niedziela, 28 listopada 2010

Sposób

14 czerwca
Zostałem siłą wyciągnięty z pokoju przez Syriusza, który nie powiedział ani słowa na temat tego, dlaczego to w ogóle robił. Po prostu mnie pospieszał i nie chciał słuchać wymówek żadnego typu. Poniekąd nawet nie chciałem się wymigać od tej wielkiej niewiadomej, którą przede mną stawiał. Zaakceptowałem jego pośpiech, nie rozumiejąc zupełnie niczego. Nie mniej jednak miałem za sobą tak wiele, że chwile, kiedy nie musiałem wkładać wiele wysiłku w chodzenie, były przyjemnością. Mogłem poddać się całkowicie woli Syriusza i samemu nie robić niemalże nic. Było w tym coś przyjemnego i samolubnego.
- Oto rozwiązanie, Remi. – rzucił z uśmiechem pokazując mi stolik w Pokoju Wspólnym, przy którym siedzieli przyjaciele. Na blacie stało kilka świeczek.
- O co chodzi? – zapytałem nie mając pojęcia, co chłopak chciał mi poprzez to przekazać. Skrzywiłem się obserwując wszystko nie rozumiejąc.
Syriusz westchnął głośno i posadził mnie na krześle siadając naprzeciwko.
- To rozwiązanie twojego problemu. Masz gorsze dni, czujesz się z tego powodu źle, więc znalazłem lekarstwo na twoje dolegliwości. Magiczne zaklęcie, dzięki któremu będzie ci lepiej i na nowo zaczniesz się uśmiechać.
- Hm? – chociaż jego zamiary nie były już dla mnie tak samo niezrozumiałe, to nie do końca mogłem pojąć, co takiego czaiło się w jego głowie. Po co były mu świeczki, na jaki wpadł pomysł? Miałem przecież nadzieję, że Syriusz dał sobie spokój z kombinowaniem jeszcze wczoraj, tym czasem dziś już miałem na głowie, jego genialny pomysł, którego szczegóły ujawnił mi niedługo później.
Zapalił świeczki od swojej różdżki, rozłożył je na stole w sposób, który uznał za odpowiedni i uśmiechnął się niewinnie. Podał mi kartkę, na której nakreślił jakieś słowa, a z czego był naprawdę dumny. Aż przeszły mnie nieprzyjemne dreszcze na myśl o tym, co mogły zawierać wszystkie te zdania.
- Czytaj, Remi. Jeśli codziennie będziemy palić świeczki, a ty będziesz czytał zaklęcie to jestem pewny, że poczujesz się lepiej do poniedziałku. To naprawdę zadziała, zobaczysz. Ogień z płonącej świecy ma ładny zapach, więc cię uspokoi i napełni energią. A teraz do dzieła. Nie ma, na co czekać, chcę żebyś się czuł jak należy. – zaczął mnie poganiać i obserwował mnie, jakbym za chwilę miał się przemienić w jakieś bardzo interesujące zwierzątko. Postanowiłem, więc upewnić się, co to za magiczną formułę dla mnie przygotował.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy natrafiłem na niezgrabny wierszyk niemający żadnej mocy, poza wydźwiękiem dziecięcych zabaw w czarowanie wśród mugoli. Sądząc po zachęcających ruchach głowy Syriusza, chciał bym przeczytał to głośno. Ciężko mi uwierzyć, że coś równie absurdalnego mogło mu przyjść do głowy, nie wspominając o wstydzie, jaki czułem mając wyrecytować dziwaczne rymy ułożone przez mojego nadzwyczajnie chętnego do pomocy chłopaka. Zawahałem się, jednak ostatecznie zacząłem czytać półgłosem, by nikt inny tego nie słyszał.
- Wśród świec tych płomienia, co świat opromienia, ja zagubiony, życiem zmęczony, marzę o cudzie, w codziennym trudzie... – przełknąłem ciężko ślinę, ale kontynuowałem. – Szukam natchnienia w świecie podziemia, życia radości wśród otchłani nicości. Niech to odrzucę, do świata powrócę, tego, co piękno mi oferuje, gdy żyć tak usilnie tutaj próbuję... – spojrzałem na przyjaciela oddając mu kartkę, chociaż nie skończyłem jeszcze czytać. Wolałem w ogóle nie mieć z tym do czynienia, jeśli ostateczny efekt miał być podobny do początku. Chłopak wydawał się zawiedziony. Uśmiechnąłem się jednak do niego. Syri złapał mnie za rękę pod stołem, chociaż wymagało to od niego sporo wysiłku.
- Mogłeś dokończyć. – mruknął chowając kartkę do kieszeni. Miałem nadzieję, że nie planował tego jeszcze kiedyś wykorzystać. Nie był jednak zły, a przynajmniej nie wydawał się zdenerwowany, że nie doceniłem jego „talentu”.
- Myślę, że same świeczki wystarczą. Już i tak jest mi dobrze, więc nie musisz się starać. Wystarczy, że wiem jak cię to martwi. – wydawałem się recytować, co było powodem niedawno czytanego wierszyka. Ścisnąłem mocniej dłoń Syriusza pod stolikiem i czułem się zdecydowanie lepiej, niż wcześniej. Wątpiłem, że świece i „zaklęcie” mają jakąkolwiek moc, ale pozwoliły mi spojrzeć na wszystko inaczej. Miałem wrażenie, iż zdołam spokojnie wrócić do normalnego stanu ducha, kiedy to przez najbliższe dni będę ogrzewał się dodatkowo przy płomyczkach. Mimo że Pokój Wspólny był jasno oświetlony świeczki wydawały się dodawać mu więcej uroku. Nie zwracaliśmy wszak uwagi na innych, którzy mogli wziąć nas za lekko chorych, skoro bawimy się w coś podobnego, jednakże niewiele miałem wspólnego z gorszymi jeszcze dziwactwami, więc ten jeden raz mogli mi zaufać.
- Przy okazji, Remusie. Jutro idziemy do Hogsmeade i twoim obowiązkiem jest nam towarzyszyć. Kupię więcej świeczek, może jeszcze coś miłego, by nadal poddawać cię mojej terapii. – zaczął dzielnie Black, który widział w tym wszystkim najwyraźniej jakieś plusy dla siebie. Zgodziłem się jednak skinieniem głowy, bez czekania na jakiekolwiek wytłumaczenia. Cokolwiek miało się dziać, to było to opłacalne także dla mnie, gdyż mając do dyspozycji Blacka mogłem życzyć sobie wszystkiego, co tylko mogłoby sprawić mi przyjemność. Postanowiłem jednak skupić się czystko na spacerze i odwiedzeniu Miodowego Królestwa. Myśl o masie łakoci, jakie tam posiadano przepełniała mnie uczuciem głodu i chęcią sięgnięcia po czekoladę. Gdybym kiedyś miał pisać poradnik dla wilkołaka na pewno uwzględniłbym w nim, że słodkie rzeczy najlepiej działają na nieokiełznaną naturę i uzależniają, co wydawało się częściowo najgorsze. Nie chciałem stać się podobnym do Slughorna i to tylko ze względu na swoją słabość do łakoci.
- Nie wolno wam tylko nic przeskrobać. – upomniałem przyjaciół w obawie przed błędami, jakie byli dolni popełniać wielokrotnie w każdej dogodnej do tego chwili. – James już ukradł Pelerynę Niewidkę, więc nie trzeba nam zwracać na siebie uwagi. Jeśli ktoś wpadł na pomysł, że to nasza zasługa, że zginęła, wtedy możemy niepotrzebnie zwrócić na siebie uwagę.
- Mówiłem, że ją odzyskałem, a nie ukradłem. – prychnął Potter. – A to wielka różnica. Poza tym nikt poza wami nie ma o tym pojęcia. Jesteśmy bezpieczni i możemy bez obaw zwiedzać Hogsmeade, a przede wszystkim miejsca, które interesują mnie. – wyszczerzył się, aż okulary podniosły się na jego policzkach.
Obok nas przeszła Zardi. Uśmiechnęła się do mnie wymownie, po czym prychnęła i wyszła przez dziurę za portretem. Bezsprzecznie odgrywała jakąś kolejną ze swoich ról, które nigdy nie trafiały się mi, jakby nie chciała zawracać mi niepotrzebnie głowy innymi i sobą. Nie wątpiłem, że udało jej się dowiedzieć czegokolwiek na temat Evans i jej niechęci do mnie, jednakże dziewczyna nic mi nie mówiła, a więc nie miałem całkowitej pewności, co do jej odkryć. Zamiast tego pozwalałem by brała na siebie całą brudna robotę, co wydawało się jej sprawiać przyjemność. Postanowiłem zmienić tok mojego myślenia.
- Dlaczego siedzimy jednak tutaj, a nie w sypialni? – zadałem pierwsze lepsze pytanie, jakie narzuciło mi się samo. Było w nim coś z prawdziwego pytania, na które Syriusz znał odpowiedź.
- Ponieważ tutaj jest stolik i dobre oświetlenie. Z resztą już ja zadbam, byś był zadowolony nawet w pokoju. Mam świetny pomysł, ale nie zdradzę ci go teraz. Musisz poczekać aż nadejdzie czas.
- Czyli do jutra. – pozwoliłem sobie zauważyć, zaś on wyszczerzył się zmieszany, najprawdopodobniej zapominając, jaki dziś dzień tygodnia. Rozbawił mnie tym, jako że taka nieuwaga wywoływała u mnie ogólną wesołość.
- Jutro, tak – mruknął rumieniąc się bardzo subtelnie na policzkach. – Ale do tego czasu musisz naładować się pozytywna energią, a nic tak nie działa na człowieka, jak odrobina czułości, światła i mojego uśmiechu. – schlebiał sobie niewinnie. Mógłbym się z nim kłócić, gdybym uznał to za stosowne, jednak nie mylił się znacznie. Syriusz działał na mnie zarówno w sposób pozytywny, jak i negatywny. Byłem ciekaw, co takiego znajdziemy w Hogsmeade, co jego zdaniem tym bardziej pozwoli mi na odnalezienie dobrego humoru. Może wcale nie mówił poważnie tylko chciał mnie pocieszyć? A może wręcz przeciwnie, i jest coś, co mogło mnie przywrócić do świata? Nie mogłem się doczekać.

piątek, 26 listopada 2010

Myśli, drogi...

13 czerwca
Mając za sobą część egzaminów, które zdałem całkiem dobrze, mogłem odpocząć od wszystkiego, co mnie trapiło. Poniekąd sam nie byłem pewny, czym się przejmuje, co zdarzało mi się coraz częściej, ale zawsze miałem możliwość zrzucenia całej winy na zły dzień. Bezsprzecznie miało to w sobie wiele prawdy i nie wątpiłem, iż właśnie ogólne złe samopoczucie sprawiało mi taki kłopot. Co najgorsze był to już drugi dzień, od czasu nieszczęśliwego wypadku Petera, kiedy to nie miałem na nic ochoty i myślałem równocześnie o wszystkim i niczym. Całkowicie bez powodu chciało mi się płakać, czułem się dziwnie nieszczęśliwy, a na domiar złego prześladowało mnie uczucie, że jeszcze dziś znajdę powód do łez. Nie działo mi się żadne nieszczęście, nic mnie nie bolało, ale nostalgia wydawała się wypływać z mojego żołądka i rozchodzić się po całym ciele. Nawet pogoda podzielała moje poglądy, gdyż padało jak z cebra, zaś słońce nie wyglądało zza chmur nawet na sekundę.
Właśnie w taki dzień postanowiłem wyjść na zewnątrz. Zaopatrzyłem się w parasol, kalosze i ubrałem się ciepło, by nie wrócić do zamku zziębniętym. Tak było idealnie i chociaż z tą jedną nadzieją w sercu wyszedłem na błonia, a później skierowałem się do ogrodu za zamkiem, gdzie dawniej przesiadywali Marcel i Fillip. Wpatrywałem się w kałuże, których było pełno na trawie, wchodziłem w niektóre patrząc jak woda rozchodzi się na boki, a moje kalosze robiły się zabawnie brudne. Nie pojmowałem, dlaczego coś takiego może sprawiać mi radość, ale naprawdę czułem się lepiej, kiedy bawiłem się w ten sposób. Niestety znowu zbierało mi się na płacz, kiedy spojrzałem na altankę na samym środku ogrodu. Była pusta i wydawała się smutna, jak wszystko w około. Zatęskniłem za wszystkimi osobami, które znałem, które w jakiś sposób wpłynęły na moje życie. Chociaż większość z nich nadal była w szkole, to jednak niektórzy już się w niej nie mogą zjawić, ponieważ ten etap mieli za sobą. Miałem wrażenie, że każdy się zmienia, wszystko przesuwa się do przodu, czasu ucieka, a ja stoję w miejscu, nie zmieniam się, nie dorastam, tylko niezmiennie jestem taki sam. Obawiałem się, że w najbliższym czasie wszyscy znikną z mojego życia, a ja nie uczynię nawet kroku w kierunku, który powinienem wybrać. Tutaj nasuwała mi się kolejna myśl. Gdzie powinienem podążać? Jaki cel miało moje życie, bym mógł do niego dążyć? Dobre oceny i nauka należały do chwili obecnej, nie zaś do przyszłości, po którą miałem sięgać. A więc byłem skazany na samotną egzystencję, która przez całe lata miała być identyczna.
Przetarłem rękawem poręcz altanki w jednym miejscu i usiadłem na niej wpatrzony w ścianę Zakazanego Lasu, która majaczyła w oddali, a była tak bardzo niewyraźna z powodu bez przerwy padającego deszczu. Nadal miałem nad sobą parasol, i machałem lekko nogami, jak dzieciak. Poniekąd chciałem być dzieckiem przez cały czas. Wtedy nie musiałbym podejmować żadnych decyzji, nie musiałbym się martwić przyszłością, ponieważ nie byłaby wtedy jeszcze istotna. Ale na to było przecież za późno. Miałem trzynaście lat i nadal nie wiedziałem, co mam zrobić ze swoim życiem. Kiedyś musiałem zwierzyć się ze swoich planów McGonagall by wybrać najpotrzebniejsze mi przedmioty, a ja byłem ślepy, nie mogłem patrzeć w dal, nie widziałem siebie z przyszłości.
Miałem ochotę denerwować się na samego siebie za to, że nachodziły mnie takie myśli. Przecież mogłem z łatwością postawić sobie cel i dążyć do niego, tyle, że moje niezdecydowanie nie pozwalało mi na to. Ponieważ co miałbym zrobić, gdyby coś się nie udało, albo gdybym w ostatniej chwili zainteresował się czymś innym, lub nie miał żadnych perspektyw idących w parze z moimi postanowieniami? Zdecydowanie wydawałem się sobie głupi i musiałem znaleźć sposób by to zmienić. Ale ciężko było dojść do jakiegoś wniosku, kiedy wszystko sprzysięgało się przeciwko mnie.
- Nadal jesteś na mnie zły? – niemal umarłem, kiedy tak nagle za mną rozległ się głos. Chociaż uspokoiłem się zaledwie kilka sekund później to moje serce w dalszym ciągu wydawało się wracać na swoje miejsce, jakby przed chwilą miało anielskie skrzydła i udawało się do świata po śmierci, gdy to musiało zawrócić, gdyż nadal byłem żywy. Zabawne, iż mogłem czuć się równocześnie lekki i ciężki. Chyba pojmowałem mniej jeszcze niż z początku myślałem.
- Nie strasz mnie. – odwróciłem się do Blacka, który stał niedaleko i patrzył na mnie z miną wyrażającą niepewność. W gruncie rzeczy nie mogłem się temu dziwić. Nie rozmawiałem z nim niemal w ogóle, zapomniałem o zwyczajnych czułościach, które normalnie pojawiały się między nami. Moja złość za to, co się stało Peterowi, a później melancholia zrobiły swoje. Czułem się winny, iż zdołałem zapomnieć o Syriuszu i ogólnie przyjaciołach. Zasługiwałem na karę.
Syriusz podszedł bliżej, a jego jasne oczy nieprzerwanie utkwione były we mnie. Musiałem udzielić mu odpowiedzi, którą przecież znałem.
- Nie gniewam się już. Nie mam wpływu na wszystkie twoje uczucia. Po prostu... Sam nie wiem. – wzruszyłem ramionami i odwróciłem się w poprzednim kierunku. – Mam taki dziwny dzień i tyle.
- A jak się pozbyć takiego dziwnego dnia? – Black usiadł obok mnie i wydawał się już weselszy niż chwilę wcześniej. Oddałbym wiele, by wiedzieć, co takiego kryło się teraz w jego głowie.
- Nie mam pojęcia. Może muszą same przejść i przyjść takie lepsze? Albo trzeba je wypędzić, w jakiś sposób?
- Mówisz o zaklęciach? – jakiś błysk wydawał mi się pojawić na twarzy chłopaka, co było przecież absurdem. Obawiałem się jednak, że chodzi mu po głowie coś głupiego, a to oznaczałoby wielką katastrofę, jak zawsze w tym przypadku.
- Nie, nie mówię o zaklęciach. Gdybyś ty jakieś znalazł na pewno wszyscy byśmy na tym ucierpieli, więc zdecydowanie mówię „nie’! – poczułem się jednakże lepiej. Widać potrzebowałem czegoś zwyczajnego, jak rozmowa o niczym, by odpędzić od siebie zwątpienie i wszystko, co złe. Ale to na pewno nie było końcem udręki. Musiałem pozbyć się tych ostatnich przygnębiających uczuć, a to wymagało czegoś więcej, niż tylko chwili normalności.
- Już ja wiem, co jest ci potrzebne. – stwierdził z przekonaniem Black i złapał mnie za rękę. Przysunął się bliżej siadając obok mnie i skrzywił się, jakby poczuł ból. – Usiadłem na mokrym... – mruknął wstając. Pochylił się pokazując mi swój tyłek. Rzeczywiście, na jego spodniach widniał wyraźny mokry pas po poręczy. W tamtym miejscu przecież nie wycierałem niczego.
- Z tym nic już nie zrobisz... – uśmiechnąłem się rozbawiony sytuacją, ale nie chciałem nabijać się z przyjaciela. Poza tym mogłem sobie wyobrazić, jak nieprzyjemne musiało być dla niego uczucie mokrych spodni. Nie chciałem jednakże wracać jeszcze do zamku, więc Black nie miał wyboru, jak tylko znieść cały dyskomfort.
Ponownie zajął miejsce, już i tak wytarte jego spodniami, i kręcił się, jakby nie mógł się wygodnie usadowić.
Złapałem go mocno za dłoń i marszcząc brwi rzuciłem ostrzegawcze spojrzenie. Miał siedzieć spokojnie, ponieważ ja tego chciałem. Może było to naciągane, nieme polecenie, jednak zrozumiał i przestał, ale jego twarz wykrzywiała się tak, jakby teraz to ona miała stanowić całe ciało Syriusza. Nie mogłem po prostu wytrzymać przy nim, ale bardziej chciałem zostać na miejscu, niż pomagać jemu. Skoro sam sobie zawinił musiał teraz cierpieć. Może na przyszłość będzie ostrożniejszy i coś to zmieni? Gdyby nie błoto, w które mógł wpaść najpewniej zepchnąłbym go z poręczy, by jakoś dać upust swoim odczuciom. Nie mogąc tego zrobić zacisnąłem mocno pięść i dzielnie znosiłem wszystko, co mnie denerwowało nawet w najdrobniejszy sposób. Nie była to jednak wściekłość, która miałaby zaważyć na czymkolwiek. Po prostu był to kolejny etap mojego złego samopoczucia, które z melancholii zamieniało się w humorki i zgryźliwość. Zdecydowanie musiałem znaleźć lekarstwo na swój stan, ale w tym wypadku pani Pomfrey byłaby bezsilna. Sam musiałem dojść do tego, jak się uleczyć. Najbardziej przeszkadzało mi to, iż czekały mnie kolejne dni egzaminów, a więc zamiast poświęcić się w pełni czemukolwiek musiałem pogodzić ze sobą dwie rzeczy, a tego nigdy nie potrafiłem znieść. Potrzebowałem spokoju i czasu, by skupić się na czymś, co aktualnie było najważniejsze, podczas gdy w chwili obecnej wszystko takie było. Najgorsza możliwa sytuacja i przemoczone spodnie Blacka. Mogłem tylko głośno westchnąć.

środa, 24 listopada 2010

Zbyt wiele

11 czerwca
Dzień zaczął się zwyczajnie, ale nie spodziewałem się, że już przy śniadaniu przerodzi się w mój mały prywatny kłopot. Od dawna byłem niemal uczulony na samo wspomnienie Greybacka, zaś dziś miałem okazję ponownie spojrzeć na jego twarz, chociaż czarno-białą, to niezmiennie wykrzywioną przez grymas pełnej satysfakcji. Długie włosy, spięte na karku chyba od dawna nie były strzyżone, zarośnięta szczęka nosiła w prawdzie ślady golenia, ale zapewne wilkołak nie robił tego nazbyt często. W gruncie rzeczy, chociaż minęło tak wiele lat nic się nie zmienił. Może więcej zmarszczek pojawiło się na jego twarzy, ale z łatwością można było go rozpoznać. Takiego zła się nie zapomina.
Trzymając w dłoniach Proroka Codziennego czytałem artykuł poświęcony właśnie Greyback’owi i jego ostatniej ofierze, którą był kilkuletni chłopiec, dziecko mugolskiej rodziny. Nie potrafiłem mu wybaczyć, że krzywdzi niewinnych i nieświadomych, lub po prostu widziałem we wszystkich jego ofiarach siebie samego. Sam nie byłem pewny, jednak na samo wspomnienie strasznych wydarzeń z dzieciństwa i ich konsekwencji nie mogę zrobić nic innego, jak tylko zacisnąć mocno pięści i powstrzymywać łzy.
Zacisnąłem mocniej zęby i doczytałem ostatnie zdania precyzujące to, co teraz miałoby się stać z dzieckiem. Prawdopodobnie Ministerstwo zostanie zmuszone do wyczyszczenia pamięci rodzicom małego, a jego samego zabiorą by wychować go, chociaż w pewnym stopniu w naszym świecie. To sprawiało mi tym większą przykrość. Ze mną byłoby podobnie, gdyby moja matka nie była czarownicą.
Kładąc dłoń na spodniach ściskałem je aż moja skóra pobielała na kostkach. Odechciało mi się jeść.
Poczułem palce Syriusza na swoich, to jak lekko je ścisnął i wyjął z moich rąk gazetę. Uśmiechał się jakby nie wiedział, co mnie zasmuciło, ale było to celowym zabiegiem, by odsunąć moje myśli od problemów.
- Nie czytaj tych głupot, jeśli masz później mieć taką minę. – rzucił spokojnie i puścił mnie wskazując rozkazująco na talerz z kilkoma kiełbaskami, które miałem zjeść. – Masz większe zmartwienia niż to, co piszą w Proroku. Twoje egzaminy zaczną się lada dzień, oczy większości ciekawskich osób są zwrócone na ciebie, a więc, po co rozmyślać o tym, co było? No, chyba, że rozmyślasz o mnie, wtedy musisz kontynuować. – zabrał mi jedną kiełbaskę i zjadł oblizując się. Chciał tym poprawić mi humor i zachęcić do jedzenia, co udało mu się w pełni.
O wiele spokojniejszy poszedłem na zajęcia i bardzo szybko zapomniałem o swoich nieszczęściach. Nie na długo, jako że na głowę zwalił mi się obowiązek opieki nad przyjaciółmi, którzy czasami wydawali się potrzebować mnie, jakby byli dziećmi. Zaczęło się przecież tak niewinnie, od normalnych zajęć, a przerodziło w mały koszmar, gdy Potter natknął się na Severusa. Wtedy rozegrała się wojna, o ile mogłem nazwać to tym właśnie mianem. James z entuzjazmem rzucił się na Ślizgona, który upadł jak długi ze wszystkimi swoimi książkami. Słyszałem odgłos obijających się o siebie zębów, kiedy brodą uderzył o woluminy. Całe szczęście skończyło się wyłącznie na bólu i chłopak nie ucierpiał bardziej dotkliwie. Chciałem powstrzymać okularnika od męczenia Snape, ale Syriusz złapał mnie za ręce i trzymał mocno uniemożliwiając interwencję. Byłem na niego wściekły, ale w głębi duszy miałem nadzieję, że James się opamięta i nie będę musiał nikogo bronić. W takim wypadku na pewno wyszłoby to na dobre Potterowi i samemu Severusowi.
- Ups, przypadek... – J. podniósł się z nieszczęsnego Ślizgona, którego zmiażdżył, a który rzucił mu nieprzyjemnie spojrzenie. – To wszystko z miłości. – zarówno ton, jak i uśmiech mojego przyjaciela nie odzwierciedlały w najmniejszym stopniu prawdziwego znaczenia tych słów. Chociaż ja wiedziałem, że Sev mu się podoba, o tyle inni nie mieli pojęcia. Dla nich było to wszystko przepełnione kpiną i podobnie musiał myśleć Snape. Gdybym mógł wytłumaczyłbym mu wszystko, ale nie było czasu by wypowiedzieć, chociaż słowo. Już chyba nauczony szybkiego reagowania Severus wyjął różdżkę i wypowiedział zaklęcie celując w Pottera. W tym wypadku zdolności Jamesa, jako ścigającego ujawniły się w formie szybkiego uniku, który sprawił, że stojący w oddaleniu Peter został ugodzony czarem Ślizgona.
Patrzyłem na to wszystko, jakby było serią ujęć, które zdają się poruszać poprzez wachlarz z kartek, który znajdując się w ciągłym ruchu powoduje to złudzenie. Black nadal ściskając moje ręce za plecami oglądał wszystko biernie, chociaż drgnął, jakby chciał pomóc okularnikowi w chwili, gdy Snape sięgnął po różdżkę. Byłem rad, że Black mimo wszystko stał za mną zamiast bronić Pottera. Tym samym Sev nie ucierpiał bardziej, niż do tej pory, w przeciwieństwie do Pettigrew.
Uchyliłem usta ze zdziwienia i niedowierzania, kiedy zobaczyłem blondynka z różowymi gumowymi fasolkami w nosie, którego dziurki były teraz rozszerzone mieszcząc w sobie przysmak wielkości kciuka. Nawet nie chciałem wiedzieć, co stałoby się z Jamesem gdyby zaklęcie jednak w niego trafiło. Peter za to miał łzy w oczach i zawył żałośnie, kiedy stwierdził, że nie jest w stanie wyjąć nieszczęsnych fasolek.
- Puszczaj! – warknąłem na Syriusza i wyrwałem mu się, ponieważ sam był nie mniej zaskoczony, przez co uścisk jego dłoni na moich przegubach stał się słabszy. Widziałem, jak Snape zbiera szybko swoje książki i daje nogi za pas niezauważony, gdy każdy skupił się na płaczącym rzewnie Pettigrew.
Pospieszyłem do niego i wyjmując różdżkę spróbowałem zaklęciem wyjąć fasolki z jego nosa. Blondynek zawył głośniej z bólu, więc momentalnie zaprzestałem prób. Musiałem zabrać go do Skrzydła Szpitalnego, ponieważ jak stwierdziłem po dokładniejszym przyjrzeniu się wszystkiemu, fasolki stopiły się z włosami w nosie Petera, a w tym wypadku byłem całkowicie bezsilny. Nie mogłem przecież siłą wyrwać wszystkich włosków razem z fasolką.
- Chodź. – złapałem przyjaciela pod ramię i ciągnąc go za sobą poprowadziłem w stronę Skrzydła. – Potter, masz areszt! – syknąłem gniewnie do Jamesa, który zaczynał chichotać nagle rozbawiony tą sytuacją. – Napiszesz za mnie wypracowanie z eliksirów i ma być na najlepszą możliwą ocenę, jasne?! A tobą zajmę się później. – dodałem do Blacka. Tylko Andrew ocalał, jako że zajęty wcześniej czytaniem jakiegoś listu nie był w stanie pojąc, o co właściwie chodziło od początku i jak to wszystko się stało. Biedak był w większym szoku niż wszyscy inni, ponieważ miał scenę przed nosem, a zwrócił uwagę na połowę szczegółów.
Peter pochlipywał, a fasolki musiały mu w tym bardzo przeszkadzać. Nie chciałem sobie wyobrażać potoku, jaki wypłynie z jego nosa, kiedy pani Pomfrey zdoła usunąć słodkości z jego nozdrzy. W ogóle liczyłem na to, że mnie przy tym nie będzie. Póki, co śledził mnie mały tłumek ciekawskich uczniów, którzy chcieli wiedzieć, co zaszło, a niektórych bawił widok blondynka z jego różowymi „kłami”, niczym u dzika.
Odwróciłem się by sprawdzić, kto nie pojmuje powagi sytuacji, a widząc, że także James i Syriusz wmieszali się w tłum postanowiłem zignorować to wszystko. Robiliśmy sporo hałasu, więc nic dziwnego, że pielęgniarka wyszła z gabinetu, by natknąć się na nas. Przewróciła oczyma widząc stan Pettigrew i przejęła go ode mnie.
- Nawet nie zapytam. – rzuciła krótko i zniknęła z blondynkiem za drzwiami.
Uznałem, że moim obowiązkiem jest stać na straży, więc rzucając gniewne spojrzenia wszystkim bez wyjątku stanąłem w rozkroku przed wejściem. Nie miałem zamiaru wpuszczać do środka nikogo, póki Peter nie będzie w stanie sam się bronić przed ciekawskimi ludźmi.
To sprawiło, że część osób odeszła uznając, że zabawa skończona i nie ma sensu tracić czasu. Nie do każdego jednak przemawiał taki argument, ale i oni ostatecznie rozeszli się, gdy po dziesięciu minutach nic się nie wydarzyło. Pozostali tylko moi przyjaciele, do których mogłem mieć słuszne pretensje.
- Zadowoleni? – zapytałem sycząc przez zęby, jakby to oni rzucili zaklęcie. – To powinniście być wy, a nie on. – wytknąłem im. Miałem zamiar się gniewać przez najbliższy czas, tym bardziej, że zdarzało mi się to częściej, a oni nie zapominali o dostarczaniu mi powodów. Nie rozumiałem, jak można być tak nieodpowiedzialnym, a przecież nie mogłem ich wychowywać.
Kazałem im odejść i nie pokazywać mi się na oczy i jakikolwiek był powód, dla którego posłusznie wypełnili polecenie, cieszyłem się, że mam święty spokój. Ten dzisiejszy wybryk kosztował wiele nerwów zupełnie niewinnego Petera, którego było mi teraz tak niesamowicie żal.

niedziela, 21 listopada 2010

Ktoś

9 czerwca
Dni, które pozornie mogły wydawać się takie same, zawsze różniły się jakimiś szczegółami, jak chociażby pogoda, ludzie, słowa, które wypowiadamy. Dla mnie dzisiejszy dzień nie mógł uchodzić za identyczny z poprzednimi. Dziś mogłem opuścić skrzydło szpitalne, a więc uważałem tę okazję za wielkie święto, a święta nie zdarzają się, co dziennie.
Nie poinformowałem przyjaciół o tym, że w końcu mogę opuścić Skrzydło Szpitalne. Zapewne od razu wciągnęliby mnie w coś, zamiast pozwolić bym spotkał się z dyrektorem, by ten wyznaczył mi jak najszybciej nowe terminy egzaminów. Poza tym był dla mnie bardzo dobry, więc moim obowiązkiem było powiedzieć mu jak najszybciej, że czuję się na siłach by wypełnić swoje obowiązki szkolne.
 Czułem się dziwnie, zupełnie jakbym po wielu miesiącach nieobecności miał wracać w ukochane dawniej miejsca, spotkać starych znajomych, oddychać przepełnionym wspomnieniami powietrzem. Naturalnie było to tylko chwilowe podniecenie spowodowane wielkim pragnieniem, które w końcu się urzeczywistniło. Nie potrafiłem pozbyć się uśmiechu, jaki pojawił się na mojej twarzy, gdy byłem już poza pokojem, który był moim przez tak wiele dni.
 Pani Pomfrey zgodziła się zdradzić mi swoje przypuszczenia, co do mojego wcześniejszego stanu. Chociaż nadal nie była pewna, czy ma racje, to nie chciała bym niepotrzebnie się zamartwiał. Otóż, jej zdaniem, moje spokojne życie kłóciło się z niebezpieczną i niespokojną naturą bestii we mnie, która potrzebowała jakoś rozładować swoją wściekłość, całe kłębiące się w niej zło. Skorzystała, więc z okazji, że byłem podenerwowany i dała się we znaki mojemu ciału w postaci wszelkich dolegliwości sprzed pełni. Była to bardzo odważna teoria, jednak zdaniem pielęgniarki szkolnej miała swoje podstawy. Jak zaznaczyła kobieta, nie często spotyka się wilkołaka tak wrażliwego na wilkołactwo, jak ja. I o ile wilkołak miał we krwi zło, o tyle ja nie należałem do osób, które ulegałyby wpływom bestii we mnie, a tym samym musiałem wycierpieć swoje, gdy moje wewnętrzne przekleństwo szalało z wściekłości.
W sumie nie przykładałem do tego większej wagi. Nie mogłem zmienić niczego, więc mogłem tylko uodpornić się na cierpienia spowodowane przez moje „drugie ja”. Miałem niemal miesiąc do kolejnych dolegliwości, więc postanowiłem wykorzystać ten czas najlepiej jak tylko potrafiłem, a musiałem zacząć od rozmowy z dyrektorem.
 Stojąc przed wejściem do gabinetu zastanawiałem się, jakie jest aktualne hasło. Dyrektor nie zmieniał go często, jednak jak dotąd nie zastanawiałem się nad tym. Starałem się przypomnieć sobie moją ostatnią rozmowę z dyrektorem, jednak nie wspominał on ani słowem o haśle.
 - Hm, przychodzi mi na myśl czekolada... – mówiłem na głos do siebie intensywnie myśląc. – A, że ostatnio dyrektor rozkochał się w gruszkach, to... Gruszkowe nadzienie? – popatrzyłem błagalnie na gargulca, który uskoczył ukazując mi schody w górę. – Trafiłem? – zapytałem sam siebie zaskoczony. Szczerze powiedziawszy nie uważałem, że dopisze mi szczęście, jednak w tym wypadku wyjątkowo się tak stało. Zadowolony z takiego obrotu spraw zacząłem piąć się w górę by jak najszybciej znaleźć się przed drzwiami. Po drodze myślałem, co dokładnie powiem dyrektorowi, ale poniechałem tego w pewnym momencie i postanowiłem improwizować. Zapewniałem siebie, że dam radę, że nie mam się przecież, czym przejmować i czym denerwować i chociaż nie byłem o tym do końca przekonany, to zapukałem czekając.
Usłyszałem poruszenie w gabinecie, głosy, zarówno ten dyrektora, jak i jakiś inny, a później otrzymałem polecenie.
 - Chwileczkę. – a więc czekałem trochę zainteresowany tym, co mogło dziać się za drzwiami. Kto tam był i czego mógł chcieć? – Proszę, wejdź. – padło kolejne polecenie i drzwi same się uchyliły pozwalając mi wsunąć się do gabinetu Dumbledore'a pełnego wspaniałych przedmiotów, książek i portretów.
- Przepraszam, że tak nagle... – rzuciłem z zażenowaniem i mimowolnie rozejrzałem się po pomieszczeniu szukając wzrokiem obcego, który powinien tutaj przecież być. Nie dostrzegłem jednak nikogo.
- Szukasz mojego gościa? Wyszedł, by nam nie przeszkadzać. Zupełnie się tym nie przejmuj. Słucham cię, Remusie. – dyrektor położył dłonie na stole i przenikliwym wzrokiem patrzył na mnie. Było mi trochę wstyd, że przeze mnie musiał wyprosić tego, z kim do tej pory rozmawiał, ale moje wahanie tylko przedłużało tę kłopotliwą sytuację, więc podjąłem się ostatecznie zadania, z jakim tam przyszedłem.
 - Ja miałem powiedzieć, kiedy będę w stanie zdawać egzaminy, no i właśnie, dlatego tutaj jestem. – zacząłem niezbyt elegancko, jednak mimo to najgorsze miałem już za sobą. W końcu byłem w gabinecie, siedziałem przed dyrektorem i powiedziałem to, co powiedzieć miałem.
- Yhym. – Dumbledore skinął głową. – W takim razie porozmawiam z twoimi profesorami i ustalimy dla ciebie dogodne terminy na zaliczenie wszystkiego. – uśmiechnął się do mnie i podnosząc szklaną kulę wypełnioną kostkami czekolady zaproponował mi poczęstunek. – Nadziewana, więc weź, proszę. Weź kilka, jest wyśmienita. – zachęcił i chociaż nie chciałem brać więcej niż jedną tylko kostkę, to mężczyzna trzymał naczynie w górze póki nie doliczył się u mnie pięciu kawałków. Wtedy dopiero poczuł się usatysfakcjonowany.
- D... Dziękuję. – zająknąłem się i przypadkiem spojrzałem na zdjęcie leżące na biurku profesora. Przedstawiało jasnowłosego, młodego mężczyznę o przebiegłym uśmiechu, bardzo urodziwego, chociaż dziwnie dzikiego. Wydawało mi się, że gdzieś widziałem już podobnego człowieka, chociaż nie potrafiłem sobie przypomnieć gdzie. Mogłem się mylić, jako że zdjęcie było niewątpliwie stare.
- Kiedy już wszystko będzie wiadome na pewno dowiesz się o tym na czas. – dyrektor nie mógł wiedzieć, że fotografia, która najwidoczniej przypadkiem tylko była odwrócona bardziej w moją stronę, tak mnie zainteresowała. Nękany tym, że musiałem już gdzieś wiedzieć tę twarz postanowiłem oddalić się, czym prędzej. Wstałem, więc i ukłoniłem się mężczyźnie, który uśmiechnął się ciepło. Wymieniliśmy pożegnania i opuściłem gabinet, by w chwilę później znowu usłyszeć obcy głos rozmawiający z dyrektorem. Gdyby tylko drzwi te miały dziurkę od klucza na pewno nie zdołałbym się powstrzymać przed zajrzeniem przez nią do wnętrza, niestety były one tak szczelne, że nawet nie mogłem rozróżnić wypowiadanych słów, chociaż nie podsłuchiwałem bezczelnie, a tylko starałem się uchwycić sens chociażby jednego zdania. Dałem sobie z tym spokój i zszedłem na dół, by nie natknąć się na nikogo w tym miejscu. Nie wiem jak wytłumaczyłbym komukolwiek, że zamiast zmyć się momentalnie stałem nadal pod drzwiami, jakbym na coś liczył. Spłonąłbym rumieńcem, nie mógł wybąkać usprawiedliwienia i chyba nigdy nie pozbyłbym się wstydu, jaki czułbym w takiej chwili.
Ku mojemu zaskoczeniu przed gargulcem strzegącym wejścia na schody stał nie, kto inny, jak Syriusz z całym naręczem książek. Uśmiechnął się do mnie szeroko, po czym skinął na górkę, którą miał na rękach.
- Specjalnie dla ciebie, byś mógł nadgonić wszystko i wyjść z nami do Hogsmeade w najbliższy weekend. Udało nam się uprosić McGonagall o przeniesienie terminu z tego tygodnia na następny, więc nie możesz nas zawieść. – powiedział na powitanie i wysunął łokieć w moją stronę, jakby oczekiwał, że ujmę go pod rękę i tak pójdziemy do dormitorium. Nie doczekał się tego typu odpowiedzi z mojej strony. Pocałowałem go jednak szybko w policzek i ukryłem chwilową niepewność, jaką tym spowodowałem u siebie.
 Ciężko nawet określić radość, jaką spowodowały słowa chłopaka. To było doprawdy niesamowite. Przyjaciele myśleli o mnie i dbali nawet o moją naukę, kiedy była taka potrzeba. Mogłem się założyć, że kiedyś zechcą sobie to odbić i w zamian będę musiał pracować za nich, lub po prostu zignorować obowiązki, jakie zostaną im narzucone pozwalając by się bawili zamiast uczyć. Gdyby chcieli tego teraz na pewno zgodziłbym się na wszystko. Byłem nazbyt dumny z nich wszystkich, a poza tym musiałem dowiedzieć się więcej o tym, jak poszły im egzaminy. Musiałem nadrobić wszystkie zaległości, nie tylko te szkolne, ale także te wiążące się z przyjaciółmi, by uznać pobyt w Skrzydle Szpitalnym za niebyły. Powrót do normalności, w dodatku zaraz przed wakacjami nie był prosty, ale musiałem podołać, a miałem idealnych pomocników, zaś jeden z nich wyjątkowo słodko postanowił mnie powitać wśród normalnych uczniów. Jak się dowiedziałem pani Pomfrey powiedziała mu, że wyszedłem, a skoro nie mijał mnie na żadnym korytarzu, był pewny, iż znajdzie mnie w pobliżu gabinetu dyrektora. Syriusz albo znał mnie tak dobrze, albo to ja byłem tak przewidywalny.

piątek, 19 listopada 2010

Kartka z pamiętnika XCVI - Thomas Mares

Dlaczego to zawsze ja ulegałem? To było naprawdę dobre pytanie. Nie pamiętałem już dni, kiedy to potrafiłem postawić na swoim, a może nigdy nie istniały? Już od dziecka pozwalałem Karelowi na wszystko, to on miał ostatnie słowo, decydował o wszystkim, a ja po chwilowym tylko sprzeciwie dawałem za wygraną. Może to moja słabość do niego nauczyła go, jak wykorzystywać swoje atuty, a może tylko był sobą, tak innym ode mnie. Kiedy o tym myślałem dostrzegałem coraz więcej różnic między nami. Nawet, jeśli z wyglądu byliśmy tacy sami, to nasze charaktery zostały podzielone sprzecznościami i w ten sposób jakoś się dopełnialiśmy, chociaż nigdy nie idealnie. W końcu, kiedy jedno z nas tryumfowało, to drugie musiało przegrywać. W tym wypadku zawsze padało na mnie, jednak dziś chciałem wykazać się większą inicjatywą w małej wojnie, którą toczyliśmy.
Zaczęło się niewinnie od katalogu ze zwierzakami, który przysłali nam rodzice z listem tłumaczącym nam, o co chodzi. Mama planowała kupić zwierzątko, ale nie miała pojęcia, jakie wybrać. Dlatego powierzyła to zadanie nam i tu właśnie tkwił największy problem. Spośród całej masy magicznych zwierzaków i słodkich pupili, ja wolałem psa, zaś Karel kotka. Marzył mi się niewielki szczeniak, którego nauczyłbym nosić kapcie, aportować i ogólnie bawić się, by dotrzymywał mi codziennie towarzystwa. Brat za to planował mieć mruczka do głaskania, rozpieszczania i podziwiania, jako małe delikatne zwierzątko. Naszych upodobań nie dało się pogodzić, a więc musieliśmy dojść do porozumienia na drodze eliminacji.
- Koty wcale nie są obrzydliwe! – Karel mierzył mnie wściekłym spojrzeniem, jakby zaraz miał się na mnie rzucić i podrapać mi całą twarz, bym się nauczył czegoś raz na zawsze.
- Liżą się nie wiadomo gdzie, a później liżą całe futro! Są paskudne! A ich kuweta śmierdzi! – upierałem się wyszukując każdy możliwy powód by przechylić szalę zwycięstwa na stronę pieska. – Zjadają swoje dzieci, kiedy kocięta są chore! – kiedyś chyba o tym czytałem, albo słyszałem... Sam nie wiedziałem dokładnie, jednak na pewno spotkałem się z takim faktem.
- No, bo... – Karel zawahał się myśląc nad jakąś ripostą. – Bo kocięta są chore... – mruknął niespecjalnie entuzjastycznie.
- I ty też zjadłbyś swoje dzieci, gdyby były chore i słabe? – pytanie było wyjątkowo głupie, ale mniej więcej oddawało ogólny sens moich myśli.
- Może to nieprawda! Poza tym psa trzeba wyprowadzać, szczeka i liże cię po rękach, twarzy i w ogóle i więcej je! – upierał się w dalszym ciągu. – Kotki są ładniejsze i milusińskie.
- I zdradliwe, nie zapominaj, mało tego wcale nie są wierne, bo wracają tylko żeby się najeść, jeśli nigdzie indziej nie dostały nic na ząb. Karel, myśl racjonalnie. Pies jest wierny i uczciwy.
- To wszystko stereotypy! To, że ty jesteś bez serca, nie znaczy, że ja także! Więc nie każdy kot musi być zły, a pies dobry, jasne?! – mój brat zaczynał się naprawdę denerwować. Łzy stanęły mu w oczach, co było wyuczonym gestem byleby jakoś na mnie wpłynąć.
- Dzielimy ze sobą pokój, a ja nie chcę żeby jakiś wstrętny kocur kręcił mi się po moim terenie, poza tym bałbym się, że mi oczy zeżre we śnie. One tak potrafią.
Karel nie słuchając mnie wydął dolną wargę, zrobił błagalną minę i patrzył na mnie cielęcym wzrokiem. To był mój najsłabszy punkt. Miałem świadomość, że robi to poniekąd „moją” twarzą, więc nie potrafiłem znieść czegoś podobnego. A on, niczym dziecko, miażdżył mnie pod słodkim spojrzeniem pełnym błagania nie bacząc na moje upomnienia, czy prośby by przestał.
W końcu jednak wpadłem na dobry pomysł, który chociaż ponownie był przegraną z mojej strony to łagodził gorzki smak porażki w idealny sposób. Skoro on chciał kota, a ja chciałem psa, to, dlaczego nie mieliśmy dostać obaj tego, czego pragniemy, tyle, że inaczej niż można by sądzić? Poza tym rodzice na pewno po kilku komentarzach przestaną zwracać uwagę na mnie i brata, a tym samym mój plan dojdzie do skutku i zapewni mi połowiczne zwycięstwo, co kłóciło się z prawdą i było naciąganą ideologią, którą właśnie tworzyłem.
- Zależy ci na kotku? – zacząłem niby to obojętnie, więc Karel nie mógł wiedzieć, co chodzi mi po głowie. Skinął głową poważniejąc i przestał wykrzywiać żałośnie twarz. Może uznał, że skoro to nie przyniosło pożądanego efektu od razy, to w ogóle już nic nie zdziała w taki sposób. – Bardzo ci zależy? – dodałem kolejne pytanie, a on ponownie skinął. – Sprawdźmy, więc jak bardzo. – teraz pozwoliłem sobie na uśmiech. – Ty dostaniesz kotka, ale ja musze mieć wtedy pieska, rozumiesz? – pokręcił głową przecząco. – Jeśli kupimy ci kota, to nie możemy kupić mi psa, prawda? – naprowadzałem go powoli na trop. – Nie ma nic za darmo. Zgodzę się na kota, pod warunkiem, że BĘDĘ miał PSA. – podkreślałem najistotniejsze słowa. Chciałem by sam wpadł na rozwiązanie, ale chyba się nie zapowiadało. Póki, co nic nie osiągnąłem, więc porzucając obraną taktykę postanowiłem mówić bardziej szczerze. Tylko nie wiedziałem jak mam zacząć, co powiedzieć, jak wytłumaczyć. Zgubiłem się chwilowo we własnych myślach.
- Rodzice nie zgodzą się na psa, nawet, jeśli go nie kupimy, ale dostaniemy, jeśli już będzie kot... – Karel utwierdził mnie w przekonaniu, że nie ma pojęcia, o co mi chodziło.
- Nie o to chodzi. – westchnąłem. – Jeśli tak ci zależy na kocie, a ja chce mieć psa, to znaczy, że...? – nadal nie pojmował sądząc po głupiej minie. – To znaczy, że masz być psem! – nie wytrzymałem. – Chcę psa, ty kota, więc zgodzę się na kota, jeśli będę mieć psa, a więc jeśli tak ci zależy na tym parszywym futrzaku to musisz służyć mi za psa! Teraz rozumiesz? – chyba prościej i równocześnie bardziej zawile nie mogłem tego wytłumaczyć.
Karel skrzywił się, widać było, że jest rozeźlony, ale westchnął głośno przecierając dłonią twarz.
- Niech będzie. Będę psem. – poddał się bez zbędnej walki, tak jak ja porzuciłem pomysł by kupić prawdziwe zwierzątko wedle moich upodobań.
- Musimy, więc przypieczętować nasz układ, jeśli mamy mieć pewność, że wszystko pójdzie jak należy i nikt nie zdradzi, prawda? Bo co by to było, gdybyś mnie wystawił do wiatru? – uśmiechnąłem się słodko, kiedy brat prychnął krzyżując ramiona na piersi. Wiedział, w jaki sposób zawsze pieczętujemy nasze ugody, a więc i teraz nie miało być inaczej. Nie sądziłem, by chłopakowi miało się to nie podobać. W końcu zawsze kłóciliśmy się o coś i godziliśmy się bardzo szybko, a to mogło oznaczać, że nasze sprzeczki należały wyłącznie do kanonu naszych zabaw, nie zaś poważniejszych problemów.
Karel złapał mnie za rękę i pociągnął do łazienki. Wieczorna wspólna kąpiel była całkiem dobrym pomysłem na podpisanie zawartego przez nas kontraktu słownego. Niewiele miałem do roboty, kiedy brat zajął się wszystkim zamiast mnie. Rozebrał się, następnie zdjął moje ubrania i z troską zadbał by woda nie była za zimna, ani za gorąca. W między czasie całował mnie dla zabicia czasu, lub żeby mnie zmusić do większego zaangażowania później, co było przecież zbyteczne.
Objąłem go, kiedy sprawdzał wodę, a on chlapnął nią obryzgując zarówno mnie, jak i siebie. Z uśmiechem na twarzy przekręcił się w moich objęciach i pocałował mocniej niż poprzednio. Na ten pocałunek mogłem odpowiedzieć z czystym sumieniem, ponieważ z całą pewnością właśnie, dlatego został mi podarowany. Cieszyłem się, że okulary zostały w pokoju i nie przeszkadzały nam podczas tych niewinnych pieszczot. Czasami zastanawiałem się, czy nie lepiej by było zrezygnować z nich całkowicie, ale póki, co wolałem nie bawić się w rozważanie wszystkich za i przeciw. Miałem coś ważniejszego na głowie, nie mówiąc w tym wypadku o dłoniach Karela, które zbierały moje włosy w kok z tyłu głowy, jakby dla zabawy, a jednocześnie po to by aż tak nam one nie przeszkadzały. Nieprzerwanie całowałem jego wargi, gdy on ocierał się o mnie powoli, namiętnie. Jego ciało było wilgotne od osadzającej się na nim pary wodnej i chociaż zakręcił już wodę, to nie spieszyło nam się by wejść do wanny. Wolałem dotykać skóry Karela to na plecach, to znowu na brzuchu, czy udach, by była wrażliwsza na pieszczoty później, gdy przejdziemy do czegoś konkretniejszego. Nasze gry wstępne zawsze miały w sobie coś z prawdziwych pieszczot i trwały bardzo długo. Wątpiłem byśmy w takich okolicznościach posunęli się dalej niż tylko do nich, ale nie stanowiło to wielkiej różnicy. Miałem chłopaka, na co dzień i nie musiałem martwić się, że kiedy ja będę spragniony on będzie miał inne zdanie na ten temat. O tyle byliśmy jednak podobni do siebie, jak przystało na bliźnięta, że zawsze chcieliśmy swojej bliskości w tym samym czasie, nawet, jeśli nie zdawaliśmy sobie z tego do końca sprawy. To dawało nam wielką satysfakcję, tak jak w tej chwili, kiedy sprzeczka sprzed kilkunastu minut odeszła już w całkowicie zapomnienie.

środa, 17 listopada 2010

Kartka z pamiętnika XCV - Severus Snape

Otarłem nos rękawem szaty nie mając innego sposobu na pozbycie się płynnej wydzieliny, która była spowodowana niedawnymi łzami. Nie spodziewałem się, że będzie mi tak ciężko z powodu zaledwie dwóch idiotów, którzy przyczepili się do mnie i robili wszystko by uprzykrzyć mi życie w szkole. O ile czasami mogłem znosić to dzielnie i z godnością, o tyle dziś nie czułem się na siłach by to przetrwać. Zdołałem jedynie oddalić się od nich, jak gdyby nigdy nic, a łzy same pociekły mi z oczu, gdy byłem już bezpieczny. Wstydziłem się swojej słabości, ale nie mogłem z nią walczyć, było to niemożliwe, zaś uśpienie uczuć wymagało czasu, który działał na moją niekorzyść, jeśli wziąć pod uwagę nasilające się ataki najgorszych Gryfonów, jakich do tej pory spotkałem.
Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że ktoś za mną idzie, dopóki nie zostałem zaatakowany od tyłu. Odskoczyłem i odepchnąłem osobę, która usiłowała mnie złapać. Oddech mi przyspieszył i byłem gotowy zaatakować, jednak mój wzrok nie padł na żadnego wroga, ale na zaskoczonego moją reakcją Lucjusza. Kiedy początkowe zdziwienie minęło otarłem szybko oczy rękawem. Nie chciałem nawet myśleć, co powiedziałby Lucjusz na to, że wcześniej drugim wytarłem nos. Wziąłem szybko głęboki oddech i uspokoiłem się by nie wiedział, że cokolwiek mnie dręczyło. Było chyba jednak na to zbyt późno. Przyłożył ciepłe, delikatne dłonie do moich policzków i potarł lekko. Skrzywiłem się mimowolnie, ponieważ podrażniona wcześniej przez słone łzy skóra zapiekła mnie teraz i musiała się zaczerwienić.
- Płakałeś. – zauważył. – Co się stało?
- Nic. – rzuciłem tym razem pocierając oczy dłońmi, co nie mogło przynieść nic dobrego i w efekcie tym bardziej zapiekły mnie policzki.
- Nie potrafisz kłamać, nawet, jako Ślizgon. – Lucjusz pokręcił głową. – Więc czym się tak martwisz? – ponownie podjął próbę objęcia mnie, czemu teraz się nie sprzeciwiłem. Przytulił pierś do moich pleców, policzek do ramienia i uśmiechnął się zniewalająco, jak zawsze do każdego.
- Dam sobie radę, to nic wielkiego. – znowu chciałem by dał temu spokój, ale moje wymówki naprawdę były godne pożałowania. Nie mniej jednak chłopak chyba zrozumiał, że wolę o tym nie mówić i nie pytał więcej o nic. Zamiast tego miał inne plany, których nie musiał mi otwarcie zdradzać. Wiedziałem, czego mógłby chcieć, skoro znalazł mnie na korytarzu i zainteresował się mną.
- Pokój jest pusty, może chciałbyś wpaść? – powiedział jasno to, czego się domyślałem. Skinąłem przyzwalająco głową. Jakkolwiek powinienem mu odmówić i przestać bawić się w te gry, które tylko mnie raniły, to nie potrafiłem tego zrobić. Schlebiało mi, że Lucjusz nadal mnie potrzebuje, mimo iż miał do dyspozycji Narcyzę, z którą byli już oficjalnie parą. Może łudziłem się, że kiedyś coś się zmieni i zajmę istotniejsze miejsce w życiu Lu, jednakże póki, co nie zapowiadało się na żadne przełomowe wydarzenia, które mogłyby to urzeczywistnić.
- Coraz rzadziej cię widuję. – podjąłem powoli, ponieważ w końcu miałem okazję by zamienić z chłopakiem kilka słów. Jego dłoń spoczęła na moim ramieniu, a usta musnęły policzek, w tej ostatniej chwili, zanim znaleźliśmy się na korytarzu wiodącym bezpośrednio do dormitorium.
- Niestety. Mam trochę na głowie. Narcy, szkoła, dom... Sam rozumiesz, wiele się teraz dzieje. – to nie była wymówka, chociaż brzmiało niemal jak jedna. Przecież sam nie żaliłem się chłopakowi ze swoich problemów, by go niepotrzebnie nimi nie obciążać, a wiedziałem, że on byłby w stanie wstawić się za mną, kiedy tylko potrzebowałbym tego. Wierzyłem mu, kiedy zapewniał, że nie czuje nic do najmłodszej z sióstr Black, kiedy zapewniał, że woli mnie, że tylko ja jestem w stanie dać mu to, czego pragnie. Ale on nie mógł mi tego udowodnić, nie mógł porzucić dla mnie wszystkiego, a ja wcale tego nie chciałem, chociaż na pewno sprawiłoby mi to wielką przyjemność.
Weszliśmy do jego pokoju. Rzeczywiście był pusty i chyba nikt nie miał wrócić przez najbliższy czas. Wątpiłem z resztą, by Lucjusz przejmował się takimi błahostkami.
- Połóż się na łóżku. – nakazał spokojnie. Sam podszedł do szafki zdejmując swoją szatę szkolną. Ja nie mogłem pozwolić sobie na równy spokój. Położyłem się na pachnącej jego perfumami pościeli i leżałem nie poruszając się nawet. Nie kazał mi w końcu tego robić.
Podszedł do mnie i roześmiał się spoglądając na moją poważną twarz, wyczekujące spojrzenie. Pocałował mnie sprawiając, że nie myślałem już o przykrościach, nie liczyła się Narcyza, która w tej chwili mogła tylko marzyć o Lucjuszu. Czułem, że jestem od niej lepszy, ponieważ on do mnie wracał, ponieważ mówił mi masę słodkich słów, których ona na pewno nigdy od niego nie słyszała.
- Nie musisz udawać martwej ryby. – rzucił odgarniając włosy z mojej twarzy. Wydawał mi się bardzo łagodny. Z reszta Lucjusz zawsze był pełen taktu i łagodności w tym, co robił, w tym jak mnie traktował. Może tak właśnie przystoi paniczowi z dobrego domu, ale on wydawał się w tym szczery, kiedy chodziło o mnie. Czy go idealizowałem? Sam nie wiem, ale na pewno potrafił obudzić we mnie najlepsze cechy Ślizgona.
Podniosłem dłoń i dotknąłem palcami jego twarzy. Był naprawdę piękny. Idealnie wykrojone usta, jasne oczy, nie potrafiłem sobie wyobrazić nikogo, kto bardziej od niego zasługiwał na tytuły i bogactwa czystej krwi czarodziejów. Jego wyższość sprawiała, że zmieniałem się dostosowując do niego. Nie wiem, kim byłbym, gdyby Lucjusz wcale się mną nie zainteresował, nie miałem pojęcia, jakim się stanę w przyszłości ze względu na niego i moje życie, ale w stosunku do niego zawsze miałem być inny niż w przypadku innych ludzi. Poniekąd był moim protektorem.
- O czym znowu myślisz? – mruknął nadąsany wkładając dłonie pod moje ubrania by sięgnąć nagiej skóry na piersi. Jego wzrok zabraniał mi kłamać, a przecież i tak nie potrafiłem tego robić.
- Uważam, że jesteś bardzo przystojny. – zawstydziłem się trochę tymi słowami. Inaczej brzmiały w myślach, a inaczej, kiedy wzbijały się w przestrzeń i nabierały pewnego kształtu.
Lucjusz uśmiechnął się dumny i zaprezentował mi się w pełnej okazałości.
- Oczywiście, że jestem przystojny i to się nie zmieni. Ale właśnie, dlatego ty jesteś taki ładny, czyż nie? By dobrze do mnie pasować. – rzucił pochlebstwo, które pogrążyło mnie w wielkiej otchłani wstydu, który tylko w tym wypadku był dla mnie tak przyjemny. – I gdybyś częściej podnosił głowę, częściej byś mnie widywał. Ja widzę cię codziennie wiele razy. – kokietował. – Gdybyś tylko patrzył w górę, kiedy wychodzisz z pokoju, albo jesteś w Wielkiej Sali, przechodzisz korytarzem... To rozkaz, Severusie. Od dziś musisz nosić głowę wysoko uniesioną, bym mógł cię lepiej widzieć i podziwiać. Kiedy zasłaniasz się włosami nie wyglądasz tak dobrze, jak na przykład w tej chwili... – uśmiechał się zachwycająco, czym wywołał moje prychnięcie. Roześmiał się, ponieważ wiedział, że mnie zawstydza, a tym samym sprawia mi tym większą przyjemność.
- Czyżbyś aż tak nawykł do kłamania Narcyzie, że nie potrafisz się powstrzymać przy mnie? – zapytałem niewinnie, by jakoś uwolnić się od jego pełnego tryumfu spojrzenia. Na chwilę uśmiech spełzł mu z twarzy, ale szybko na nią powrócił.
- Zaczynasz ze mną, a później będziesz mógł juz tylko prosić żebym się tobą interesował i nigdy nie przestawał. – pocałował mnie nie pozwalając odpowiedzieć na swoje stwierdzenie. Wiedział, że nigdy nie prosiłem o takie rzeczy, ale może bardzo tego chciał. Teraz nie miało to większego znaczenia. Był przecież ze mną, zdołał zaleczyć ranę, która wcześniej wycisnęła łzy z moich oczu. Dla niego chciałem być silniejszy i mniej przejmować się błahostkami.
Oddałem jego pocałunek, zacisnąłem dłonie na jasnej koszuli, którą miał na sobie. Czułem, że coś do mnie czuje, jego ciepłe pocałunki, szczere pieszczoty zapewniały mnie, że jestem przez niego kochany.
Syknął odsuwając się nagle ode mnie i z niezadowoleniem zaczął zdejmować ze mnie ubrania. Widocznie przeszkadzały mu i wolał mieć już to za sobą. Bawiło mnie jego zachowanie, to jak bardzo był niecierpliwy i naturalny. Jasne światło wydawało się przedostawać do mojej duszy, która zmieniała się zaskakująco szybko pod jego dłońmi, jakby modelował ją, nadawał kształt. A mimo to czułem się naprawdę szczęśliwy żyjąc swoim własnym życiem, tak dziwnym, pełnym sprzeczności, ale jednak wyjątkowym, ale tylko w pobliżu Lucjusza. Tylko przy nim wiedziałem, jaki jestem naprawdę, a to jeszcze się nie ujawniło.

niedziela, 14 listopada 2010

Ryzyko

6 czerwca
W końcu doczekałem się dnia przemiany, który zniweczył przecież tak wiele moich planów. Byłem przekonany, że teraz moje dolegliwości się skończą i będę mógł wrócić do normalnego życia. Nie podobało mi się tylko, że znowu będę musiał siedzieć w zabitym deskami domku i czekać tam na nieuniknione. O ile łatwiej byłoby mi to przetrwać, gdybym ostatnie dni spędzał z przyjaciółmi, nie zaś ograniczał spotkania z nimi do chwil, kiedy przynosili mi notatki, czy po prostu odwiedzali, bym nie czuł się całkiem samotny. Uparłem się jednak, że będę dzielny i idąc z panią Pomfrey do tajemnego przejścia przy wierzbie bijącej myślałem tylko o przyjemnych rzeczach, jakie czekają mnie później.
Wydaje mi się, że trzymałem się dzielnie idąc błoniami skąpane w jaskrawym blasku skrywającego się już za horyzontem słońca. Wszystko było pełne cieni, nienaturalnych barw i odczuwałem wyjątkową niepewność, gdy myślałem o zapadnięciu zmroku i księżycu, który wtedy zawładnie niebem.
Nagle wydało mi się, że dostrzegłem jakieś poruszenie z boku. Odwróciłem się i przystanąłem na chwilę patrząc uważnie w miejsce, gdzie chwilę wcześniej coś się działo, a teraz nie pozostały po tym żadne ślady. Przypomniałem sobie o nieznajomym i zimne dreszcze przeszły przez moje ciało. Gdybym tak nagle go spotkał? Gdyby wiedział o starym domu i tam właśnie się ukrywał? A co jeśli gdzieś tam będzie, gdy ja będę się właśnie przemieniał? Albo zaraz wcześniej, gdy wszystko będzie otulone ciemnością, a on zacznie dyszeć przy moim uchu mając złe zamiary i postanowi mnie zabić?
- Remusie? – pani Pomfrey przywróciła mnie na chwilę do rzeczywistości. Potrząsnąłem głową, by przestać myśleć o takich złych rzeczach i dogoniłem ją szybko. Musiałem odrzucić ponure myśli od siebie, co nie było wcale łatwe. Widać samotność dawała mi się we znaki i popadłem w jakiś fatalistyczny humor, który karmił mnie czarnymi scenariuszami na najbliższe kilkanaście godzin.
Dla pewności ponownie spojrzałem za siebie. Kolejne złudzenie ruchu i wydawało mi się, że dostrzegłem coś za jednym z drzew. Jakby poruszający się na boki ogon, gałąź, sam nie miałem pojęcia, co właściwie widziałem, jako że kiedy zamrugałem nie było już niczego podejrzanego. Przeszło mi wprawdzie przez myśl, że mógł to być Syriusz, ale wątpiłem by tak wiele ryzykował . Miał przecież na tyle oleju w głowie, by nie poddawać się wszystkim swoim wymysłom.
Pani Pomfrey rozejrzała się po okolicy upewniając się, że nikt nas nie śledził, ani nie widział, po czym zajęła się wierzbą, gdy ja nadal niepewny tego, co widziałem martwiłem się coraz bardziej. Może powinienem powiedzieć jej, że coś mi się nie podobało? Ale z drugiej strony, miała ze mną wystarczająco wiele kłopotu, bym postanowił milczeć i nic nie mówić. W myśl tego nie odezwałem się, więc i w ciszy wsunąłem się do przejścia pod drzewem, by powoli przedostać się do starego domku.
Był brudny i ponury, jak zawsze, a ja nie mogłem tego zmienić, poniekąd nie było sensu zmieniać czegokolwiek, ponieważ moja przypadłość robiła swoje i nie zdołałbym nic zdziałać, a jedynie zniszczyłbym po przemianie to, co miało umilić mi pobyt tutaj.
- Poradzisz sobie dalej, Remusie, prawda? – kobieta odprowadziła mnie do samego pokoju, gdzie zawsze spędzałem te ostatnie chwile. Chociaż nie byłem, co do tego przekonany, to skinąłem głową. – Muszę zadbać, by nikt nie zauważył, że zniknąłeś ze Skrzydła Szpitalnego. – Wytłumaczyła mi, a ja dobrze rozumiałem jej intencje. Nagłe rozpłynięcie się obłożnie chorego Remusa Lupina wzbudziłoby zainteresowanie wszystkich, a do tego nie mogliśmy dopuścić dla dobra innych, jak i mojego własnego.
- Wszystko będzie dobrze. – zapewniłem wymuszając uśmiech, by kobieta nie miała sobie nic do zarzucenia, co było przecież szczerą prawdą.
Kiwała głową wychodząc z pokoju i słyszałem jak schodzi po starych, drewnianych schodach, a później było już zupełnie cicho, co znaczyło, że zostałem sam ze swoimi strachami i mało optymistycznymi myślami.
Aż podskoczyłem na łóżku, a kurz uniósł się chmurką wokół mnie, kiedy usłyszałem pod drzwiami wyraźne:
- Remi? – wypowiedziane przez najlepiej znany mi głos.
- Oszalałeś?! – syknąłem rozeźlony, kiedy Black wchodził do pokoju nie robiąc sobie nic z mojej złości. Uśmiechnął się przekornie i stanął o dwa kroki przede mną.
- Uznałem, że przyda ci się towarzystwo, przynajmniej na te kilka chwil. – wydawał się dumny ze swojego pomysłu, mimo iż najchętniej wybiłbym mu z głowy podobne pomysły. – Nic nie mów, jestem tutaj. Stało się, za późno, już nic nie zmienisz. Przyszedłem i nikt mnie nie widział. Z resztą byłem w psiej formie, nikt by mnie nie poznał.
- To nieodpowiedzialne! – wytknąłem mu, na co przewrócił teatralnie oczyma i znowu uśmiechał się lekceważąco. Denerwował mnie tym jeszcze bardziej, ale starałem się zachować zimną krew. Może i robił to z myślą o mnie, ale powinien myśleć także o konsekwencjach swoich wyborów.
- Jesteś za młody żeby być takim nudziarzem, Remi. – westchnął i złapał mnie za ręce podnosząc z siadu.
- Przepraszam, że jestem nudny! – warknąłem, ale nic więcej nie dodałem, ponieważ Syriusz pocałował mnie mocno i głęboko, a następnie zakończył to swoim popisowym uśmiechem.
- Zamknij się już, jeśli masz mówić takie rzeczy. – rozkazywał mi z pewną dozą ironii w głosie. – Lepiej zajmijmy się czymś innym. Potulimy się, pocałujemy i możemy zawsze porozmawiać o niczym i wszystkim. Bylebyś mi nie robił wymówek. Jestem tutaj dla twojego dobra. Co by się stało, gdyby ten ktoś z błoni nagle się tutaj zjawił? – Syriusz widocznie pomyślał o tym przede mną i teraz miał naprawdę dobry argument bym nie mógł się na niego złościć. Ja pomyślałem o tym dopiero, kiedy Syriusz nastraszył mnie przemykając się od drzewa do drzewa za mną i panią Pomfrey, podczas gdy on wziął pod uwagę wszelkie okoliczności zdecydowanie wcześniej. Wstydziłem się teraz tego, że Black okazał się bardziej przewidujący ode mnie, co nie zmieniało jednak faktu, że mógł zostać złapany, albo pani Pomfrey mogła zostać tu ze mną i nagle zauważyć, że jakiś pies kręci się po domu.
Usiadłem ciężko na łóżku i pożałowałem tego szybko, kiedy zacząłem kaszleć w pyle, który rozniósł się, na co najmniej połowę pomieszczenia. Zastanawiałem się, dlaczego nikt nie zajmuje się tą chatką, gdzie właściwie się znajduje, dlaczego jest opuszczona.
Syriusz usiadł obok mnie, objął i kładąc głowę na moim ramieniu milczał, jakby przyszedł tylko po to by dotrzymać mi towarzystwa, co było prawdopodobnie zgodne z prawdą. Pokręciłem głową zrezygnowany i uśmiechnąłem się mimowolnie. Położyłem dłoń na ręce kruczowłosego, która spoczywała na jego kolanie i opierając głowę o jego głowę przymknąłem oczy.
- Dziękuję, że o mnie dbasz. – rzuciłem cicho zawstydzony tym, że musiałem poniekąd przyznać się do błędu. Nie całkowicie, rzecz jasna, ale jednak w pewnym stopniu.
- Nie jest łatwo, kiedy tak się bronisz, ale ma to swój urok. – zaśmiał się, a ja lekko zawstydzony wbiłem paznokcie w jego dłoń. Pisnął jeszcze bardziej rozbawiony. Nie miałem do niego sił, więc dałem temu spokój i pozwoliłem mu się wychichotać. To było naprawdę miłe, kiedy tak siedział obok i nie odsuwając się ani na chwilę sprawiał mi przyjemność swoim ciepłem. Nie wiedziałem jak mu się odwdzięczyć i jak go ukarać, w tym samym czasie. W końcu zasługiwał zarówno na jedno, jak i na drugie.
- Ale przestań robić głupie rzeczy. – powiedziałem może mało wyraźnie, ale na pewno dotarł do niego sens moich słów. Mruknął zgadzając się, jakby uważał, że to załatwia sprawę i dalej siedzieliśmy w ciszy. Poniekąd mogłem dać sobie spokój z upominaniem go, jak i nadmiernym chwaleniem. Potrzebowałem spokoju i jego obecności, a noc była coraz bliżej. Teraz czułem się jednak bezpieczny i mogłem spokojnie poddawać się zmianom, jakie we mnie zajdą. Syriusz stał przecież na straży i nie pozwoliłby by ktoś dostał się do domu w tak ważnej chwili. Byłem mu wdzięczny i cieszyłem się, że go mam, a wszelkie moje dolegliwości straciły znaczenie przy tej pełni radości, jaką odnajdowałem w obecności chłopaka. Byłem jednak szczęściarzem.

piątek, 12 listopada 2010

Kartka z pamiętnika XCIV - Gabriel Ricardo

Rozleniwiony leżałem na łóżku czytając słodkie strofy, które otrzymałem i z przyjemnością oddałem się ich lekturze. Była to pewna odskocznia od towarzyszących mi przez całe życie tekstów piosenek, które stanowiły wielką część mojego istnienia. Może nawet uśmiechałem się pod nosem dostrzegając naiwność przebijającą się przez poezję, która mnie aktualnie zajęła. Zapomniałem niemal o obecności Michaela, który położył się obok i wcisnął głowę pod kartkę. Zdołałem w prawdzie złożyć pergamin, jednak chłopak zabrał mi go i usiadł normalnie czytając moją własność. Nie było sensu ukrywać przed nim niczego w tej chwili, a jego twarz zmieniła swój wyraz z początkowej wesołości na zawziętość i złość.
- To jest przecież list miłosny. – syknął do siebie, a później popatrzył na mnie urażony. – Nie powiedziałeś mi, że dostałeś coś takiego.
- A musiałem ci mówić? – westchnąłem zabierając mu pergamin. Podobał mi się gest dziewczyny, która do mnie napisała. Lis był staranny, wszystko składało się w jedną spójną całość. Michael nigdy nie był romantyczny, nie mówiąc już o geście napisania kilku słodkich słów. Nie karciłem go za to, ponieważ nie wyobrażałem sobie tego chłopaka z sonetami na ustach. Prędzej cytowałby słowa ostrych piosenek metalowych, niż Szekspira, lub Keatsa. A czy mogło być coś słodszego niż jego uniesienie, gdy przy niektórych dźwiękach wzdychał i oddawał się niemal duchowej ekstazie, a jego ciało samo poruszało się w rytm wybijanej na perkusji melodii?
- Planujesz się z nią spotkać? – kontynuował pokazując tym, że zdołał doczytać list do końca. Dziewczyna, gdyż niewątpliwie było to widać po starannym piśmie, proponowała mi spotkanie dzisiejszego dnia wieczorem, bym wtedy mógł przyjąć lub odrzucić jej uczucia.
- Prawdę powiedziawszy nie planuję w ogóle się zjawiać. Będzie wiedziała, że to odmowa, a ja nie będę miał pojęcia, kto to, więc będzie czuła się swobodniej. – przyjrzałem się dokładniej chłopakowi, który myślał nad czymś, a ja nie musiałem czytać w myślach, bym wiedział, o co chodzi. – Ty także się z nią nie spotkasz. – zastrzegłem ostro. Kiedyś już miała miejsce podobna sytuacja i wtedy też Michael sam zjawił się w wyznaczonym miejscu, po czym zaznaczył wyraźnie, że nie planuje mnie oddawać nikomu, zaś biedna dziewczyna przeżywała ciężkie chwile, gdy rzucał jej wściekłe, ostrzegawcze spojrzenia gdziekolwiek ją widział.
Chociaż Michael i ja nie ukrywaliśmy swojego związku to nie każdy wierzył, że między nami naprawdę coś jest. Toteż nastolatka nie wiedziała, co ją czeka, a mi było wstyd, że zazdrosny chłopak tak dalece ją zaszczuł, że sama zaczęła nas unikać. Do tej pory trzyma się ode mnie z daleka, a ja nie chciałem dopuścić do podobnej sytuacji po raz kolejny.
- Ale ja muszę wiedzieć, kto to! – Michael wydął lekko wargi, zmarszczył gniewnie brwi i dąsał się jak dziecko. Całe szczęście nigdy mnie to nie poruszało, więc i tym razem byłem bezwzględny.
- Nie ma mowy, a jeśli mnie zmusisz przywiążę cię do łóżka i nigdzie się nie ruszysz. Daj spokój, przejdzie jej.
- Nie! – dobrze, że siedział, ponieważ zapewne tupnąłby, jak rozpieszczony dzieciak, by postawić na swoim. – Będzie się w ciebie wpatrywać z daleka, a ja nie będę wiedział, która to! Nie pozwalam. Tylko ja mogę na ciebie patrzeć.
- Oczywiście. Wydłubiesz jej oczy i będzie po sprawie. – zakpiłem. – Siedzisz na tyłku i koniec. Mam w nosie twoją zazdrość i jej uczucia...
- Phi! – skrzyżował dłonie na piersi i patrzył na mnie z żalem, smutkiem, złością. Te zabiegi także nie miały przynieść mu sukcesu, więc po prostu schowałem pergamin, co tym bardziej rozsierdziło mojego chłopaka. Rzucił się na mnie przygważdżając do łóżka i mocno przyssał się do mojej szyi. Wiedziałem, co robi i jakkolwiek nie podobało mi się to, to on zadbał by zaznaczyć mnie w widocznym miejscu, a tym samym odstraszyć innych. Pogłaskałem go po włosach zgadzając się na samolubne zachowanie, które zawsze odzywało się w nim, kiedy stawał się zazdrosny. Był z siebie dumny, kiedy skończył, ale w dalszym ciągu nieusatysfakcjonowany. Jakkolwiek wydawało mi się to nieodpowiednie to lubiłem go takim. Kiedy jego wewnętrzne dziecko dawało o sobie znać i chciał być władcą światła.
Dotknąłem palcami jego ust, gdy tak wpatrywał się we mnie ciemnymi oczyma spod zmarszczonych brwi. Spięte w kucyk włosy rozsypały się dwoma wodospadami po jego ramionach, kolczyki były bardziej widoczne, ale cała zadziorność ustąpiła widokowi żałosnego gówniarza, którym się stał.
- Idiota. – westchnąłem obejmując jego twarz dłońmi i przyciągnąłem ją bliżej by pocałować wargi, które tak zawzięcie wypychał do przodu w dąsie. Odpowiedź na mój gest świadczyła o tym, że się dostosuje i podda mojej woli.
Zdjąłem z niego ciemną koszulkę z piramidą, jej strażnikami oraz posążkiem smoka, którą uważał za swój boski atrybut ostatnimi czasy. Nawet się nie odezwał tylko usiadł na moich udach i patrzył na mnie z tak dziwną u niego niewinnością, że z trudem powstrzymywałem swoje pragnienia. Pocałowałem jego pierś po lewej stronie, gdzie znajdowało się jego zazdrosne serce i z zadowoleniem stwierdziłem, że spodobało mu się, a wcześniejsza złość zniknęła ustępując potulności. Pogładziłem jego lekko szorstki policzek, a wtedy Michael przejął inicjatywę nie tracąc jednak na słodyczy.
Położył mnie i zaczął mruczeć po kociemu ocierając się o moje ciało, jak przystało na dorosłego kocura. Lizał mnie przy tym po twarzy i szyi, przez co chichotałem, ale czułem pełnię przyjemności, jaką mi to dawało. Chłopak złapał zębami za moją koszulę i wyciągnął ją w górę byleby ją zdjąć w ten właśnie sposób. Pomogłem mu trochę, a on zamiauczał dumnie. Oblizał się lubieżnie i podjął wyzwanie, jakie stanowiły dla niego moje sutki. Przyssał się do nich, jakby czegoś oczekiwał i zawzięcie maltretował mnie swoimi pieszczotami, póki nie stały się tak wrażliwe, że niemal bolały.
Do zdjęcia moich spodni użył już rąk i z kota zamienił się w groźnego tygrysa. Warczał sunąc ustami po moich brzuchu, liżąc pępek, ocierając się policzkiem o moje przyrodzenie. Nigdy nie wiedziałem, co wpadnie mu do głowy, a zdołał mnie podniecić już wcześniej, kiedy jego zazdrość dawała mi się we znaki.
- Muarrr! – na wpół zawarczał, a wpół wymiauczał zanim nie dobrał się do mojego krocza. Mało go interesowało, że koledzy mogą wrócić nagle do pokoju, że ktoś może nas zobaczyć, lub usłyszeć. Poniekąd i ja przestawałem o tym myśleć. Zmusiłem go jednak gestem do zaciągnięcia zasłon łóżka i poddałem się jego dzikości.
Podkuliłem trochę nogi, rozsunąłem je szerzej by mógł pieścić mnie i wymuszać jęki, których nie mogłem powstrzymać. Patrzyłem to na niego, to na baldachim nade mną i poruszałem wolno biodrami, by nie wybić go z rytmu. Rozkoszowałem się zarówno zabiegami takimi jak ssanie, czy przyjemne, długie liźnięcia, jak i chwilami, gdy drażnił mnie zębami. Cieszyłem się wtedy, że nie jest prawdziwą bestią, ponieważ mógłbym nie wyjść cało z tej zabawy.
Wiele wysiłku kosztowało mnie powstrzymanie się od zaspokojenia moich pragnień samemu, gdy odsunął wargi od mojego członka i zajął się lizaniem mojej piersi. Teraz rozumiałem, że nie miał w planach nic więcej ponad te rozkoszne, podniecające przyjemności.
Usiadłem opierając się o wezgłowie łóżka, kiedy chłopak zsuwał swoje spodnie by zbliżyć się w końcu do mnie. Niemal położył się na moim ciele i zaczął o nie ocierać, a jego usta wypełniło mruczenie. Czułem gorącą skórę Michaela na swojej, jego podniecenie tak przyjemnie pobudzające moje i mogłem patrzeć w te rozjarzone rozkoszą oczy. Wygiąłem się by móc go pocałować i to sprawiło, że zadrżał, ale nie zaprzestał swoich wysiłków.
- Niedobry kot. – szepnąłem mu na ucho z jękiem przyjemności. – Co ty mi robisz? – to mu się spodobało i z większym zapałem zaczął sunąć biodrami po moich.
Tym razem to on był pierwszym, który osiągnął szczyt, a ja mogłem patrzeć jak zmęczony i spocony oddaje się błogości, gdy mógł nadal męczyć się dziwną pozycją, jaką obrał, by i mnie doprowadzić do końca tej rozkoszy. Nie dałem mu satysfakcji i powstrzymywałem się dłużej niż się tego spodziewałem, byleby wymęczyć go ostatecznie. Mój cel został osiągnięty, gdy wytrysnąłem, a Michael padł dyszący na pościel. Teraz nawet, gdyby chciał cichcem wymknąć się wieczorem z pokoju by spotkać się z moją wielbicielką, nie byłby w stanie zmusić swojego leniwego ciała do takiego wysiłku. Poza tym, on zawsze miał ochotę na więcej, tym samym, więc nie mógł opuścić mego boku przez najbliższe kilka godzin, póki nie odzyska sił na dalsze pieszczoty.
Pogładziłem jego wilgotne na czole włosy i uśmiechnąłem się do siebie. Naprawdę lubiłem go, kiedy był zazdrosny i przychodziły mu do głowy najróżniejsze pomysły, by swoją złość rozładować i pokazać mi, że jest w stanie mnie przy sobie zatrzymać, tak jak zrobił to teraz.

wtorek, 9 listopada 2010

Syriuszowe 'ojć!'

Kirhan szuka książek poświęconych literaturze dziecięcej i młodzieżowej w języku angielskim do swojej pracy licencjackiej. Dajcie mi znać, jeśli ktoś z Was miałby coś zahomikowane.


4 czerwca
Od jutra zaczynały się egzaminy, o których nadto często myślałem, a które wpłynęły przecież na życie całej szkoły. Poniekąd nie było na pewno osoby, która nie odczułaby stresu związanego z tym wydarzeniem, czy też takiej, która nie odczuwałabym potrzeby wyżalenia się z powodu nadchodzących stresujących dni. To zabawne, że chociaż moje testy zostały odłożone na później, to odczuwałem ogromne zmęczenie psychiczne z powodu bezustannego myślenia o nauce. Na to chyba nie było już lekarstwa i zawsze miałem tak przeżywać koniec każdego roku, a przecież wiedziałem, że ucząc się na bieżąco nie miałem większych zaległości i jakkolwiek trudne byłoby zadanie zdołałbym sobie z nim poradzić na tyle dobrze, by zdać, a mało tego może nawet otrzymać całkiem zadowalającą ocenę. Już przyjaciele na pewno zajmą się kiedyś moją nadmierną ambicją pod tym względem.
- Ostatnia dostawa dla naszego wiernego klienta! – z tymi słowami Syriusz wszedł do sali pokazując mi notatki, które dla mnie przyniósł. Zastanawiałem się, dlaczego jest w takim dobrym humorze, ale nie chciałem pytać. Czasami lepiej było wiedzieć mniej, niż zbyt wiele, co w moim wypadku kończyło się załamaniem. Nie rzadko miałem wrażenie, że jestem jedynym normalnym w naszej grupce, co mijało się z prawdą pod wieloma względami.
Syri położył mi notatki na kolanach i raczył mnie słodkimi uśmiechami, co jednoznacznie wskazywało na nieczyste zamiary. Przeskrobał coś, albo planował coś przeskrobać, ale ani jedna, ani druga opcja wcale mi się nie podobała.
- Czyje to? – zapytałem nagle, kiedy spostrzegłem nieznajome pismo na jednym z pergaminów.
- Od cichego wielbiciela. – rzucił wymijająco chłopak, a jego uśmiech jeszcze się powiększył. Było jasne, że kręci i kombinuje bym nie wiedział, co się święci, a przecież w tym wypadku nie potrafił kłamać. Stawał się w tym coraz gorszy, albo to ja coraz lepiej potrafiłem go rozpracować, w co cicho wątpiłem. Spojrzałem, więc na Blacka ostrzegawczo. – Dobra, dobra! – syknął pod nosem. – Snape ci je dał, prawda, że zabawne? – tłumaczył ponownie mając na twarzy słodkie zadowolenie.
- Kłamiesz. – przerwałem mu oszczędzając sobie całej litanii wymysłów, z których zapewne nic nie byłoby prawdą. – Nie próbuj się obrażać, widzę przecież, że kantujesz. Ten głupi uśmiech jest wymowniejszy niżby się zdawało. – wpatrywałem się, więc przenikliwie w chłopaka oczekując wyjaśnień i tym razem prawdziwych, jeśli mogłem na nie w ogóle liczyć.
- Uh! Wcale nie jesteś słodki! – nadąsał się. – Powiedzmy, że trochę zmusiliśmy Snape żeby oddał ci te notatki. Wiesz przecież, że on jest najlepszy z eliksirów, a ty masz z nimi problemy. Powinieneś się cieszyć, a nie gniewać na mnie...
- Zmusiliście? – powtórzyłem, co zdenerwowało trochę kruczowłosego, który zaczął oglądać pokój wyjątkowo nim zainteresowany. Ostatnimi czasy wyrobił sobie nawyk patrzenia po bokach, kiedy był niespokojny, a to zdradzało go całkowicie. Mogłem z całkowitą pewnością stwierdzić, że nawet to „zmuszanie” miało w sobie coś więcej niż zwyczajne groźby. Miałem tylko nadzieję, że biedny, Snape wyszedł z tego cało i zdrowo. Miałem za złe przyjaciołom, iż wykorzystują bezbronnego Ślizgona do swoich celów, ale przede wszystkim powinien wstydzić się James, który przecież interesował się Severusem i okazywał mu to w dziwny sposób. Przy takiej subtelności słonia morskiego mógł zapomnieć o udanym związku z kimkolwiek, czego nie chciałem mu tłumaczyć. Zdecydowanie bezpieczniej było pozostawić go samemu sobie, niż męczyć się z tłumaczeniem czegoś, co chociaż wydawało się oczywiste, nie docierało do świadomości Pottera, jakby napotykało barierę nie do przejścia.
- Pójdziecie go przeprosić. – zarządziłem, jakby było to naprawdę w mojej mocy i może rzeczywiście tak właśnie było, ale Black żywiący urazę do Ślizgona nie był osobą łatwą do przekonania.
- Nigdy za nic nie będę go przepraszał. – intensywne spojrzenie szarych oczu świdrowało mnie na wylot. Nie miałem z nim szans, chociaż mogłem walczyć o prawa Snape, których według Syriusza zapewne wcale nie było. Miałem wrażenie, że chłopak zaraz prychnie, odwróci się i wyjdzie nadąsany nie planując mi przebaczać, a nawet użyje argumentu przemawiającego za tym, bym został odizolowany od społeczeństwa, jako niebezpieczna, ponieważ łatwowierna ofiara całego świata. Nie wiedziałem, co mam z nim zrobić.
Ktoś inny za to wiedział. Gwałtownie otworzone drzwi niemal uderzyły o ścianę, kiedy Snape wpadł do środka dysząc ciężko, a jego ciemne oczy płonęły żądzą mordu.
- Oddawaj moje eliksiry, Black! – wysyczał, a kiedy Syri uśmiechnął się kpiąco było za późno by powstrzymać to, co nastąpiło. Severus musiał być na to przygotowany, gdyż wyjął szybko różdżkę i rzucił zaklęcie zanim zdążyłem krzyknąć, lub sam sięgnąć po swoją. Kruczowłosy był równie zaskoczony tak szybkim atakiem, a teraz stał ogłuszony z głową w kształcie dyniowej latarni Jack’a. Byłem tym tak przerażony i zaskoczony, że wcale nie wydało mi się to śmieszne, a przecież mój chłopak zamiast urodziwej twarzy miał na szyi wydrążoną dynię.
Ślizgon pewnym krokiem podszedł do mnie, rzucił mi spojrzenie pełne żalu i wyrwał z moich rąk swoje notatki. Odwrócił się zamaszyście i uderzając cicho drobnymi obcasami swoich butów ruszył w kierunku drzwi. Oprzytomniałem na chwilę, by móc go zawołać.
- Severusie! – zwolnił minimalnie. – Przepraszam za nich, naprawdę. – w trzy sekundy po moich słowach zatrzasnął za sobą drzwi, co wywabiło z gabinetu panią Pomfrey. Nie miałem pojęcia, czy chłopak mi wierzył, ani jak odebrał moje słowa, jednak póki byłem uziemiony w Skrzydle Szpitalnym nic więcej nie mogłem zrobić.
Pielęgniarka nie spodziewała się widoku, jaki się jej ukazał. Musiała poznać Syriusza po posturze, ale jego obecna twarz na pewno nie dawała jej pewności, iż się nie myli.
- Co to jest? – zapytała z trudem zachowanym spokojem. – Co to za dynia?
- To Syriusz, miał drobny wypadek... – wyjaśniłem widząc, że chłopak nie jest w stanie mówić.
- Drobny? Zasłużył sobie na to, ktokolwiek mu to zrobił! – rzuciła ostro kobieta. Już i tak wąskie oczy dyniowej latarni stały się jeszcze mniejsze, kiedy Syriusz wyzywającym spojrzeniem obdarzył niesprawiedliwą, bądź, co bądź, czarownicę. – Powinnam cię takim zostawić. – jego wzrok zdawał się mówić „tylko spróbuj, a pożałujesz”. Pomfrey nie chciała się chyba nad nim znęcać, więc wróciła do swojego gabineciku, skąd wróciła z niewielkim flakonikiem fioletowego płynu.
- Ale nic mu nie będzie? – zapytałem niepewnie. Ten rodzaj transmutacji nie był łatwy i Severus na pewno planował zamienić Syriusza w coś innego, chociaż efekt jego starań był taki, jaki był, a więc miałem przy sobie dyniowego ukochanego, który naprawdę zasłużył sobie na karę, choć może nie tak surową. Zachowanie Snape zwróciło jednak moją uwagę na to, że chłopak nie oddał swoich eliksirów po dobroci, ani nawet świadomie. Musieli, więc wykraść mu pergamin i teraz widziałem przed oczyma scenę, w której Potter zajmuje chłopaka sobą, zaś Black wykrada powód całego zamieszania.
Pani Pomfrey machnęła różdżką, a głowa Syriusza powoli wróciła do normalnego stanu, chociaż Syri był blady i wydawał się trochę nieobecny. Dała mu, więc łyk napoju, który przyniosła i mimo niezbyt dobrego stanu kruczowłosego wcisnęła mu flakonik w rękę.
- Przez najbliższe godziny będzie ci się kręcić w głowie, więc pij to, co pół godziny. I ciesz się, że to nieudolne zaklęcie, bo inaczej mógłbyś skończyć zdecydowanie gorzej. – nie okazała ani grama współczucia. – A teraz wynocha, już i tak zbyt dużo kłopotów sprawiłeś. – wypchała nastolatka za drzwi, zaś on nie stawiał oporu. Miałem nadzieję, że dojdzie do siebie szybko i nic mu się więcej nie stanie. Wydawał się przecież być w opłakanym stanie, a więc wiele mogło się stać i mógł zrobić sobie krzywdę przez nieostrożność.
Pielęgniarka sprawdziła czy nie mam gorączki, czy dobrze się czuję, czy nic mnie nie boli, a następnie uspokoiła mnie.
- Ucierpiała jego duma, nic więcej. Nie martw się, wyjdzie szybko z szoku, ale nie wiem jak poradzi sobie ze swoim książęcym przekonaniem o swojej wyższości nad innymi. Dał się przemienić po części w dynię, a wy, chłopcy, nie jesteście przyzwyczajeni do takich przegranych. Powinieneś bardziej przejmować się sobą niż nim, naprawdę. – i odeszła jakby myślała, że naprawdę jej słowa załatwiły wszystko i przestanę się przejmować, co było przecież niemożliwe. Żałowałem, że przywiązany do łóżka nie mogłem być z Blackiem podczas tego trudnego dla niego okresu, jaki właśnie nastąpił.

niedziela, 7 listopada 2010

Kartka z pamiętnika XCIII - Ryo Nakamura

Wziąłem głęboki oddech i bezpardonowo wtargnąłem do dużej sali Skrzydła Szpitalnego, gdzie zawsze leżeli najbardziej chorzy, czyli ci, którym niedane było kręcić się po szkole z przeziębieniem, czy małymi bólami. Tym razem miałem, kogo tam odwiedzić, chociaż nie czułem się nazbyt komfortowo w miejscu, które kojarzyło mi się z chorobami, problemami i samotnością. Nie było tu tak barwnie jak w Pokoju Wspólnym, ani tak głośno i wesoło. Wręcz przeciwnie. Tutaj panowała grobowa cisza, a i o towarzystwo było ciężko. Ciągle otaczała cię biel, szarość i metalowe oparcia łóżka. Wzdrygnąłem się niechętnie rozglądając po tak surowo urządzonej sali. Nie była to moja pierwsza wizyta tutaj, jednak za każdym razem reagowałem w podobny sposób, a więc strachem i niechęcią.
Porzuciłem niepotrzebne myśli, ponieważ miałem o wiele więcej poważniejszych zmartwień niż Skrzydło Szpitalne. „Założyłem” najbardziej beztroski uśmiech, na jaki było mnie stać i pomachałem Lupinowi woreczkiem z łakociami, które mu przyniosłem. Nie wypadało przecież przychodzić z pustymi rękoma do chorego.
Gryfon zdziwił się widząc mnie, ale jego twarz była tak szczera, iż od razu wiedziałem, jaką przyjemność sprawiły mu moje odwiedziny. To podniosło mnie na duchu do tego stopnia, że bez skrępowania podszedłem do jego łóżka. Był sam, a więc wybrałem dobry moment by do niego wpaść.
- Jak to możliwe, że taki silny facet rozłożył się tak fatalnie? – rzuciłem przyjacielsko kładąc swój niewielki pakuneczek na jego szafce.
- Chwilowa niedyspozycja. Stres zrobił swoje. – odpowiedział, a jego wzrok zlustrował przyniesione przeze mnie słodycze, chociaż Remus bynajmniej nie sięgnął po nie. Postanowiłem udać, że wcale tego nie widziałem i podjąłem rozpoczęty przed chwilą wątek, chociaż nie specjalnie wiedziałem jak. – Wydajesz się czymś dręczyć. – zaskoczył mnie zmianą tematu. Nie wiem, jak zdołał to dostrzec, ale miał rację. Miałem na głowie kilka problemów, z którymi nie mogłem sobie poradzić sam i dlatego przyszedłem do niego, chociaż nie wypadało mi przecież tego robić. Nie miałem jednak zbyt wielu znajomych, na których mógłbym polegać, zaś Lupin był mi najbliższy ze wszystkich znanych mi osób. Jakkolwiek nie byłem dla niego najmilszy, kiedy się poznaliśmy, to on wydawał się wcale tego nie pamiętać.
- Jest kilka rzeczy... – mruknąłem półgębkiem, ale on czytał w moich intencjach lepiej niż ja mogłem je kiedykolwiek wyrazić.
- I przyszedłeś porozmawiać... – westchnął ciepło, po czym dodał żartobliwym tonem. – To ja się łudzę, że się martwisz, a ty tutaj chcesz samolubnie poprosić o pomoc!
- Nie da się ukryć. – przytaknąłem. Wpatrywał się we mnie słuchając, tak, więc nie przerywałem na zbyt długo przechodząc do sedna sprawy. – Zawsze jest coś, co zrobiłeś w przeszłości, a teraz chciałbyś się pozbyć następstw i w ogóle, prawda? – chłopak wyrozumiale pokiwał głową. – No i właśnie... Jak się tego pozbyć? – zadałem to niemądre pytanie, ale oczekiwałem na nie konkretnej, prawdziwej odpowiedzi.
Przez twarz Remusa przeszedł jakiś grymas, którego nie miałem brać do siebie. Spowodowało go raczej moje niespodziewane pytanie, którego nie mógł się spodziewać. Zastanowił się chwilę, po czym odgarnął włosy z oczu by lepiej mnie widzieć.
- Nic nie można zrobić, ale jeśli się zaakceptuje to, co stało się w przeszłości, wtedy jesteś w stanie o tym zapomnieć. To raczej nie zmienia wiele, ale pozwala być spokojniejszym. Chociaż jeśli chciałbyś prawdziwej rady to powinieneś zapytać jakiegoś profesora, któremu ufasz najbardziej. Oni zawsze potrafią znaleźć jakieś dobre rozwiązanie. – Ta część jego odpowiedzi nie była dla mnie tak pomocna, chociaż może tylko, dlatego, że moje problemy dotyczyły poniekąd profesora. Miałem ochotę zapytać, jakiego on wybrałby ze wszystkich, jacy uczyli w szkole, ale uznałem to za przejaw zbytniego wścibstwa i pozostawiłem tę sprawę niedopowiedzianą. Siedzieliśmy, więc w dręczącej ciszy nie wiedząc, o czym teraz powinniśmy pomówić, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie zanim nasze trwanie w niepewności i speszeniu nie zostało przerwane przez głośne wtargnięcie do sali.
- Ryo Nakamura, tutaj jesteś! – odezwał się karcący głos, w którym wyczułem nie tylko naganę, ale i jasne ponaglenie. Syknąłem pod nosem, ponieważ miałem nadzieję, że nie zostanę znaleziony w Skrzydle Szpitalnym, co chyba nie uszło uwadze Lupina, który uniósł brwi patrząc na mnie pytająco, jakby chciał bym potwierdził jego domysły. Nie musiał jednak mieć pewności, że odwiedziny u niego miały być także sposobem na znalezienie kryjówki, która w tej chwili została odkryta.
- Chyba chwilowo będę uciekał... – mruknąłem i odwróciłem się do Namidy, który tupał nogą czekając aż zainteresuję się nim. Machał do mnie błękitną kopertą, którą zostawiłem wcześniej na jego łóżku. Miałem ochotę zakląć, ale powstrzymałem się, by Gryfon nie zaczął się zastanawiać nad relacjami między mną a nauczycielem.
- Pan profesor, cóż za miła niespodzianka... Właśnie miałem się do pana wybrać żeby wyjaśnić kilka spraw...
- Kłamczuch. – skarcił mnie szeptem Lupin i sięgnął po przyniesione przeze mnie słodycze, jakby tym pokazywał mi, że wizyta została zakończona, a moim obowiązkiem jest się oddalić i zająć swoimi sprawami. A „moje sprawy” czekały nieubłaganie przy drzwiach lustrując mnie wzrokiem. Nie miałem wyjścia, jak tylko stanąć twarzą w twarz z tym, co miało się stać. Czułem się jak skazaniec wychodząc pod eskortą Namidy z pomieszczenia, a gdy znaleźliśmy się w odpowiedniej odległości od miejsca, gdzie mogliśmy zostać usłyszani mężczyzna zaczął prosto:
- Co to jest? – otworzył kopertę wyjął list pokazując mi znaną mi przecież treść, po czym schował go ponownie. W prawdzie pisałem to pod wpływem chwili i wyrzutów sumienia spowodowanych swoją mało pozytywną przeszłością, jednak nadal wydawało mi się, że zrobiłem dobrze. Mój pogląd różnił się jednak z poglądami profesora, który chyba nie rozumiał jak poważny błąd popełnił godząc się na związek ze mną.
- Chciałbym porozmawiać z tobą nie jak z partnerem, ale jak z przyjacielem. – mogłem użyć stwierdzenia „byłym partnerem”, jednak nie chciałem go bardziej denerwować, a przecież właśnie o tym napisałem w tym głupim liściku, który stał się powodem pościgu za mną.
- Dobrze. – Namida zgodził się bez złości, czego mogłem się spodziewać. Remusowi na pewno nie chodziło o taką rozmowę z nauczycielem, ale nie było innego profesora, któremu bym ufał tak jak właśnie temu jednemu, który dzielił ze mną niektóre winy.
- Chodzi o to, co robiłem dawniej. – spuściłem wzrok wpatrując się w podłogę. – Wiesz, jaki byłem, wiesz, że posuwałem się do tego, do czego nie powinienem, zachowywałem się okropnie, a więc musisz rozumieć, że nie jestem kimś wartościowym i nie powinienem narażać cię na późniejsze wątpliwości. Nie zasłużyłem żebyś był dla mnie taki dobry, bo robiłem złe rzeczy, które nie znikną nigdy. – chociaż nie mówiłem wszystkiego miałem nadzieję, iż domyśla się ogólnego zarysu sytuacji.
Wydawał się zakłopotany, a właśnie tego się obawiałem zawsze. Wiedział o mnie wszystko i dlatego bałem się, że kiedyś zacznie we mnie wątpić, lub z poczucia obowiązku unieszczęśliwili samego siebie będąc ze mną.
- Obaj mamy coś na sumieniu, a więc nasza sytuacja jest podobna z tym wyjątkiem, że ja jestem starszy. Jako przyjaciel powiem ci, że jeśli ktoś cię kocha to pomoże ci wymazać z pamięci wszystkie przykrości, a jako twój partner pochwalę się, że jestem osobą, która już zaakceptowała to, co się działo i zrozumiem cię, kiedy postanowisz odejść, ponieważ znajdziesz kogoś innego, albo się mną znudzisz, jednak nie pozwalam ci na zerwanie tylko, dlatego, że ubzdurałeś sobie, że nie zasługujesz na związek ze mną. Jeśli tak myślisz to znak, że to ja nie zasłużyłem na ciebie. Ale skoro chcesz to zakończyć to trudno. A szkoda, bo chciałem cię zabrać w kilka ŁADNYCH miejsc po zakończeniu szkoły. – zaznaczył to jedno słowo wyraźnie by pozwolić mi przypomnieć sobie nasze rozmowy, podczas których pozwalałem sobie na niemądre plany wakacyjnych wypraw we dwoje. Użyłem wtedy właśnie tego określenia, które on wykorzystał w tak przebiegły sposób. Miałem świadomość, że to nie ostatnia nasza rozmowa na temat przeszłości, ale teraz chciałem to zakończyć, tym bardziej, jeśli Namida naprawdę planował zabrać mnie na krótką, wspólną wycieczkę.
Odwrócił się odchodząc powoli i machał w dalszym ciągu niebieską kopertą, prezentując ją ze wszystkich stron. Poddałem się, jak przystało na dzieciaka. Wyrwałem mu ją z rąk i podarłem wkładając strzępy do ust by ją połknąć i zniszczyć tym samym wszelkie dowody. Zebrało mi się jednak na wymioty i nie byłem w stanie jej przełknąć, ani nawet pogryźć. Wyplułem oślinione kawałki krzywiąc się i starałem się opanować odruch mojego żołądka. Tenshi śmiał się ze mną otwarcie i klepnął w pośladki karcąco.
- Nie rób więcej takich rzeczy. – objął mnie i pocałował w czoło, po czym zabrał się za pozbywanie się tego, co wyplułem.