawił przed faktem dokonanym pokazując list od mężczyzny, który cieszył się na myśl o naszym przybyciu i specjalnie na tę okazję przygotował już po butelce piwa kremowego. Obietnica tylko jednej porcji tego napoju raczej nie zachęcała okularnika do wysiłku, jednak widać było, iż liczy chociażby na tak niewiele. Był łakomy na wszystko, co mu odpowiadało, a nie wymagało od niego własnego wkładu, czy to pieniężnego, czy też wysiłku.
Zaraz po czwartkowych zajęciach, o dziwo nie wymagano od nas żadnych zadań, co było aż podejrzane, zdjęliśmy szkolne szaty i brnąc przez nieskoszoną jeszcze trawę przebyliśmy jakoś odległość pomiędzy szkołą, a domkiem gajowego. Byłem pewny, że Hagrid przygotował dla nas swój wielki smakołyk, za który uważał swoje wypieki, jednak miałem wielką nadzieję, iż tym razem zabrakło mu składników, lub chociaż nie miał ochoty na popisywanie się swoimi umiejętnościami kulinarnymi. Sądząc jednak po nieprzyjemnym zapachu spalenizny, mogłem obejść się samymi marzeniami.
Drzwi domku gajowego były otwarte szeroko, a on właśnie wycierał w wielką chustkę osmoloną twarz. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że jednak całkowicie zepsuł swój wypiek i nie będę musiał nawet go kosztować.
- Cześć, Hagridzie! – okularnik przyspieszył kroku i uśmiechał się szeroko. Obłudnik wypatrywał okazji do wykorzystania jakoś prostodusznego wielkoluda, jednak na Jamesa nie mieliśmy wpływu i chociaż żal było mi wielkiego mężczyzny, to musiałem zaakceptować niezbyt czyste intencje przyjaciela.
- O, witaj James! – Hagrid podniósł się ze schodka do swojej chatki i uśmiechnął szeroko. – Widzę, że jesteście w komplecie, jakże się cieszę! Jak zdrowie Remusie?
- Dobrze, dziękuję. – stanąłem przed gajowym, który porwał mnie w ramiona ściskając niemożliwie mocno. Niemal oczy wypłynęły mi z oczodołów i poczułem przyjemną lekkość i ulgę, kiedy mężczyzna puścił mnie wolno. Lubiłem go, jednak zdecydowanie nie zdawał sobie sprawy ze swojej siły i niewątpliwie kiedyś udusi któregoś z nas przy takich powitaniach.
- Wchodźcie, wchodźcie do środka. – zaprosił nas do wywietrzonej już chyba izdebki. – Zamyśliłem się i spaliłem ciasto, które dla was robiłem, ale drugie wyszło całkiem udane. – zatlił we mnie promyk nadziei i od razu go zgasił. Skrzywiłem się mimowolnie na myśl o jego mało udanych wypiekach, które James ciągle zachwalał zapewne chcąc nas tylko pogrążyć. Jak lubiłem słodycze, tak nie znosiłem tych, które wychodziły spod ręki Hagrida.
Usiedliśmy na sporych stołeczkach przy jego stole, zaś mężczyzna postawił przed nami po butelce piwa kremowego, kufelki i na sam koniec, jakby chcąc uwieńczyć swoje małe przyjęcie, na samym środku stołu wylądowało dziwnie wyglądające ciasto. Było niemożliwe krzywe, a w niektórych miejscach wypływała z niego jakaś szarawa maź. Przełknąłem ślinę ciężko mając wielką nadzieję, że nie przyjdzie mi tego jeść. Jeśli był to zakalec to wydawał się fatalny, nawet jak na sobie podobny.
- Och, wygląda wspaniale! – rzucił J. jak zawsze kopiąc pod nami wszystkimi większy dołek. – Niestety jedliśmy zaraz przed przyjściem do ciebie, więc może innym razem skosztujemy. – podziwiałem go, ponieważ w jego głosie gościła tak naturalna nuta żalu, iż mógłbym posądzić okularnika o masochizm.
- To wielka szkoda, ale nic straconego! – olbrzym podniósł się ze swojego miejsca, które zajął przecież przed kilkoma sekundami i podszedł do kredensu. Wyjął z niego ozdobny woreczek przewiązany wstążką. – Jestem pewny, że Remus podzieli się z wami swoim prezentem z okazji powrotu do zdrowia. To równy chłop. – Hagrid wcisnął mi w ręce dosyć ciężki pakunek niewątpliwie pełen jego twardych, mdłych ciasteczek.
- Na pewno się z nimi podzielę, dziękuję. – rzuciłem przykładanie i uśmiechając się jeszcze szerzej rzuciłem przeciągłe spojrzenie Potterowi. Już on wiedział, co ono oznaczało, gdyż widziałem jak poważnieje przerażony, a po chwili znowu ubiera maskę wesołego i szczerego chłopca. To on namawiał gajowego do eksperymentów kulinarnych, więc niech i sam cierpi z powodu swojej głupoty.
Tym czasem Peter już zabrał się za swoje piwo, a idąc za jego przykładem nie zwlekałem także ja. Jeden łyk słodkiego, rozgrzewającego napoju sprawił, że zapomniałem o ciążących mi na kolanach ciastkach. Wypiłem kolejny łyczek i mogłem z powodzeniem przetrwać wszystko. Z boku słyszałem głośne westchnienie zadowolenia ze strony Jamesa. Nie minęła wcale zbyt długa chwila, kiedy Hagrid uderzył pustą butelką o stół.
- No i po wszystkim. – zaśmiał się. – Pijcie powoli, a ja dołożę sobie odrobinę moim ostatnim pomysłem. – podsunął sobie szklaneczkę i butelkę, z której nalał złotawego płynu. – Nalewka z dyni. – rzucił zadowolony. – Za mocna dla was, ale może kiedyś... Tylko nie mówcie nikomu, bo dyrektor mógłby nie być zadowolony, że pod jego nosem zapełniam sobie spiżarnię takimi rzeczami. – zdecydowanie „spiżarnią” nazywał jeden kąt swojej chatki, jednak nie mieszałem się w te sprawy. Póki nie wciskał we mnie swojego ciasta, było dobrze.
- Nie martw się, nie puścimy pary z ust. – James mrugnął porozumiewawczo do gajowego, który pokazał w uśmiechu lekko żółtawe zęby i pociągnął spory łyk ze szklanki. Ukroił sobie wielki kawałek swojego wypieku, po czym pochłonął go ze smakiem. Nie mogłem nawet na to patrzeć.
- Mówię wam, co to się dzieje. – zaczął nagle. – Moja grządka wygląda jak pobojowisko. Ktoś zdeptał moje marchewki, nie mówiąc już o grządkach z dyniami, cebulą. Na pewno nie zrobił tego nikt z Zakazanego Lasu, tam nie spotyka się ludzi, a na moich grządkach wszędzie są ślady buciorów! – opróżnił szklankę, po czym dolał sobie więcej swojej nalewki. – Ktokolwiek to był musiał być człowiekiem. Może któryś z uczniów bawiąc się w chowanego nie zauważył mojego ogródka, albo goniąc się wpadł tutaj i wszystko stratował, ale naprawdę... Gdybym dorwał tego kogoś... – mężczyzna chyba niechcący rozgniótł widelcem ciasto na talerzu na miazgę.
Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl. Przecież uczniowie ze szkoły nie zapuszczali się tak daleko na błonia by szkodzić w jakikolwiek sposób gajowemu. Tylko nieliczni z nas odwiedzali Hagrida w jego chatce, a więc i to było wykluczone. Tym samym tylko jedna myśl przychodziła mi do głowy. A co jeśli nie zrobili tego uczniowie, a ja wcale nie miałem przewidzeń?
- Kiedy to się stało, Hagridzie? – zapytałem zainteresowany narzuconym tematem. Rzuciłem wymowne spojrzenie przyjaciołom mając nadzieję, iż i oni zrozumieją, o co mi chodzi. Wielkolud podrapał się po brodzie i zastanowił, obliczał coś w myślach.
- Szczerze powiedziawszy to od jakiegoś tygodnia, może dłużej, ciągle widzę świeże ślady butów na moich warzywkach. Myślałem nawet by powiedzieć o tym dyrektorowi, w końcu dbam o swój ogród a tu nagle taka katastrofa.
- To dobry pomysł! – rzuciłem entuzjastycznie. Odwiedziny u gajowego niewątpliwie miały swoje dobre strony, które teraz wyraźnie dostrzegałem. – Dyrektor na pewno temu zaradzi, nie masz, co zwlekać. Powiedz mu o tym jak najszybciej.
- A nie lepiej, by Hagrid sam złapał sprawcę i pokazał go dyrektorowi? – James, chociaż starał się mówić ogólnikowo wpatrywał się we mnie, co mogło oznaczać, iż mówi właśnie o naszej sprawie. Widać chciał złapać nieznajomą postać z błoni i wybić się ponad przeciętną. Ja wolałem zostawić wszystko Dumbledore’owi a samemu tylko dowiedzieć się, kto taki kręci się w okolicach szkoły, jednakże miałem wrażenie, iż tylko ja tak uważam.
- James ma rację. – dołączył się Syriusz. – Gdybyś tak, Hagridzie, złapał winowajcę sam, mógłbyś się nim pochwalić i nie zawracałbyś głowy zapracowanym przed egzaminami profesorom. – Black sięgnął po broń ostateczną i to niewątpliwie przekonało poczciwego olbrzyma.
- Macie rację! Lepiej zrobię, jeśli sam zaczaję się na tego żartownisia. Po co ma się psor martwić, skoro ja sam mogę sobie poradzić. Nie jestem dzieckiem, dam radę. Jesteście niesamowicie pomocni! – zachwalał wyraźnie zadowolony.
- Chętnie ci pomożemy. – zaproponował James, jednak gajowy kręcił głową.
- Wy musicie się uczyć, a ja już coś wymyślę, żeby ochronić swój ogródek!

środa, 15 września 2010

Ktoś

14 kwietnia
Muszę przyznać, że powrót do życia szkolnego po dniach spędzonych w Skrzydle Szpitalnym był bardzo przyjemny. Już w Pokoju Wspólnym przyjaciele rzucili się na mnie ściskając z całych sił i głośno wyrażali swoją radość z mojego powrotu. To sprawiło mi niemałą radość. Dobrze się czułem wiedząc, że im na mnie zależy, i że zawsze będę miał gdzie wracać po nieszczęsnych przemianach, czy też ich skutkach. Jakby wyczuwając wtedy moje pojawienie się Zardi także dodała swoje trzy grosze do tej małej uroczystości. Sprawnie wymigała się także od przebywania ze mną wykorzystując do tego Agnes. Tym samym mogłem spędzić czas z przyjaciółmi nie wzbudzając podejrzeń ogółu, gdyby moja „dziewczyna” nie interesowała się moim powrotem. Poniekąd miałem nadzieję, że szybko dojdziemy do sceny zerwania i tym samym Zardi nie będzie musiała martwić się o reagowanie na mnie, a tym samym, ja nie będę zaprzątał sobie głowy takimi rzeczami. Chyba oboje chcieliśmy już odegrać swoje role i żyć znowu tak jak dawniej, z małym wyjątkiem w postaci mojej zbytniej bliskości z Syriuszem.
Zdecydowanie musiałem przyznać, że mój powrót miał także inne dobre strony. Ledwie znaleźliśmy się w naszej sypialni, a otrzymałem od przyjaciół prezenty w postaci pełnych słodyczy pakunków. Jak zarzekali się chłopcy, Hagrid załatwił wszystko w Miodowym Królestwie, ponieważ oni nie chcieli zakradać się tam cichcem, w obawie przed moją późniejszą złością. Tym samym gajowy dowiedział się o mojej chorobie i zaplanował miłe spotkanie przy piwie kremowym, gdy tylko dojdę do siebie. Znając zamiłowanie Pottera do podobnych zabaw nie wątpiłem, że w najbliższym czasie przyjdzie nam odwiedzić Hagrida. Nie było to takie złe, jeśli wziąłem pod uwagę piwo kremowe, które na pewno miało wpłynąć na mnie pozytywnie dzięki swoim cudownym właściwością rozgrzewającym i podnoszącym na duchu.
Nie podejrzewałem, że ze wszystkich znajomych, którzy nie mogli odwiedzić mnie w Skrzydle Szpitalnym z powodu nawału zadań, akurat Sheva okaże się najbardziej stęskniony. Jak sam mówił, Syriusz jak demon pisał swoje wypracowania w rekordowym tempie, a cała reszta męczyła się ze swoimi długimi godzinami, jakby Black zabierał im energię, by uporać się ze swoimi obowiązkami i odwiedzać mnie. Andrew czując się winnym, tego, iż nie znalazł wystarczająco czasu dla mnie teraz korzystał z okazji i ściskał mnie, lub całował, przy każdej nadarzającej się okazji. Nie przeszkadzało to nikomu z nas, a musiałem przyznać, że buziaki jasnowłosego miały w sobie dużo słodyczy. Nie takiej jak Syriuszowe, jednak zawsze jakaś ona była i pozwalała mi się zrelaksować.
Tym razem było podobnie i Sheva zatrzymał mnie na korytarzu, a jego ciepłe wargi dotknęły moich. Pogładziłem go po głowie, kiedy to robił z dziecięcą zaciętością, ale i delikatnością. Poniekąd mógł też tęsknić za swoim kochankiem i właśnie z tego powodu chciał odrobiny czułości. W ten sposób obaj coś zyskiwaliśmy.
Uśmiechając się, kiedy chłopak dał mi trochę więcej swobody rzuciłem szybkie spojrzenie za okno. I znowu drgnęło coś we mnie, kiedy dostrzegłem ciemny kształt za jednym z drzew na błoniach. Tracąc zainteresowanie niedawnym miłym akcentem wskazałem palcem właściwe miejsce.
- Patrzcie! – przywołałem przyjaciół jednym, krótkim krzykiem. Idący wtedy przodem Syri, Potter i Pettigrew podbiegli do okna i całą piątką patrzyliśmy przez nie na błonia. – Widzicie, że ktoś tam stoi? – wolałem się upewnić, jako że moja wilcza natura mogła płatać mi figla, a wtedy sam zgłosiłbym się do pani Pomfrey po pomoc, nawet nie prosząc by mnie szybko wypuściła ze Skrzydła. Wolałem widzieć realne rzeczy, a więc potrzebowałem potwierdzenia, że nie mam omamów.
James odepchnął nas i zamaszystym ruchem otworzył okno wychylając się przez nie.
- Ej! – krzyknął głośno, a jego głos rozniósł się po błoniach jakby chłopak specjalnie wzmacniał swój głos. Postać za drzewem zwróciła na nas uwagę. Musiała dostrzec uczniów w oknie, a w szczególności wychylającego się z niego Pottera. Zaledwie po chwili schowała się za drzewem i więcej nie byłem w stanie jej dostrzec. – Czekajcie tu na mnie! – rzucił i biegiem przebył cały korytarz. Domyślałem się, zapewne tak samo, jak reszta, co właściwie chciał zrobić. Czas wydawał się dłużyć, zupełnie jakby James szedł sobie spacerkiem po schodach, a tak naprawdę pewnie zziajany zbiegał właśnie na sam dół.
Zobaczyliśmy, jak mając wielkość zapałki wybiegł na błonia. Tak jak przypuszczałem, okularnik nie należał do tych, którzy stoją bezczynnie. On musiał działać, zanim jeszcze myśl zdoła dotrzeć do mózgu. Chyba właśnie, dlatego wydawał się naszym przewodnikiem po Hogwarcie. Miał w sobie coś słodkiego pod tym względem.
Dotarł do drzewa i zadarł głowę do góry rozkrzyżowując ramiona, którymi wzruszał sugestywnie. Kimkolwiek była osoba, która wcześniej się tam chowała teraz jej nie było, a przecież nie mogła umknąć niezauważona.
- Dobra, wracaj! – wrzasnął Syriusz do okularnika i zamknął szczelnie okno. – Wychodzi na to, że mamy do czynienia z kimś, kto zna się na rzeczy. – mruknął do nas i gestem dłoni dał nam znać, że idziemy dalej, zapewne na spotkanie Jamesa. – Nikt nie może się tutaj przenieść magicznie, a ten ktoś, jakby zniknął pod peleryną niewidką. Coś się święci! – zatarł dłonie z wesołym uśmiechem. – Mamy sprawę do rozwiązania! Nasza grupa dochodzeniowo-śledcza ponownie wkracza do akcji! – widać było, że bardzo się cieszył z tego faktu. Zamilkł jednak szybko. Dopiero po kilku sekundach mogłem zrozumieć, o co chodzi. Właśnie natknęliśmy się na wyjątkowo zadowolonego dyrektora, który mruczał pod nosem jakąś wesołą melodię i niemal skocznym krokiem przemierzał korytarz. Cokolwiek wprawiło go w taki dobry humor musiało być wyjątkowe. Oczywiście, Dumbledore zawsze był zadowolony z życia, miły i uśmiechnięty, kiedy rozmawiał z uczniami, jednak dziś wydawał się jeszcze bardziej szczęśliwy. Aż sam mieszałem się w określeniach, jakimi powinienem nazwać stan, w jakim zastaliśmy teraz mężczyznę. Pewnie mieliśmy się dowiedzieć z Proroka Codziennego, iż otrzymał właśnie kolejną już nagrodę za swoje zasługi i to wprawiło go w tak doskonały nastrój.
Oczywiście, jak zawsze w takich przypadkach, Potter wbiegł zziajany zaraz przed dyrektora, który zaskoczony trochę zatrzymał się w ostatniej chwili, by nie zderzyć się z chłopakiem. Na widok profesora okularnikowi trochę zrzedła mina. Poprawił się na szybkiego, przygładził włosy, czego nigdy nie robił i wyprostowując się jak struna udawał, że nic takiego się nie stało. Ot, wcale nie sapał, nie był spocony, zwykłe przewidzenie.
- Czyżbyś ćwiczył, James? – zagadnął Dumbledore. Minęła zaledwie chwila w trakcie, której każde z nas milczało, by nagle Potter uśmiechnął się szeroko i naiwnie.
- Pozbywam się kamieni nerkowych. – strzelił głupio niemal sprawiając, że z przyjaciółmi wylądowaliśmy na ziemi.
- Masz problemy z kamieniami nerkowymi w tak młodym wieku? – mężczyzna uniósł brew, ale na jego twarzy nadal widniał miły, wyrozumiały uśmiech.
- Ależ nie, nie! Nie mam kamieni, bo biegam po schodach, by ich nie było! – J. pogrążał się coraz bardziej. Ktokolwiek poruszył z nim ostatnio taki temat, teraz byłby zapewne niebywale dumny, że czegokolwiek nauczył samego Jamesa Pottera.
- Więc może i ja powinienem zacząć, jak myślisz? Będziemy biegać po schodach razem. – z twarzy okularnika spełzł wcześniejszy uśmiech, teraz było widać, jak bardzo musi się wysilać, by usta nadal miały podniesione kąciki. Dyrektor właśnie w cudownym stylu postawił chłopaka w mało dogodnej sytuacji. Byłem ciekaw, co właśnie dzieje się w umyśle przyjaciela. Jeśli pociągnie to dalej skończy się na codziennym przeciwdziałaniu kamieniom nerkowym, co raczej nie groziło komuś takiemu, jak ruchliwy Potter. – Nie bój się, żartowałem. Takie treningi to nie na moje lata. – poprawił okularki i poklepał nadal oniemiałego i zszokowanego Jamesa po ramieniu. Jakby nigdy nic ruszył dalej przed siebie znowu podśpiewując pod nosem. Miałem dziwne przeczucie, że J. zacznie uważniej analizować swoje głupie odpowiedzi, kiedy był o krok od omdlenia. Chociaż byliśmy już sami, on nadal nie był w stanie się poruszyć. Powstrzymywałem śmiech patrząc na jego zabawną minę i pełen przerażenie wzrok. Zupełnie jakby właśnie otarł się o śmierć.

niedziela, 12 września 2010

Wyjście

Wracamy do normalnej długości notek!


12 kwietnia
Czas, który zazwyczaj gnał z niesamowitą szybkością wydawał się niesamowicie wlec, kiedy siedziałem w Skrzydle Szpitalnym. Może gdyby leżał tam jeszcze ktoś, byłoby mi to na rękę, jednak, gdy wszystkie łóżka świeciły pustką, a tylko moje było rozgrzebane, ciężko było cieszyć się z takiego obrotu spraw. Mało tego miałem kiepskie dni i gniewałem się na panią Pomfrey za to, że kazała mi tutaj zostać. Syriusz w prawdzie przychodził codziennie i zostawiał mi najnowsze notatki z zajęć, przyniósł dla mnie wszystkie podręczniki i zapiski, które wcześniej robiłem, jednak nie potrafiłem się skupić na nauce. Byłem wściekły, ponieważ całe godziny spędzane przed rozłożonymi, porozrzucanymi po całej pościeli książkami i notatkami nie przynosiły żadnego rezultatu. Zapominałem wszystko, co przed chwilą zdołałem wbić sobie do głowy. To wcale nie ułatwiało mi życia i nie omieszkałem wielokrotnie wytykać tego pielęgniarce. Ostrzegałem ją, że jeśli dalej tak pójdzie to nie zdołam zaliczyć egzaminów i będzie to jej wina, ponieważ siłą trzymała mnie w Skrzydle Szpitalnym. Ze złości miałem nawet ochotę rzucać przyborami do nauki. Największy ból sprawiały mi jednak eliksiry. Uczestnicząc w zajęciach mogłem poćwiczyć robienie ich, a tym samym zawsze coś zapamiętałem, za to mając do dyspozycji wyłącznie podręcznik czarno widziałem mój egzamin z tego przedmiotu. Chociaż Slughorn lubił mnie, to nie mogłem liczyć na to, że podporządkuje mi wszystko i pozwoli na zaliczanie przedmiotu z tego, co potrafiłem i na czym byłem obecny.
Pomfrey wyszła z pokoju by sprawdzić jak się czuję. Nadąsany odwróciłem głowę w inną stronę, by nie pokazywać poirytowania, jakie widniało na mojej twarzy. Czułem jak złość narasta we mnie i doprawdy chciałem wtedy demolować, by jakoś pozbyć się wszystkich tych nieprzyjemnych uczuć, jakie się we mnie kumulowały. Całe szczęście miałem w rękach talerzyk z czekoladowym puddingiem, trzecim, jaki już jadłem, więc pakując go ust ogromny kawałek starałem się zapomnieć o przykrościach. Moje słodycze, chociaż przyniesione w sporej ilości niedawno, już były na wyczerpaniu, więc musiałem oszczędzać je, jak tylko się dało. Całe szczęście Syri dotarł do Skrzatów Domowych i teraz moje podwieczorki pojawiały się w o wiele większej ilości niż jedna tylko porcja. Na stoliku czekały w końcu jeszcze dwa waniliowe puddingi, które planowałem zaraz pochłonąć. Bałem się, że przytyję od leżenia w łóżku i objadania się łakociami, ale tylko to pozwalało mi na uspokojenie swoich negatywnych emocji.
Odstawiłem talerzyk i wziąłem na kolana mój waniliowy deser. Oblizałem się czując przyjemne mrowienie na ciele na myśl o tym, że za chwilę pochłonę i tę porcją. Akurat wtedy też wszedł Syriusz, a jego mina jednoznacznie wskazywała na to, że bawi go mój widok.
- Hymh. – mruknąłem z łyżeczką w ustach, na powitanie. Nie wiem, czy to mruknięcie miało jakiekolwiek znaczenie, jednak na upartego mogłem uznać, że było to nieudane „cześć”. Black tym czasem uniósł rękę, kiwnął głową i położył plik pergaminów na cudem znalezionym wolnym miejscu na łóżku. Musiał przejść na inny koniec sali, by zabrać sobie jakieś krzesełko do siedzenia, ponieważ najbliższe otaczały mnie załadowane książkami. Z niesmakiem popatrzyłem na bałagan, jaki zrobiłem w koło siebie, ale zapychając się puddingiem relaksowałem się zapominając o wszystkim innym.
- Nie wyglądasz najlepiej. – zagadnął kruczowłosy patrząc na mnie uważnie. – Źle się czujesz? – pokręciłem głową pozbywając się ogromnego kawałka łakocia z talerzyka, przełknąłem go i dopiero po dłuższej chwili byłem w stanie odpowiedzieć.
- Po prostu nie potrafię się tutaj uczyć. Jestem zły, jest mi źle i w ogóle. O, popatrz! Brzuch mi już rośnie! – podniosłem koszulkę piżamy i pokazałem Syriuszowi małą fałdkę, którą zauważyłem zaledwie rano na swoim brzuchu. – Niedługo będę miał bęben jak Slughorn. – wydąłem dolną wargę, ale nie odmówiłem sobie ostatniego puddingu, jaki mi został. Black przyglądał się dokładniej mojemu brzuchowi, dźgnął go palcem i mruczał pod nosem zaciekawiony.
- Zaczniesz się ruszać, wrócisz do nas i nie będzie śladu po tym maleństwie, chociaż jest urocze... – rzuciłem mu ostre spojrzenie, kiedy to powiedział, ale zajęty ostatkiem puddingu nie miałem czasu na kłócenie się z nim.
Kiedy zniknęło wszystkie pięć talerzyków Pomfrey wyszła z gabinetu i podeszła do nas. Nadal byłem na nią zły, więc nie pokusiłem się nawet o jedno spojrzenie. Po prostu przeglądałem notatki, które przyniósł mi Syriusz.
- Dobrze już, Remusie. – syknęła rozeźlona. – Jesteś wolny. Nie ma sensu cię trzymać, kiedy i tak niczego to nie da. Ale w takim razie sam masz mieć na wszystko oko i gdyby coś się działo od razu masz się tutaj pojawić! – niemal dźgnęła palcem Syriusza. – A ty masz tego dopilnować! Jeśli się dowiem, że coś ukryliście wtedy dla obu skończy się to źle, zrozumiane?
- Tak, tak! – Black od razu poddał się jej słowom i uśmiechnął szeroko zbierając moje notatki. Nie czekał nawet na dodatkowe potwierdzenie, ja jednak wcale nie poczułem się lepiej. Może musiałem spędzić trochę czasu poza Skrzydłem Szpitalnym, by się uspokoić? Skinąłem jej tylko głową i nie ruszyłem się z miejsca. Musiałem przecież dostać swoje ubrania by móc się przebrać. Kobieta machnięciem różdżki sprawiła, że pojawiły się moje rzeczy. Nie liczyła na to, że powiem jej chociażby jedno dobre słowo na odchodnym, więc zebrała się i wróciła do siebie. Sam już nie wiedziałem, czego chcę i denerwowałem się o nic, ale za to na wszystko i wszystkich. Widząc jednak ponaglające spojrzenie Blacka przebrałem się, i pomogłem mu układać swoje rzeczy, które później Skrzaty miały magicznie przenieść na powrót do mojego pokoju. Sprawdziłem dodatkowo, czy wszystko zostało zabrane, swoją resztę łakoci wziąłem ze sobą osobiście i byłem już całkowicie gotowy by opuścić Skrzydło.
Syri trzymał mnie mocno za rękę i prowadził rozradowany tym, że wracam do niego. Sam również poczułem się lepiej, kiedy zamiast przytłaczającej sali miałem przed sobą ciemne korytarze, liczne zbroje, gobeliny i innych uczniów, którzy spieszyli do swoich dormitoriów.
- Popatrz jak wspaniale, kolacje zjesz już w Wielkie Sali. – rzucił Syriusz, kiedy przechodziliśmy niedaleko kuchni, jako że specjalnie krążyliśmy w kółko, bym mógł nacieszyć się swoją wolnością.
- Marzę o tym. Będę mógł nakładać sobie, co chce i ile chce, będę jadł i jadł, niemal jak Peter! – podjąłem postanowienie, które wypłynęło na poczekaniu. – Potrzebuję tego żeby zmyć z siebie wspomnienia tamtej niewoli. – wzdrygnąłem się nawet i mocniej ścisnąłem dłoń Blacka. Chciałem zapomnieć i szybko wrócić do normalnej nauki.
Zatrzymałem się przed jednym z okien wychodzących na błonia. Zmarszczyłem brwi by ciut lepiej widzieć z daleka i skupiłem się na ciemnym kształcie za jednym z drzew.
- Tam ktoś jest. – wskazałem kierunek palcem. Black podszedł i przyglądał się długo, by w końcu wzruszyć ramionami.
- Ja nic nie widzę...
- Bo się schował! – upierałem się. – Tam ktoś stał, ale zniknął za drzewem, naprawdę.
- Remi, ja nie mam wilczego wzroku. Dla mnie to tylko drzewo, więc jeśli ty mówisz, że tam się ktoś kryje, to tak jest. Może to jeden z uczniów czeka na potajemną randkę, kto wie. Nie ma, co zawracać sobie tym głowy. – kruczowłosy odciągnął mnie od okna, jednak w ostatniej chwili ponownie dostrzegłem wychylająca się zza pnia postać. Nie wiem, kim była, ale na pewno był to jakiś człowiek. Syriusz mógł mieć rację, w końcu, kto inny mógłby ślęczeć na błoniach i szpiegować wejście? Byłem nadto przewrażliwiony z powodu mojego zbyt długiego pobytu w Skrzydle Szpitalnym. A jednak coś nie dawało mi spokoju. Może wrodzona ciekawość, może ukryty we mnie wilk wyczuwał coś w powietrzu? James na pewno na moim miejscy pobiegłby, co sił w nogach na błonia by dowiedzieć się, kim była tamta postać, ja jednak nie należałem do takich narwańców. Jeśli był to ktoś obcy, wtedy nie zniknie nazbyt prędko. Jeśli to uczeń, to nie było sobie, czym zaprzątać głowy. Po co miałem martwić się rzeczami tak niepewnymi, skoro miałem ogromne zaległości z nauką, która nijak nie szła mi dobrze przez ostatnie pięć dni bezczynności. Teraz czułem, że jednak mam w sobie moc, by zmienić to, co było dotąd nieudane, że mogłem osiągnąć swoje cele i nadrobić wszystko szybko. To było najważniejsze!
Zapominając szybko o osobie z błoni zrównałem się z Syriuszem, by nie musiał mnie za sobą ciągnąć. Uśmiechnąłem się i odetchnąłem głęboko kurzem, który dało się czuć na korytarzu. To było przyjemne, a przynajmniej teraz, kiedy odwykłem od tego specyficznego zapachu i mogłem na nowo się z nim oswajać.

piątek, 10 września 2010

Kartka z pamiętnika XC - Cornelius Lowitt

Ehh... Kampania wrześniowa się zaczęła, Kirhan musi zaliczać egzaminy ^^"


Eric zdecydowanie nie należało do przyjemnych chłopców, których łatwo ugłaskać. Jego kara nałożona na mnie była zdecydowanie zbyt surowa, no niby jak miałem wytrzymać tak długi okres wstrzemięźliwości bez chociażby własnego dotyku? Nawet on nie podołałby czemuś takiemu, a co dopiero ja? Nie mniej jednak, postanowiłem nie dawać za wygraną i codziennie znajdowałem, chociaż jedną chwilę by jęczeć raz po raz i prosić go o zmiłowanie. Nie wydawał się tym ułaskawiony, w ogóle ciężko było powiedzieć, czy moje słowa docierają do niego. Starałem się robić niewinną minę, uśmiechać błagalnie, słodzić mu, ale niewiele mogłem zdziałać, jeśli on nie planował współpracować. O ile i tak złamałem zasady i użyłem rąk, by kilkukrotnie osiągnąć spełnienie, o tyle nie zbliżyłem się do nikogo by sobie dogodzić. I tak nauczyłem się już, że tylko Eric jest w stanie dać mi wystarczająco wiele przyjemności, bym nie czuł niewygody, ale czystą rozkosz. Tak też było za każdym razem, gdy z nim byłem, a nawet zadowalając się samemu myślałem właśnie o Ericu. Przyzwyczaiłem się już do niego, więc jakim cudem mógłbym to zmienić? Bardzo możliwe, iż było to nieosiągalne, skoro potrafiłem tak wiele poświęcić. W końcu odmówiłem sobie przyjemności tylko, dlatego, że chłopak zabronił mi wszelkich zabaw. Poniekąd nie czułem także pociągu do innych, ponieważ moje ciało nauczyło się już, że wyłącznie Lair jest w stanie doprowadzić mnie do końca cudownej drogi pieszczot. Piszczałem z uciechy, chociaż tylko w głębi, nie zaś na zewnątrz, gdy tylko miałem okazję bawić się z nim, dotykać i całować. Smakował mi i lubiłem jego zapach. Reagowałem na niego jak samiec na samicę, chociaż niewiele miało to wspólnego z czystą naturą, a więcej z popędem i pragnieniem własnej przyjemności. Właśnie, dlatego z takim zapałem prosiłem Erica o litość, której nie miał.
W końcu jednak zaciągnąłem go do pustej sali lekcyjnej i tam składając ręce w jękach błagałem o najmniejsze nawet zainteresowanie moim ciałem. Obawiałem się nawet, że nie jestem dla niego wystarczająco atrakcyjny i dlatego unika zbliżenia ze mną. Znowu robiłem wielkie, maślane oczy, smutną minę i pocierałem policzkiem o jego kolano. On siedział na ławce, a ja klęczałem przed nim prosząc raz za razem o jedno. Niestety nie spodziewałem się wiele, jak za każdym wcześniejszym razem, a jednak Eric wydawał się dziś bardziej skłonny do ustępstw. Może nawet rzeczywiście tak było i dziś miałem coś osiągnąć? Bezsprzecznie wiele na to wskazywało, jeśli brałem pod uwagę czas, jaki spędziliśmy już w tej pustej sali, a on tylko mi się przyglądał.
- Więc? – trzymałem jego kostki, masowałem je lekko pod skarpetkami i przymilałem się jak tylko było to możliwe. Może dziś się zlituje? Myślałem tylko o tym.
- Byłeś niegrzeczny i nie posłuchałeś mnie. – zaczął bardzo poważnie. – Pieściłeś się sam, a przecież ci tego zabroniłem. – byłem ciekaw skąd to wiedział, chociaż nie ciężko było mu się tego domyślić. Zapewne zgadywał, a ja nie mogłem zaprzeczyć takiej oczywistości. Tylko bym przez to podpadł, a to byłoby równoznaczne z utratą szansy na jego łaskawość.
- Tak, dotykałem siebie, ale tylko z myślą o tobie. – takie teksty raczej nie miały na niego wypływu, ale przecież mówiłem poważnie. Nikt inny nie przychodził mi do głowy, jak tylko on, gdy moje ciało potrzebowało spełnienia.
- Myślisz, że to cię uratuje? – uniósł brew i patrzył na mnie ironicznie, dostrzegałem jednak uśmiech w tym wyrazie twarzy, a to sprawiało, ze miałem całkiem sporą nadzieję na coś.
- Myślę, że ci się podobam na tyle, że za wierność i trochę przyjemności zgodzisz się na uchylenie tamtej kary.
- Jesteś zbyt pewny siebie. – prychnął znacząco. Zmiękł!
- Zawsze taki byłem, a tobie to pasuje. W przeciwnym razie nie siedziałbyś tu bezczynnie u wysłuchiwał moich próśb.
- Jeszcze cię nie wysłuchałem. – wpatrywał się we mnie uważnie.
- Ale to zrobisz. – przysunąłem się bliżej niego, trzymałem ręce na jego udach i powoli przesunąłem nimi w gorę. Eric nie powiedział nic, więc uznałem, że przyjmuje tę formę okupu za uwolnienie moich pragnień, które trzymał w szachu.
Z przyjemnością sięgnąłem do jego spodni na kroczu. Pomasowałem chwilę tę część jego ciała, by powoli rozpiąć guzik, zaś zębami sprowadzić rozporek na sam dół. Idąc tym tropem użyłem ust by uwolnić jego członek i mieć go do swojej dyspozycji. Z westchnieniem ująłem w usta jego cenny skarb i trzymając mocno uda chłopaka zacząłem pieścić go dając z siebie naprawdę wiele, choć jeszcze nie wszystko. Nie mogłem się zbyt łatwo poddać o zaoferować mu wszystkiego. Jak miałbym wtedy pieścić go w łóżku, gdyby poznał wszystkie tajniki mojej techniki? Dlatego też postawiłem w głównej mierze na wargi i kąsanie, chociaż wyjątkowo subtelne. Nie mogłem pozwolić, by Eric pozostał niezaspokojony i nieprzekonany, co dalej robić. Zależało mi niesłychanie na tym, aby zdobyć go teraz i przełamać te opory, które zmusiły go do nałożenia na mnie tak absurdalnej kary. Ze zdwojoną siłą possałem go i spoglądając w górę obserwowałem Erica. Był lekko rumiany i przez jego ciało przechodziły dreszcze, zapewne świadczące o wielkiej przyjemności, którą odczuwał.
- Zasłużyłem na coś? – zapytałem nadal mając go w ustach i szybko poruszając głową, byleby nie dać mu chwili do namysłu. Musiał się zgodzić i mnie nagrodzić.
- Jeśli dojdę... – postawił warunek jęcząc.
- Dojdziesz. – zapewniłem i nie obijając się niepotrzebnie przystąpiłem do dzieła. Sprawnie obsłuchiwałem go, kąsałem w czułe miejsca, które poznałem podczas naszych wcześniejszych razy. Teraz wiedziałem, po co są mi one potrzebne i dawałem z siebie jeszcze więcej właśnie poprzez pieszczenie ich. Lubiłem wsłuchiwać się w wydawane przez niego odgłosy, które świadczyły o moim zwycięstwie. Niewiele już brakowało bym osiągnął swój cel. Specjalnie podrażniłem palcami jego jądra w najbardziej odpowiednim momencie. Syknął i wytrysnął mi w wargi pieczętując tym wszystko, co mówił. Pokazałem mu moje trofeum w ustach i połknąłem je. Teraz nadchodziła moja kolei na przyjemności.
- Co tak na mnie patrzysz, jak tygrys na mięso? – wysapał trochę niewyraźnie, ale przecież dobrze wiedział, czego od niego oczekuję. Musiał to wiedzieć, gdy tak pożerałem go wzrokiem.
- Doszedłeś, więc proszę o swoją nagrodę. – rzuciłem tryumfalnie. Nie przewidziałem jednak tego, że tak niesamowicie uparty potrafił być mój kochanek i nie pozwalał się łatwo wodzić za nos.
- Dostaniesz ją, spokojnie. Przygotuj tylko tyłek, a dostaniesz swoją dawkę rozkoszy. – powiedział to tak, jakby miało to być nadzwyczajnie oczywiste, a nie było. Nie takiej nagrody się spodziewałem. Zmarszczyłem wściekle brwi, ale on wcale się nie obawiał. – Albo to, albo nic, mój drogi. Dotykałeś się, więc nie zasłużyłeś na to by być panem. Lepiej się zdecyduj czy chcesz czy nie. – on się cieszył, a ja parskałem głośno, prychałem i nawet tupnąłem wstając na równe nogi. Oszukiwał, a ja nijak nie miałem na to wpływu. A tak niesamowicie pragnąłem rozkoszy i Erica, że nie mogłem odmówić nu nawet w przypadku takiego układu. Byłem zbyt spragniony.
- Zgadzam się! – wskoczyłem na ławkę obok niego i szeroko rozchyliłem nogi. – Ale w takim razie musisz zrobić to jak należy, bez migania się, czy wykręcania.
- Ależ oczywiście. – odwrócił swoją twarz w moją stronę, a gdy ja uczyniłem podobnie, pocałował mnie i tym razem to jego dłoń znalazła się na moim biodrze. Szybko pogodziłem się z faktem tego, iż nie wszystko układało się po mojej myśli. Nie mniej jednak, potrzeba wydawała mi się tym większa im dłużej o tym myślałem.
Eric zszedł z ławki i stanął między moimi nogami, przyciągnął mnie bliżej i uśmiechał się wrednie. Niewątpliwie chciał mi dać nauczkę i nieźle mu to wychodziło. Oplotłem nogi wokół jego pasa, złapałem go za włosy i przyciągnąłem do pocałunku. Zachłannie sięgnąłem jego warg w głębszej pieszczocie, wbiłem niemal język w środek i bez litości miażdżyłem go w tym pocałunku. Przez jeansy czułem, jak ociera się o mnie, jak powodowane tym wibracje wprawiają mnie w jeszcze lepszy nastrój. Spragnione ciało łaknęło wszystkiego, co tylko mogło dać mu ciało Erica. Westchnąłem odsuwając się nieznacznie i pozwoliłem by widział płonące w moich oczach pożądanie.
Rozpiął mi spodnie, wsunął w nie dłoń. Dotyk gorących palców wywołał u mnie zadowolony pisk. Od tak dawna nie czułem obcego ciała dotykającego mojego, że niemal natychmiastowo mój członek stał się twardszy. Tym chętniej usiadłem w rozkroku na brzegu ławki. W tej pozycji było mi zdecydowanie lepiej i wygodniej.
- Zemszczę się za to. – syknąłem wściekły, chociaż reagowałem w ten sposób także na odczuwane doznania.
- Oczywiście, ale gdy ci na to pozwolę, bo w przeciwnym razie nawet cię nie pocałuję, a nie zdołasz wytrzymać beze mnie. – odgryzł się. Uciszyłem go pocałunkiem.
- Działaj, a nie gadaj! – wyraziłem swoją zgodę na wszystko. Częściej byłem górą, ale od czasu do czasu lubiłem być dołem w tym związku. On jednak nie sięgnął dalej jak jedynie do mojego członka. Jego palce jakby miały magiczną moc, która wysysała ze mnie całe pokłady energii i kumulowała je pod sobą, a więc dokładnie na moim kroczu. Byłem pobudzony bardziej nawet niż przed wielkim postem, jaki mi zafundowano. Teraz z największym trudem mogłem panować nad sobą i powstrzymywać odgłosy rozkoszy.
Poddałem się już całkowicie, ale on jakby drażniąc się ze mną powoli muskał opuszkami mój członek. Masował mnie, podszczypywał i stosował chwyty, które jednoznacznie miały zmusić mnie do szybkiego wytrysku. Eric był bliski sukcesy. Wystarczyło, że ciągle dotykał mnie swoimi dłońmi i tym też uświadamiał mi moją niemoc.
- Nie wezmę cię. – szepnął mi zmysłowo do ucha. – Musisz dalej się starać i udowodnić mi, że zasługujesz. – pochylił się i wziął mnie w usta. Aż rzuciłem biodrami, które on przytrzymał z tego właśnie powodu. To nie ja miałem brać, ale on obsługiwać mnie. Toteż robił i niewiele mogłem poradzić. Czując jego język, masaż wargami, który mi zapewniał i przyjemne ssanie, byłem bez reszty zatracony w tych przyjemnościach. Nie bacząc na nic doszedłem prosto w jego usta. Nawet nie dałem po sobie poznać, że to zrobię. Po prostu sprawiłem mu niespodziankę. Jego buntownicze spojrzenie wynagradzało mi wszystko. Pocałował mnie i zmusił do przełknięcia zawartości jego ust. Nadal byłem nie do końca zaspokojony, nadal go pragnąłem, ale on odsunął się i pokręcił głową.
- Nie dostaniesz niczego więcej. Może innym razem, gdy naprawdę dotrzymasz słowa i zdołasz odrzucić nie tylko innych, ale i siebie. Do tego czasu musisz pokutować za swoją niewierność. – drażnił się ze mną, chciał pokazać, że to on jest panem, a ja nie mam nic do powiedzenia. Chwilowo zgodziłem się na to, jednak moje nerwy nie mogły być zbyt długi trzymane na wodzy. Potrzebowałem go podobnie jak on mnie.
- Planujesz dłużej mnie tym zamęczać? – syknąłem łapiąc go za ramię i ciągnąć do siebie. – To oznacza wojnę, a wojny zawsze wygrywam ja. – mocno trzymałem go przy sobie i złapałem tym razem za pośladki. Na twarzy Erica pojawił się chyba nawet ciepły uśmiech, chociaż nauczyłem się już, że chłopak ten ma wiele twarzy. Podobała mi się walka z nim, chociaż bynajmniej nie te idiotyczne kary. Bez sprzecznie gdybym nie chciał dla niego pościć po prostu bym go wziął, ale że chciałem przywiązać do siebie Erica, jak on zrobił to ze mną, starałem się sprawić mu przyjemność swoim zachowaniem. Chwile postu uzmysłowiły mi, ze chłopak obawiał się mojego związku z innymi, chciał mnie dla siebie, tak mi się przynajmniej wydawało przez chwilę, teraz sam nie wiedziałem.
- Ile tym razem ma trwać mój post? – dopytałem
- Powiedzmy, że miesiąc. – odparł zalotnie.

środa, 8 września 2010

Kartka z pamiętnika LXXXIX - Edvin Versar

Cornel będzie w następnej notce ^^


Nauka nie była dla mnie nazbyt wielkim problemem, chociaż bywały dni, gdy zupełnie nie miałem na nią ochoty, innym razem czułem dziwną potrzebę zaglądania do książek. Jaki dzień miałem dzisiaj? Sam do końca nie byłem pewny. Kumple od niechcenia przeglądali notatki, a ja ciągle uciekałem gdzieś myślami. A to do lasów w pobliżu domu dziadków, to znowu do naszego domku wakacyjnego nad morzem. Żyłem zbliżającym się końcem szkoły, jeśli miałem być szczery. A jednak nie mogłem pozwolić sobie na zbytnie rozluźnienie. Nazbyt wielką przyjemność sprawiłbym wtedy kolegom, którzy uwielbiali naśmiewać się ze wszystkich potknięć. Po raz kolejny moje myśli uciekły daleko od rozłożonych przede mną książek do zaklęć. Lekko nieprzytomnie wpatrywałem się w rzędy liter, które nic mi nie mówiły. Kumple musieli to zauważyć, gdyż dostałem z łokcia w żebra, a oni roześmiali się, jakby właśnie spłatali mi jakiegoś wyjątkowo dobrego figla. Dalekie było to jednak od prawdy, ale nie każdy musiał rozumieć ich dziwne gry. Ja po prostu je ignorowałem.
Spojrzałem na zegarek i obliczyłem szybko czas, jaki pozostał mi jeszcze do spotkania. Nie chciałem się spóźnić, jako że nie leżało to w mojej naturze, jednak miałem jeszcze sporo czasu do zagospodarowania. Przewróciłem strony podręcznika i znowu wpatrywałem się w litery. Czułem się przez to głupio, ale niewiele mogłem na to poradzić. Zrobiło mi się trochę zimno, chociaż słońce powoli sączyło się z okien do pokoju wspólnego. Nie chciało mi się ruszać z miejsca, więc rozmasowałem ramiona dłońmi. Koledzy wyraźnie mieli dosyć bezużytecznego siedzenia. Podczas gdy ja nie reagowałem na nich w żaden szczególny sposób oni okładali się ciężkimi woluminami robiąc spore zamieszanie przy stolikach. Chyba tylko cud sprawił, że wcześniej tego nie zauważyłem. Czas wzmożonej nauki chyba wszystkim dawał się we znaki, a wygłupu pomagały odreagować stres idealnie.
- Dobra, i koniec tego dobrego. Za dużo się uczymy i już nam to zaczyna szkodzić. – Sean odłożył swoją książkę zmuszając resztę by uczyniła to samo. Nie chciał zostać bezbronny, gdyby jednak walka miała trwać. Ku jego wielkiej radości, jak sądziłem, chłopcy poszli za jego przykładem uśmiechając się szaleńczo, chociaż nie znalem powodu, dla którego mieliby tak właśnie wyglądać w takiej chwili. Aż mnie ciarki przeszły po plecach, ale najwidoczniej oni uważali swoje zachowanie za bardzo zabawne. Jak zawsze z resztą.- Najnowszy temat do dyskusji, to kobiety! – Rob klasnął w dłonie. Dziwnym zbiegiem okoliczności czwórka znajomych skierowała swoje spojrzenia na mnie. Oczywiście wiedziałem, o co im chodzi. Sami namówili mnie na związek z Christine, z którą rozstałem się tydzień temu w mało przyjaznej atmosferze.
- Ja się nawet nie wypowiem. – ostrzegłem ich kryjąc się za zaklęciami. Wyrwali mi książkę z ręki i zadowoleni ponownie lustrowali spojrzeniem. Znaleźli sobie kozła ofiarnego, który stawiał opór. – Chcecie rozmawiać o dziewczynach to proszę bardzo. Ja mam ich dosyć do odwołania. Zbyt wiele oczekują od przeciętnego chłopaka. Musimy zawsze wiedzieć, na co one mają ochotę, bo w przeciwnym razie będą się wściekać i liczyć błędy, a później poskarżą się przyjaciółce. Dzięki!
- Przynajmniej była ładna. – Sean zawsze patrzył tylko na to.
- Ładna to nie denerwująca. Dziewczyny są ładne, gdy nie są wymagające, jasne? – syknąłem przez zęby. – Już wolę wrócić do nauki niż ciągnąć ten temat dalej. – wyznałem szczerze. To naprawdę było dla mnie drażliwe. Starałem się jak mogłem by zadowolić tamtą dziewczynę, ale ona jak na złość, ciągle była niezadowolona. W końcu uznała, że jestem beznadziejny i rzuciła mnie najprościej w świecie. Nie powiem, że mnie to nie dotknęło, gdyż miałem nadzieję, iż ona docenia moje starania w skrytości serca. Przeliczyłem się.
- Nie masz szczęścia do kobiet, przerzuć się na chłopców. – Dean wyszczerzył się wrednie, a koledzy parsknęli śmiechem. Poczułem się, jak walnięty w łeb ciężką, żelazną pałką. Miałem ochotę go rozerwać.
- Odwalcie się ode mnie. – warknąłem. – Nie potrzeba mi nikogo, a już w szczególności nie chłopaka! – kopnąłem pod stołem najgłośniej śmiejącego się kolegę, a więc Seana. Z wyglądu zupełnie nie przypominał brata, chociaż byli bliźniakami, za to ich charaktery zatrważająco zlewały się ze sobą. Dwa potwory!
- Och, nie gniewaj się, Edvin. My chcemy dla ciebie dobrze. Nasz mały Vinnie potrzebuje kogoś, kto go przytuli do piersi, nawet płaskiej. – Greg nie pozostawał w tyle. Chętnie rozwaliłbym im łby.
- Bo jeszcze uznam, że na mnie stadnie lecicie. – tym razem to ja uśmiechałem się niewinnie, chociaż z widoczną kpiną. – Bo poproszę o zmianę pokoju, z takimi zbokami spać nie będę.
- Ha! Chciałbyś! Szukaj gdzie indziej, nie jesteś w moim typie, wybacz kotku. – Rob mrugnął do mnie i chłopcy znowu się śmiali, chociaż tym razem ja także. Żarty słowne należały zawsze do tej bezpieczniejszej formy rozrywki, więc pozwalaliśmy sobie w nich nawet na największe bzdury. Nie mniej jednak miałem serdecznie dosyć związków po tym jednym wyjątkowo nieudanym. Potrzebowałem rozrywki, zabawy, miłej odskoczni od codzienności by zapomnieć o tamtej porażce i wrócić do swojej formy sprzed wyniszczającego mnie związku. Za dużo o tym myślałem.
Spojrzałem na zegarek. Był to już najwyższy czas bym zebrał się na umówione wcześniej spotkanie z niedawno poznanym drugoklasistą. Jego towarzystwo sprawiało mi niewiarygodną przyjemność. W przeciwieństwie do kolegów nie nabijał się ze wszystkiego, ale mogłem z nim rozmawiać bez przeszkód, a on był wiernym i wdzięcznym słuchaczem. Lubiłem go, chociaż wcześniej znałem tylko z widzenia, jak i cały Gryffindor ze wszystkimi jego klasami.
Z tego, co mówił Kinn to miał coś do załatwienia w bibliotece, więc to pod nią mieliśmy się spotkać. Pozbierałem, więc swoje rzeczy.
- Ja uciekam. – rzuciłem niedbale. – Zabierzcie moją torbę później do pokoju, a ja idę się spotkać z chłopakiem. – specjalnie powiedziałem to cwaniacko, by dali mi później spokój.
Zadowolony opuściłem pokój wspólny i nucąc pod nosem melodię, którą sobie nagle przypomniałem przemierzałem korytarze zmierzając do wyznaczonego miejsca spotkania. Miałem wielką nadzieję, że Niholas będzie miał ochotę wyjść na błonia. Odrobina świeżego powietrza na pewno miała się dobrze sprawdzić w przypadku takim jak mój, a więc przy psychicznym zmęczeniu, jakie odczuwałem. Może chłopak miałby do mnie jakieś pytania związane z poprzednimi latami nauki, wtedy tym lepsze miałbym chwilowo zajęcie.
Zauważyłem ze zgrozą, że stałem się potwornie nudny od czasu pewnych przykrych przeżyć, a które ciągle wspominałem i nie potrafiłem przestać. Zastanawiałem się nawet, jakie byłoby najlepsze lekarstwo na moje dolegliwości, o ile istniało.
Ściąłem ostro ostatni zakręt i straciłem równowagę wpadając na niższego od siebie ucznia. Chyba się spieszył, gdyż siła, z jaką odbił się ode mnie powaliła go na ziemię, a tym samym ja skończyłem na nim. Siłacz powalił mnie bez trudu. Tylko dzięki niebywałemu szczęściu nie zgniotłem osoby pod sobą. Na czworaka sterczałem nad Niholasem, jak się właśnie okazało.
- Ups, co za spotkanie. – zaśmiałem się odpychając rękoma od posadzki by uklęknąć. Coś przefrunęło mi koło dłoni i opadło na twarz Kinna. Chłopak zabrał papier z policzków i kiedy zdziwiony pokazał mi go porwałem szybko świstek i schowałem do kieszeni. Było to zdjęcie mojej byłej, które sam nie wiem, dlaczego, nadal ze sobą nosiłem. Wstałem pospiesznie na nogi i zaśmiałem się skrępowany.
- To twoja dziewczyna? – Niholas podniósł się sam i temu poświęcił większość swojej uwagi. Nie wiem, dlaczego, ale poczułem przypływ nagłej paniki. Denerwowałem się.
- Nie, nie! – zaprzeczyłem trochę zbyt głośno, co mogło się wydać podejrzane. Chłopak patrzył teraz na mnie zapewne z mieszanymi uczuciami, tak przynajmniej wyglądał. Z jakiegoś powodu czułem, że musze się wytłumaczyć, wyjaśnić, że cokolwiek sobie pomyślał to tylko nieporozumienie. Zaciąłem się jednak i nie specjalnie wiedziałem, od czego zacząć.
- To moja była. – wystrzeliłem bez namysłu, ale w tym wypadku to chyba było pozytywnym odruchem. – Miałem jej oddać to zdjęcie, później chciałem wyrzucić, ale w końcu o nim zapomniałem. Dała mi je ledwo zaczęliśmy się spotykać i w ogóle. Jak to baba... Jak tylko ją spotkam dam jej to i zniknie. – moje słowa chyba naprawdę były nie na miejscu. W końcu, co Niholasa mogło interesować, co takiego ze sobą noszę? Prawdopodobnie wydawałem mu się dziwny i nadgorliwy. – Przepraszam?
- Za co? – drugoklasista uśmiechnął się, dzięki czemu mi ulżyło. Był to dobry znak. Odetchnąłem nawet głośno, a on zachichotał.
- Sam nie wiem do końca, za co, ale chyba się wygłupiłem.
- Nie, to miło, że tak się martwisz o to, co myślę. – pokazał mi język i wzruszył ramionami. – Całkiem ładna.
- Hę? Co? – nie zrozumiałem.
- Ona. – wskazał kieszeń, w której ukryłem zdjęcie.
- A! – znowu zachowywałem się idiotycznie. – Nie taka ładna, kiedy się ją lepiej pozna. No, ale, gdzie się wybieramy? -  zmieniłem temat pospiesznie. Zbyt wiele osób chciało bym rozwodził się nad przeszłością, a ten tydzień i tak był dla mnie ciężki i nie byłem sobą, ale tak jakby kimś innym.
- Może błonia, jest ładna pogoda, możemy pospacerować. – trafił w dziesiątkę. Zupełnie jakby wiedział, czego chcę. Rozradowany klasnąłem w dłonie i pokiwałem głową. Wracał mi doby humor.
- Idealnie! O tym wcześniej myślałem. Nie ma to jak telepatia. – przeciągnąłem się i z podwójną werwą stawiałem kroki na korytarzu. W takim tempie bardzo szybko mogłem wrócić do stanu sprzed pół roku, kiedy to byłem prawdziwym Edvinem Versar.
Idąc obok siebie rozmawialiśmy o bliskich już egzaminach. Cała szkoła tym żyła, każdy chyba myślał tylko o tym, co go czeka czy podoła? Tym samym był to temat, który nigdy się nie nudził i zawsze był aktualny.
W pobliżu głównych schodów było nadzwyczajnie ruchliwie. Ciągle ktoś tutaj wchodził lub schodził, wbiegał lub zbiegał. Niektórzy potrafili zajmować niesłychanie dużo miejsca, kiedy wymachiwali rękoma na wszystkie strony nie oszczędzając nikogo, kto znalazł się w pobliżu.  W tym momencie padło na nas. Jakiś Krukon wyraźnie się spieszył. Byliśmy wtedy na samym dole schodów, gdy zostałem pchnięty przypadkowo. Przeliczyłem się sądząc, że tak niepozorny chłopak nie może mieć zbyt wiele siły. Niestety miał jej sporo i tym sposobem dostałem w plecy lądując na ścianie. Problem stanowił Niholas idący obok, gdyż pchnąłem go biodrem i poniekąd właśnie on zamortyzował moje zetknięcie się ze ścianą całym ciałem. Koniec końców zgniatałem go i trochę mało wygodna była to pozycja. Popatrzyłem na Kinna bojąc się czy nic mu przypadkiem nie zrobiłem. Był cały, na szczęście, ale był też bardzo blisko mnie. Nieświadomy nawet tego, co robię popatrzyłem w jego oczy, poczułem to dziwne przyciąganie, które w takim momencie ogarnia człowieka. Niholas miał ładną twarz, bo był zbyt młody bym mógł inaczej to określić. Mój wzrok przesunął się po każdym kawałku jego buzi, spoczął dłużej na ustach. Gdyby Kinn był dziewczyną nawet bym się nie dziwił swojemu zainteresowaniu nim, ale dziwnym trafem moja głowa sama przysuwała się do niego. Byłem już niesłychanie, blisko, kiedy zdołałem się opanować. Uciekłem głową gwałtownie w tył, odskoczyłem od chłopaka i ze strachem patrzyłem na niego. Sam nie wiem, co widziałem w jego oczach, ale chyba także się przestraszył tego, co niemal się stało. Nagle odechciało mi się żartów na temat związków z chłopakami, jak i wszystkich innych. Co ja robiłem?
- Wybacz, popchnął mnie. – rzuciłem sztywno, machinalnie. – Pewnie jesteś obolały, lepiej może wrócić do dormitorium? – chłopak odwrócił ode mnie wzrok, kiedy to powiedziałem. Może uraziłem go swoja nagłą niechęcią, może uznał, że traktuję go jakoś nienaturalnie? Sam gubiłem się w swoich myślach i domysłach. – Zapomniałem schować książki po nauce. – nie panowałem już nad tym, co mówiłem, a Niholas wyglądał na zranionego. Plułem sobie w twarz za to, co zrobiłem w tej chwili, ale to było w pewnym sensie niezależne ode mnie. – Idź sam na błonia, znajdę cię później. – zanim zdołał odpowiedzieć, ja pobiegłem już w stronę, z której przyszliśmy. Byłem nieświadomy tego, co się właśnie działo, nie pojmowałem, o co chodziło, myślałem nawet czy aby na pewno nie wymyśliłem sobie tej sceny sprzed chwili. Bo niby, jakim cudem moje ciało mogłoby reagować na Niholasa? Ale czułem, że się do niego zbliżyłem, kotłowało się we mnie pragnienie by to zrobić, by go pocałować! Zamknąłem oczy krzywiąc się na samą myśl o tym. Jak niby miałbym zrobić coś takiego, dlaczego uciekałem, jak pies z podkulonym ogonem? Miałem świadomość, że zraniłem tym Kinna bardzo i zupełnie nie rozumiałem samego siebie. Kim ja w ogóle byłem?