niedziela, 31 lipca 2011

Kartka z pamiętnika CXXXVI - Cornelius Lowitt

Notka na Ai no Tenshi!


Witaj ponownie, Kaede!


Nie należałem do ludzi cierpliwych i specjalnie wstrzemięźliwych. Prawdę powiedziawszy uważałem się za możliwie najgorsze połączenie cech rodziców, co w efekcie stworzyło Corneliusa Lowitt’a, którego nie znali tylko nauczyciele. Dla nich musiałem uchodzić za wzór cnót wszelakich, co chociaż denerwujące, przynosiło spodziewane efekty. Miałem władzę nad uczniami, którzy unikali mnie w obawie o swoje zdrowie. Sam rozsiewałem plotki na swój temat, co sprawiało mi przyjemność i czyniło ze mnie mściwe bóstwo. Gdyby życie w dalszym ciągu było tak piękne jak przed wiekami, kiedy to arystokracja dzierżyła władzę zaraz po królu, byłbym w swoim żywiole. Co drugie dziecko byłoby moim „bękartem” i nie wiązałoby się to z żadną odpowiedzialnością. Miałbym, kogo zechcę i kiedy zechcę lub ostatecznie pławiłbym się w luksusie, jako kochanek hrabiny, bądź baronowej. Niestety zmieniły się czasy, zmieniły się obyczaje i zostałem skazany na w miarę przykładne życie. Z tego właśnie powodu popełniłem błąd, który kosztował mnie niezależność. Przyzwyczaiłem ciało do jednej tylko rozkoszy i teraz inne miłosne przygody nie sprawiały mi już takiej przyjemności. Miałem dwa wyjścia z tej sytuacji. Albo miałbym do dyspozycji jeden kapryśny raj, albo zrezygnowałbym z niego na rzecz wielu podrzędnych warzywniaków.
Prychnąłem cicho pod nosem, kiedy zobaczyłem siedzące przy stoliku Erica osoby. Jedna dziewczyna i dwóch chłopaków. Musieli należeć do grupy chłopaka, chociaż nie specjalnie mogłem ich skojarzyć. Wybrali zły moment na naukę, gdyż ja miałem sprawę do załatwienia z Lairem, a zbędny tłum tylko mi w tym przeszkadzał.
Dostawiłem sobie krzesło płynnym ruchem i z niewinnym uśmiechem, który wyrażał więcej groźby niż przyjaźni, przysiadłem się do nich. Ich reakcja była natychmiastowa. Nie chcieli mieć ze mną do czynienia, a z takiego, czy innego źródła wiedzieli, że ja i Eric znamy się dosyć dobrze. Wiele razy zaczepiałem go między zajęciami na korytarzu, więc nawet nie wiedząc, co mnie z nim łączy wiedzieli, zdawali sobie sprawę z „przyjaźni” między nami.
Rzucając ciche wymówki wstali niemalże w tej samej chwili. Odczuwałem wielką satysfakcję z tego powodu, chociaż nie chciałem się do tego przyznać otwarcie.
- Odstraszasz moich znajomych. – ton Erica był bardziej obojętny niż zmartwiony. Rzucił w moją stronę wyłącznie przelotne spojrzenie.
- Odstraszam? Ta twoja koleżanka wydaje się mną bardzo zainteresowana.
To zmusiło chłopaka do ponownego podniesienia głowy. Musiał zauważyć, że dziewczyna rzeczywiście zezuje na mnie wyraźnie zadowolona.
- Interesuje się opieką nad magicznymi stworzeniami, a w szczególności tymi niebezpiecznymi i jadowitymi. Pewnie przypominasz jej pupila, którego zostawiła w domu. – odpowiedział równie nieporuszony, co wcześniej. Zaczynało mnie to irytować, więc przesiadłem się na miejsce zaraz naprzeciwko niego i wyciągając rękę położyłem ją na jego dłoni.
- Jestem jadowity? Tyle razy cię kąsałem, a ty nadal świetnie się trzymałeś, więc albo kłamiesz, albo do tego stopnia nawykłeś do mojej trucizny.
- Cor, nie jestem w nastroju. Czuję się średnio, boli mnie żołądek, więc skończ ze swoimi słodkimi słówkami, bo nie robią na mnie żadnego wrażenia. – tym razem podniósł wzrok znad książki na dłużej i musiałem przyznać, że nie wyglądało na to by kłamał. Teraz, kiedy o tym wspomniał, zauważyłem bladość jego skóry i zmęczone spojrzenie nabrało dla mnie znaczenia.
- Najpierw ze samopoczucie, teraz to. Ciąża. – wyszczerzyłem się, co chłopak skwitował głośnym westchnieniem.
- Tak, ciąża. Więc teraz zostaw mnie sam na sam z moim dzieckiem i niestrawnością.
- Naszym! – poprawiłem go zadowolony z powodu nowej zabawy, jaką sobie znalazłem. – Nasze. Wiem, że nie kręcisz tyłkiem na prawo i lewo, więc to ja jestem tatusiem. Musimy pomyśleć nad imieniem.
Eric podnosząc wzrok raził piorunami i tylko dzięki mojemu niezawodnemu zmysłowi zdołałem to przeżyć.
- Miej litość...
- Mam jej tak wiele, ale i tak starcza tylko na mnie jednego. – mimo wcześniejszego uśmiechu spoważniałem w przeciągu chwili, gdyż dziewczyna, która do tej pory tylko nas obserwowała dosiadła się. Rzuciłem szybkie spojrzenie na chłopaka, który zamknął swoją książkę. Wyraźnie było widać, że obecność koleżanki tylko go denerwowała, jednak starał się to ukryć. Dla kogoś, kto nie wystawiał na próbę cierpliwości Erica mogło to być niedostrzegalne. Ja widziałem za to grymas nadąsanego książątka, który czasami pojawiał się na tych ustach.
- Kim, to nie jest dobry moment... – blondyn odezwał się do dziewczyny, która zignorowała go ledwie tylko się odezwał. Widocznie źle oceniłem ich związek, kiedy się dosiadałem. Sądziłem, że jest to jego dobra koleżanka, a tym czasem miałem do czynienia ze zwyczajną znajomą z tego samego Domu.
- Jak to możliwe, że znacie się z Ericem tak dobrze? – dziewczyna uśmiechnęła się do mnie przechodząc od razu do sedna sprawy. Nie miałem wątpliwości, że chodziło jej o mnie i znała moją niedawną opinię. Długim paznokciem zaczęła kreślić szlaczki na wierzchu mojej dłoni. Dawniej wykorzystałbym okazję, niestety już od dobrego roku byłem, jak pies na krótkim łańcuchu, który nie może ruszyć się dalej niż na metr od budy.
- To był przypadek. – podjąłem tonem swobodnym i możliwie naturalnym. Zupełnie jakbym chciał odpowiedzieć na jej flirt swoim. Chociaż nie spoglądałem na Laira czułem jego wzrok na sobie. Jeden fałszywy ruch, a pewnie miałbym jego różdżkę w tyłku.
- Nie widziałam cię ostatnio z żadną dziewczyną... Czyżbyś nie miał nikogo w tej chwili? – wiedziałem, że zada w końcu to pytanie i miałem gotową na nie odpowiedź.
- Niestety mam kogoś. Zazwyczaj sporo się uczy, dlatego się z nią nigdzie nie pokazuję, ale jest o mnie niemożliwie zazdrosna. Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś jej doniósł, że sobie tutaj rozmawiamy. – zawiedziona mina dziewczyny mówiła mi jasno, iż postanowiła mimo wszystko próbować dalej. Nie planowałem, więc czekać, ale atakować. – To bardzo opłacalny związek. Ma bogatych rodziców, więc daje świetne prezenty, a ja nie muszę wcale się starać. Poza tym mam wszystko, czego mi trzeba. Utrata kilku przygodnych romansów to niewielka cena za to, co zyskuję. Nie mniej jednak zapamiętam, że pytałaś. – mrugnąłem do niej.
- Słyszałaś? – Eric był chyba bledszy niż przed chwilą, za to na pewno był nadąsany. – Daj nam teraz odetchnąć. To ważna rozmowa.
Prychając z urazą Kim, bo tak przecież zwrócił się do dziewczyny wcześniej chłopak, wstała z krzesła i położyła dłonie na moich ramionach.
- Wiesz gdzie mnie znaleźć, kiedy już wydoisz tamtą, co do grosza. – szepnęła mi do ucha i wymieniając nieprzyjazne spojrzenie z blondynem oddaliła się od nas.
- Co to było? – rzuciłem nie czekając, aż Eric znajdzie czas na ułożenie jakiejś odpowiedzi.
- Sam słyszałeś. Jestem bardzo zazdrosną dziewczyną, która daje ci drogie prezenty. A że teraz jestem w ciąży musisz zachowywać się jak na przyszłego ojca przystało. Zabierzesz stąd tyłek i wrócisz za tydzień. Będę po porodzie i odzyskam siły, które teraz wysysa ze mnie twój dzieciak.
Przeanalizowałem jego słowa i ich możliwe znaczenie, co ostatecznie dało mi jasny obraz sytuacji. Eric miał problemy z żołądkiem, więc nie nadawał się do niczego, miał z tego powodu kiepski humor i wyraźnie był zazdrosny, gdyż nie mógł mnie usidlić.
- Tylko nie zapomnij mamusiu, że sama mnie zaprosiłaś. Po porodzie nie będzie odwrotu i dostanę to, czego chcę. Nic cię przede mną nie uchroni.
- Później! – rzucił szybko machnąwszy na mnie ręką. Podniósł się z miejsca i zielony na twarzy wybiegł z biblioteki, czym prędzej. Domyśliłem się, że właśnie w tej chwili pędził do łazienki, by zwrócić to, co jadł lub to, co jeszcze się w jego żołądku ostało.
Gdybym mógł dzisiaj spędzić z nim noc pewnie podarowałbym ją sobie z własnej woli. Ani bym się nie zaspokoił, ani nie pobawił. Mógłbym za to ucierpieć na tym, bardziej niż bym zyskał. Zdecydowanie nie miałem szczęścia do Erica ostatnimi czasy.

piątek, 29 lipca 2011

Rozmowy

19 grudnia
Chociaż czułem się lepiej nie mogłem powiedzieć tego samego o stosunkach między Syriuszem a Andrew. Niemal w ogóle ze sobą nie rozmawiali i nie pozwalali bym zostawał sam z którymś z nich, jakby wiedzieli, że planuję podjąć z nimi rozmowę na temat niezrozumiałego dla mnie odstępstwa od dawnych reguł przyjaźni. Czułem się z tego powodu bardzo nieswojo. Przecież Sheva miał nas opuścić po tym roku szkolnym, a więc im dłużej oni się na siebie gniewali tym mniej czasu mogli razem spędzić. Musiałem znaleźć sposób by pogodzić ich ze sobą i naprawić relacje, które były jeszcze do niedawna idealne. By osiągnąć ten cel zignorowałem wszystkie inne obowiązki, jak nadrabianie zaległości, przesadna nauka, czy odkrywanie „tajemnicy voodoo”. Liczyli się dla mnie wyłącznie przyjaciele i ich drobne kłopoty.
Skoro nie mogłem porozmawiać z każdym z nich na osobności postanowiłem przymknąć oko na wszelkie wynikłe z tego tytułu niewygody i działać bez ułożonego wcześniej planu.
- Co się dzieje? – zapytałem otwarcie, kiedy przed obiadem mieliśmy wolną chwilę. – Gniewacie się na siebie. – rzucałem krótkie spojrzenia to na Shevę, to znowu na Blacka. Potter był zbyt zajęty kreśleniem jakiś wzorów w swoim notesie, by miał zwracać na nas jakąkolwiek uwagę.
- Gniewamy? – Syriusz uśmiechnął się słodko, jak zwykle w sytuacji, gdy coś przede mną ukrywał. – Wcale się nie gniewamy. Po prostu...
- Nie mamy, o czym rozmawiać. – pomógł mu z wyczuwalnym chłodem Andrew.
- Nie umiecie kłamać, albo myślicie, że ta trucizna rzuciła mi się na szare komórki. – prychnąłem. – Jestem w pełni władz umysłowych i fizycznych! – przez przypadek tupnąłem w dziecinnym geście, nad którym już nie mogłem zapanować. Coraz częściej mi się zdarzało, że w chwilach zdenerwowania tupałem niczym pięciolatek. Tylko bardziej się z tego powodu zdenerwowałem i ciśnienie podskoczyło mi o kilkanaście jednostek.
- Spokojnie, Remusie. – Sheva uniósł dłonie w pojednawczym geście. – Różnica poglądów, tylko tyle. Niedługo nam przejdzie, więc nie ma sensu tak się denerwować.
- Jest! – uparłem się, a tłumaczenie chłopaka wcale mnie nie uspokajało. – Wszyscy mamy różne poglądy, ale nigdy się nie gniewaliśmy...
- Jasne. – Syriusz spojrzał na mnie z ironią. – Powiedział ten, który był obrażony na Jamesa. – przywołany przez chłopaka przykład sprawił, że zarumieniłem się zawstydzony.
- To nie to samo. – rzuciłem osaczony, a przecież to ja miałem atakować, nie oni. – To było zupełnie, co innego... – musiałem znaleźć sposób by nie mówiąc całej prawdy wybrnąć jakoś z tej pułapki zastawionej przez przyjaciół.
- Remus ma rację. – odezwał się nagle okularnik znad swoich cennych notatek, z których nikt poza nim nie mógł się odczytać. – Ja jestem upierdliwy, denerwujący, uparty i... Coś by się znalazło, ale nie mam głowy i czasu na myślenie o takich pierdołach. Ja jestem be, Remus jest cacy i dlatego u nas sprzeczki są uzasadnione. Sam siebie mam czasami dosyć, więc jasna sprawa. – po rzuceniu swojej krótkiej mądrości James zabrał się na nowo do snucia swoich planów. Chociaż byłem trochę zaskoczony jego interwencją cieszyłem się, że jednak postanowił mi pomóc, a los przyjaciół leżał mu na sercu. Podejrzewałem, iż po odejściu Shevy J. zmieni się nie do poznania. Teraz był naszym prywatnym wariatem i awanturnikiem, zaś z czasem mógł się stać jeszcze bardziej uciążliwy.
- A, właśnie. – uniósł rękę i po chwili skierował palec w moją stronę. – Mam z tobą do pogadania, Lupin. Później, ale jednak. Przypomnij mi o tym, jeśli sobie zapomnę, a na pewno zapomnę. – i kolejny już raz skierował wzrok na pokreślony notesik.
Chciałem wrócić do swojego ataku na chłopaków, jednak zostałem uprzedzony.
- To naprawdę nic poważnego. – Syriusz pozostawał nieugięty. – Nie zgadzamy się w pewnej kwestii, ale to nic wielkiego. Przejdzie nam po pewnym czasie i będzie jak dawniej.
- Ale my nie mamy czasu! – powiedziałem z naciskiem. Wydawało mi się, że chłopcy wymienili szybkie spojrzenia, którymi porozumiewali się wymowniej niż gdyby mieli używać słów. Nie mogłem pojąć, co takiego mogli sobie przekazać, a mając na uwadze ich relacje obawiałem się, iż wcale nie był to dobry znak.
Czułem się zmęczony i naprawdę dręczyła mnie niezgoda między nimi. Byłem przyzwyczajony do tego, iż akceptowali siebie wzajemnie bez reszty, zaś teraz musiałem walczyć z nieprzyjemną świadomością rozpadu czegoś idealnego. Z tego też powodu usiadłem na swoim łóżku podciągając kolana pod brodę i sam dąsałem się na nich. Ta pozycja miała w sobie coś kojącego, ale wcale nie pomagała mi w uporaniu się z największym dotychczasowym problemem. Wszystko mogło się psuć, ale nie przyjaźń między chłopakami. To było jak fatum, które nawiedzało nas w ostatnich miesiącach roku. Ja i Potter, teraz zaś Sheva i Syriusz.
- Naprawdę nam przejdzie. Musimy tylko znaleźć jakiś wspólny język. – Andrew wydawał się wierzyć w to, co mówi, chociaż wcale nie wydawał się z tego powodu szczęśliwszy.
- Znajdziemy rozwiązanie dla swoich kwestii sprzecznych i jakoś to będzie. Za bardzo cię to dotyka, a przecież to normalne, że przyjaciele czasami mają gorsze dni. – Syriusz również próbował coś zdziałać, jednakże spojrzałem na nich spode łba i tym samym ukróciłem ich plany dalszego tłumaczenia się.
- Zdenerwowaliście Remusa. – James podniósł się ze swojego miejsca. – Wyjdźcie żeby go nie złościć, a porozmawiam z nim na pewien temat. To sprawa między nim, a mną, więc sio!
Mój niepokój tylko się wzmógł, kiedy chłopak wyraźnie podkreślił, iż o czymkolwiek chce ze mną rozmawiać, nie dotyczy to reszty. – I zabierzcie ze sobą Petera. W prawdzie jest połowicznym trupem i widzi tylko to zdjęcie...
- Zdjęcie? – nie rozumiałem, ale rzeczywiście dostrzegłem rozmarzony wzrok chłopaka wbity w jakąś fotografię.
- Sprzedał mu ją jakiś chłopak. – J. machnął niedbale ręką. – Nic wielkiego. Narcyza Black z ukrycia, ale wiesz, że nasz marzyciel nadal do niej wzdycha. Sporo za nie zapłacił, ale teraz jest od niego uzależniony. – szybkie wytłumaczenie i już okularnik wracał do wyganiania niechętnych do wyjścia chłopaków. Nie wątpiłem, że planuje użycie siły, jeśli spokojne namowy nie przyniosą efektu. Znałem go na tyle by obawiać się o jego zdrowie psychiczne, kiedy coś nie idzie po jego myśli.
- Przynajmniej od was odpocznę. – prychnąłem do posprzeczanych ze sobą chłopaków i postarałem się by moja mina zdradzała tylko niechęć lub obojętność. Musiało mi się udać, gdyż wyszli zabierając ze sobą blondynka, jak polecił im Potter. – A teraz słucham. – zmieniłem pozycję na wygodniejszą krzyżując nogi.
- Chodzi o Snape. – to wyznanie zaskoczyło mnie bardziej niż mogłem się tego spodziewać. Nie byłem przecież najlepszą osobą do udzielania rad miłosnych, a już z pewnością, kiedy chodziło o upartego Ślizgona. – Zastanawiam się czy między wami coś jest.
- Hę?!
- No, wiesz. Całowaliście się i wydajecie się żyć mimo wszystko w zgodzie...
- On mnie zaatakował! – czerwony na twarzy wyrzuciłem z siebie te słowa. – Był zazdrosny o Lucjusza, zapomniałeś?! Nie o mnie, tylko o Malfoya. Co ci w ogóle przyszło do głowy? – czułem się tak jakbym miał paść trupem w przeciągu chwili. Nie złościłem się może na Severusa, ponieważ nic złego tak naprawdę mi nie zrobił, a było mi go żal, kiedy Syriusz próbował czasami go gnębić. – Przecież wiesz dobrze, że się z nim nie spotykam. Naprawdę, chyba czujesz się nie najlepiej.
- Ale jednak cię całował...
- James... – starałem się mówić spokojnie i wyraźnie by cokolwiek dotarło do wolno myślącej mózgownicy okularnika. – Severus jest dla mnie takim samym człowiekiem, jak każdy inny niemal nieznany mi uczeń w szkole. Jest mi całkowicie obojętny i naprawdę nie wiem, co ci przyszło do głowy.
- Czyli mogę sobie go zabrać? – kolejne głupie pytanie James przyozdobił czarującym uśmiechem. Nie chciałem nawet tego komentować ani też krytykować. Uznałem, iż lepiej zostawić wszystko jak jest i pozwolić by Potter myślał po swojemu. Wojna z przygłupim dzieckiem nie miałaby najmniejszego sensu.
- Zabieraj i skreśl mnie od razu ze swojej listy wrogów. Mam w nosie Severusa. – westchnąłem tylko widząc zadowoloną minę chłopaka. Miałem cichą nadzieję, że kiedyś zmądrzeje i jego sposób myślenia powróci na normalne tory.

środa, 27 lipca 2011

Voodoo

16 grudnia
Nie pamiętam, czy kiedykolwiek do tej pory wynudziłem się tak, jak w czasie mojego „aresztu” w Skrzydle Szpitalnym. Przyjaciele nie mogli mnie odwiedzać i chociaż raz udało się to Syriuszowi, wolałem by nie narażał się Pomfrey, a tym samym nie musiał oglądać mnie z tym mało ciekawym stanie, w jakim się znajdowałem. Zdecydowanie nie przedstawiałem się najlepiej z pobladłą twarzą, sinymi obwódkami wokół oczu i pełną wymiocin miską przy łóżku. Miałem jednak niebywałe szczęście i już w trzy dni później mój żołądek przestał protestować uspokajając się i przyjmując podawane mi specyfiki bez późniejszego ich zwracania.
Kiedy byłem już wystarczająco silny by samemu siadać i kłaść się do łóżka pani Pomfrey uznała, że będę także w stanie w pełni pojąć jej słowa toteż postanowiła wyjaśnić mi, co jej zdaniem się stało. I tym sposobem okazało się, że podczas przemiany, kiedy bezmyślnie wściekałem się siedząc w zamknięciu, połknąłem jakiegoś robaka nafaszerowanego trującymi substancjami roślinnymi. Wydawało mi się to niemożliwe i poniekąd nawet głupie. Jakim cudem miałbym zatruć się w taki sposób i cierpieć przez tyle dni? Poza tym zawsze miałem wrażenie, że wilkołak nie powinien miewać żadnych dolegliwości poza czysto ludzkimi problemami ze zdrowiem, a których uniknąć się nie dało oraz likantropią samą w sobie. Teoria Pomfrey była poniżająca i przez cały czas uważałem ją za zmyśloną wymówkę, by odciągnąć moje myśli od pogłębiających się dolegliwości przed i po pełni.
Nadąsany po usłyszeniu tak ubliżających mojej dumie powodów choroby wróciłem w końcu do dormitorium w kiepskim humorze. Nie miałem ochoty świętować „cudownego ozdrowienia”, a tym bardziej przyznać się przyjaciołom do tego, co usłyszałem i zdołałem zapamiętać. Kobieta pominęła trudne nazwy, które odciągnęłyby moją uwagę od najistotniejszych rzeczy i tym sposobem z przerażającą dokładnością pojąłem ironię tego, co mnie spotkało. Stałbym się pośmiewiskiem na najbliższe tygodnie, gdyby chłopcy usłyszeli moją historię. Postanowiłem, więc pozostać przy pierwszej wersji wydarzeń i zatruciu rośliną, której nazwy nie zapamiętałem, a tym samym, której pochodzenia nie znałem. Liczyłem na to, że przyjaciele ciesząc się moim powrotem do zdrowia dadzą sobie spokój z roztrząsaniem dokładnej przyczyny moich problemów żołądkowych.
Teraz miałem na głowie dietę i cieszyłem się, iż posiłki będą przysyłane specjalnie dla mnie do Pokoju Wspólnego. Unikałem tym sposobem mdlących zapachów jedzenia, do którego chwilowo odczuwałem wstręt.
Gdy usiadłem przy stoliku w pustym Pokoju i zabrałem się za swoje lekkostrawne i zupełnie nieprzyprawione jedzenie była pora obiadu. Przyjaciele opychali się zapewne pysznościami i żartowali podczas posiłku, zaś ja rozkoszowałem się spokojem i samotnością, jak także mało oryginalnym smakiem potraw, które mi zaserwowano.
W zamyśleniu planowałem już powrót do zwyczajnego trybu życia, nauki, zadań, nadrabiania zaległości i z tymi myślami wypełniającymi mnie całego wyszedłem przyjaciołom na spotkanie. Wiedząc, iż zawsze korzystają z odkrytego jakiś czas temu skrótu zaczaiłem się w kąciku koło gobelinu mając nadzieję szybko ich zobaczyć. I tak oto, w chwili, gdy pojawili się na końcu korytarza zza ściany doszły mnie inne odgłosy. Zaskoczony pokazałem szybko uradowanym przyjaciołom, że mają milczeć i przyłożyłem ucho do grubego, jak mi się wcześniej zdawało, muru.
- Remi? – jeszcze bardziej skołowani niż ja chłopcy wpatrywali się we mnie, jakbym z jednej choroby od razu zapadł na kolejną, tym bardziej dosięgającą umysłu, nie zaś ciała.
- Słuchajcie. – odpowiedziałem Syriuszowi i reszcie wskazując palcem odpowiednie miejsce na ścianie. Przysunęli się, więc sceptycznie i nasłuchiwali przez kilka chwil. Byłem pewny, iż muszą słyszeć podniesione głosy dobiegające sam nie wiem skąd i nie myliłem się. W ich oczach w końcu dostrzegłem zrozumienie.
- Są za ścianą? – James wydawał się promienieć radością, gdy w jego głosie najpewniej tworzyły się właśnie marzenia odkrycia spisku, który pomoże mu w zostaniu najsławniejszym uczniem Hogwartu na całe wieki. Nie wątpiłem, iż fantazjował także o swoim popiersiu i licznych nagrodach, które później można by oglądać w sali przeznaczonej specjalnie na dowody jego osiągnięć.
- Nie wiem, ale wydaje mi się, że ściana jest zbyt gruba i nie ma tam żadnego tajemniczego pokoju, czy przejścia. Muszą być w innym miejscu, ale głos płynie aż tutaj. – gdybałem, gdyż nie miałem żadnej pewności, ani dowodu na poparcie swoich teorii. Skupiłem się jednak na nowo na niewyraźnych głosach najwyraźniej kłócących się ludzi. Miałem wrażenie, że jedna z barw głosu była mi znana, jednak nigdzie w pamięci nie potrafiłem odnaleźć wspomnień, które pomogłyby mi w zidentyfikowaniu właściciela.
- Rozumiesz, co mówią? – Sheva przysunął się bliżej mnie, przez co moje ciało stykało się z jego, jego pierś napierała na moje plecy, biodra ocierały się o siebie nie czyniąc tym jednak żadnej szkody.
- Kłócą się, ale nie wiem, o co. O, czekaj, czekaj... Chyba się poruszają, bo teraz lepiej słychać. – i rzeczywiście. Chociaż odległość i grube mury dusiły słowa, jakby planowały zachować je tylko dla siebie powoli zaczynałem rozróżniać coraz więcej pojedynczych zwrotów, aż w końcu bez większych przeszkód mogłem podsłuchiwać.
Dwóch chłopaków, może mężczyzn, nie wiedziałem, bowiem kim są, rozmawiało ze sobą podniesionymi, poważnymi głosami, jakby chodziło o sprawę życia lub śmierci. Przez chwilę przeszło mi nawet przez głowę, że nie powinienem w ogóle próbować słuchać. Od dawna mówiono przecież, że ściany mają uszy, ale nie usta i pod tym względem ja i moi przyjaciele różniliśmy się od chłodnych murów zamku. A jednak nie potrafiłem oderwać się od ściany, przestać słuchać. Musiałem wiedzieć, co się dzieje, chciałem wiedzieć i odrzuciłem precz wszelkie wątpliwości. Nazbyt upodobniłem się do przyjaciół.
- Naprawdę uważasz, że to rozsądne? – pytał pierwszy głos. – Nie wiemy, czy to bezpieczne.
- A czemu miałby być inaczej? – odpowiedział drugi tonem beztroskim i entuzjastycznym. – To tylko zabawa.
- Może i tak, ale laleczka... – nie ustępował pierwszy z wyraźnym wahaniem. – Nie zajmujemy się tym obliczem magii, a mieszanie styli może prowadzić do nieszczęścia.
- To laleczka! Voodoo udoskonalone zaklęciami. Poza tym wszystko będzie pod kontrolą. Nie chcemy robić nic złego. Przestań się martwić i zaszalej. Kończysz w tym roku szkołę, prawda? A więc przekonasz się, czy masz jakąś szansę, kiedy ja tutaj zostanę.
- Niech będzie, wchodzę w to. – po chwilowej ciszy pierwszy głos zmienił ton na pewny i pełen przekonania, co do słuszności racji rozmówcy.
To zakończyło konwersację lub uczniowie przemieścili się, przez co ich dalsza rozmowa w ogóle nie była słyszalna. James jednak w dalszym ciągu nasłuchiwał, jakby nie godził się wyłącznie na strzęp rozmowy i chciał wiedzieć więcej.
- Chcą kogoś zabić! – jego głos stał się dziwnie piskliwy. – Będą robić laleczkę voodoo, więc na pewno chcą zabijać!
- Oszalałeś? – Sheva prychnął głośno i popatrzył wilkiem na Syriusza, który obejmując mnie w pasie odsunął od zielonookiego. Ponownie zwrócił się do Pottera, kiedy zakończyli z Blackiem walkę na spojrzenia. – Raczej chcą się mścić, a nie zabijać. To ba być zabawa, nic poważnego, więc zemsta.
- Ja także uważam, że chodzi o zemstę. – przyznałem spoglądając to na Syriusza to na Andrew, którzy chyba poróżnili się o coś, kiedy mnie nie było.
- Więc musimy dowiedzieć się czyja to była rozmowa! – James wpadł w swój konspiratorski trans. – Remi, szukaj! – rzucił do mnie, jakbym był psem.
- Potter, odwal się! – Syriusz odparował zanim sam zdołałem zareagować. – Remus idzie odpoczywać, a ty, jeśli chcesz tropić przestępców rób to sam. Z pewnością zdołasz zapobiec nieszczęściu. Najlepiej podczas podwieczorku zapytaj wszystkich, czy ktoś planuje mścić się przy pomocy voodoo. Jestem pewny, że odpowiedzą ci wylewnie i odkryjesz spisek zanim coś się stanie. – prychnął ironicznie i opiekuńczo obejmując mnie ramieniem zaczął prowadzić w stronę wieży, jakbym nadal był obłożnie chory. Nie pojmowałem skąd ta nadmierna opiekuńczość i niepokoiła mnie oziębłość jego stosunków z Shevą. Musiało mnie wiele ominąć i jeszcze więcej musiałem teraz naprawiać.

niedziela, 24 lipca 2011

Kartka z pamiętnika CXXXV - Niholas Kinn

Wielka gula pulsująca nieznośnie w żołądku nie pozwalała mi spokojnie spać, jeść, uczyć się, żyć. Za każdym razem, gdy tylko przypomniałem sobie o dręczącym mnie problemie na nowo przeżywałem swoje katusze i zupełnie nie wiedziałem, jak odreagować stres opanowujący podnieceniem całe moje ciało. Gdyby istniał niezawodny lek wpajający człowiekowi sceptycyzm zrobiłbym wszystko byleby go dostać. Później, każdego ranka łykałbym po tabletce i do wieczora miał spokój. Przed snem zażywałbym kolejną pigułkę, by przespać noc i tak w koło byleby dalej od zmartwień, niepewności i podejmowania decyzji. To właśnie ten ostatni punkt stanowił moją najboleśniejszą dolegliwość. Nie potrafiłem podejmować decyzji szybko i pewnie. Zawsze się wahałem, nigdy nie byłem pewny, czy aby dobrze robię, starałem się przebić wzrokiem zasłony przyszłości by móc zdecydować się na najlepsze rozwiązania. Niestety daleki byłem od stanu wiedzy na tematy związane z tym, co nastąpi, a więc musiałem ciągnąć dalej zabijany powoli przez niepewność i strach przed podjęciem złej decyzji.
Edvin nie mógł wiedzieć, co dzieje się w mojej głowie, co w tej chwili było bardzo męczącym uchybieniem w jego edukacji. Gdyby posiadał odpowiednie umiejętności nie pytałby mnie, co drugi dzień, czy podjąłem decyzję, co do naszego związku. Dla niego było to zwyczajnym ‘tak lub nie, a reszta sama się ułoży’, dla mnie zaś miało to o wiele głębsze znaczenie. Od dawna marzyłem przecież o Edvinie, jednak nie wychodziło to poza marzenia. Nie liczyłem otwarcie na cokolwiek, a tym czasem dostałem więcej, niż sądziłem, iż dostać mogę. Marzenia stały się rzeczywistością, a ja zgubiłem się w nich, niczym w gęstym lesie, gdzie pnie grubych, wiekowych drzew wydają się nogami gigantów gotowych zgnieść cię w każdej chwili.
- To tylko tak lub nie, a reszta sama się ułoży... – znowu jęczał niepocieszony brakiem mojej odpowiedzi.
- Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? – męczony wyrzutami sumienia i złością na samego siebie chciałem odwlec możliwie najbardziej ostateczną decyzję.
- Tak! Z przyjacielem nie robisz tego samego, co z dziewczyną! ... – zawahał się, a ja spoglądałem na niego z wysoko uniesionymi brwiami, jako że nigdy nie potrafiłem zrobić tego samego tylko jedną. Nie jednokrotnie ćwiczyłem to przed lustrem, jednak byłem beznadziejny w sztuce poruszania wybranymi mięśniami twarzy. Skupiłem się, więc wyłącznie na wyrażaniu odpowiednich uczuć poprzez ten zwyczajny dla człowieka gest. – Chłopakiem! Mylę się nadal, wybacz. – jego policzki zarumieniły się lekko pod kolor włosów, zaś w kontraście z oczami.
- Nie ważne. Podaj jakieś znaczące różnice między jednym, a drugim stanem rzeczy. – grałem na zwłokę i liczyłem na to, iż chłopak zapomni, czego ode mnie oczekiwał.
- Chociażby to, że przyjaciela nie całujesz. – rzucił wyzywająco.
- Chcesz mnie całować? – moje nieprzemyślane pytanie zawstydziło nie tylko pytanego, ale i mnie. Teraz także ja byłem rumiany ze wstydu. Nie chciałem znać odpowiedzi.
- Nie zadawaj takich pytań! – Edvin przyłożył czoło do chłodnego blatu stolika w Pokoju Wspólnym.
- Przepraszam, to samo się zapytało. – mruknąłem szukając jakiejś drogi ucieczki, jednak było na to stanowczo zbyt późno.
- Lepiej chodźmy w jakieś bardziej odludne miejsce. Tutaj ktoś może nas usłyszeć. – rudowłosy wstał, a z jego twarzy znikł już obraz wcześniejszego zażenowania. Nie miałem jednak wątpliwości, co do trafności jego oceny. Nasza rozmowa nie należała do najłatwiejszych, a więc nie byłoby rozsądnym kontynuować w miejscu pełnym ludzi. Z tego też powodu zgodziłem się kiwając głową.
Nie zmierzaliśmy do żadnego konkretnego miejsca. Liczyło się tylko to, by oddalić się od ludzi. Nie trudno było znaleźć spokojne, puste korytarze. Ich atmosfera sprzyjała moim poplątanym myślą. Nabrałem nawet odwagi, by w końcu podjąć ryzyko.
- Zgadzam się. – powiedziałem w przypływie sił i odwagi. – Spróbujmy jak to jest być razem, jako para, a nie przyjaciele. Jeśli coś się nie uda, będzie to twoją winą, jasne? – spojrzałem poważnie na chłopaka, który wyszczerzył się do mnie, jakby tylko na taką odpowiedź czekał.
- Wszystko będzie idealnie. Zobaczysz! – objął mnie ramieniem. – Nadal jesteśmy przyjaciółmi, ale dodatkowo łączy nas coś więcej. Nie wstydziliśmy się siebie, jako przyjaciele, więc nie powinniśmy czuć się gorzej, jako para, prawda? – jego pełen dobrego humoru głos zarażał optymizmem.
Gula w moim żołądku zamieniła się w niespokojne motylki, które dręczyły wnętrzności. Nie uświadomiłem sobie jeszcze do końca powagi podjętej decyzji, a przecież właśnie spełniłem swoje marzenie. Miałem Edvina dla siebie. Chłopaka, który z pewnością miał zaspokoić wszystkie moje potrzeby, prostolinijnego, szczerego, dobrodusznego. Wydawał mi się nagle tak idealny, że aż powolny.
Zatrzymał się nagle tym samym uniemożliwiając mi dalszą wędrówkę. Uśmiechnął się zadziornie, jak zwykł czasami robić i pocałował mnie szybko w usta, jakby obawiał się, że go ugryzę.
- Chyba nie jest tak źle, prawda? – jego pytanie przypomniało mi, że chłopak nie wie nic o moim wcześniejszym związku, który przecież ukrywałem przed światem, a o którym sam już niemal zapomniałem, co uważałem za wielkie szczęście. Odrzuciłem, więc szybko wspomnienia, by pozwolić sobie na zupełnie nowy początek.
- Da się przeżyć, chociaż ciężko stwierdzić dokładnie, kiedy tak szybko uciekasz. – tym razem to ja pozwoliłem sobie na odrobinę cwaniactwa. Nie chcąc się poddać bez walki Edvin zmienił odrobinę pozycję. Zbliżył się i podtrzymując moją brodę dla lepszego efektu ponownie nakrył moje usta swoimi. Nadal była to wyłącznie próba, więc nie oczekiwałem wiele. Ot, zwyczajny sposób na przekonanie się, czy przypadkiem któryś z nas nie ucieknie.
- Teraz spróbuję tak naprawdę. – skomentował chłopak, jakby chciał przekonać samego siebie. Roześmiałem się nie potrafiąc powstrzymać. Zachowywaliśmy się jak dzieci, które nie miały o niczym pojęcia. Rudzielec obruszył się prychając. – Nie śmiej się! To poważna sprawa! – jego usta jednakże same wygięły się przyjemnie.
Nie zważając na mój chichot pocałował poważniej i tym samym sprawił, że uspokoiłem się czerpiąc przyjemność z tej pierwszej prawdziwej bliskości. Nie poruszyłem się, jednak oddałem pocałunek. Nie chciałem przecież zdradzać się ze swoimi doświadczeniami, a tym samym poznawałem bliżej swojego ‘już’ chłopaka.
Musiałem stwierdzić, że wcale się nie zawiodłem. Chociaż wszystko odbywało się powoli i ostrożnie to jednak wyczuwałem między nami napięcie, które w przyszłości mogło zaowocować zdecydowanymi pieszczotami. Wcale nie obawiałem się Edvina, nie czułem strachu przed tym, co mogło nastąpić z czasem. Wydawało mi się, iż ten związek jest całkiem naturalny, jakbym już od dawna był z rudowłosym i tylko zapomnieliśmy o całusach i dotyku.
- Zdecydowanie nie jest źle. – ocenił po raz kolejny, kiedy z widocznym na twarzy zadowoleniem złapał mnie za rękę. – Dokończymy spacer, żeby moja dłoń przyzwyczaiła się do twojej.
- Jest gorąca i masz bardzo smukłe palce. – tym razem to ja pozwoliłem sobie na wyrażanie opinii. – Nic dziwnego, że zajmujesz się składaniem papieru. – przez myśl przemknęło mi, że kiedyś te dłonie zajmą się także mną i na pewno będą równie niezawodne. Zawstydziło mnie to, jednak nie speszyło całkowicie. Dopuszczałem do siebie myśli o tym, co mnie jeszcze czeka, jeśli Edvin nie zmieni zdania i nie postanowi uciec. – Będziesz do mnie pisał listy miłosne? – przyszło mi do głowy głupie pytanie, które jednak musiałem zadać. Miny, jaką wywołało na twarzy chłopaka, nie dało się niczym zastąpić.
 - Naigrawasz się ze mnie? – mruknął pod nosem zmieszany.
- Nie! Naprawdę chciałbym. Wiem już jak piszesz, więc byłoby miło dostać kilka takich. Oczywiście, jeśli będziesz chciał i czuł się na siłach. Przecież do tej pory pisałeś do dziewczyn i to takich, które ci się podobały. – zacząłem tłumaczyć, co wydawało się tylko bardziej podejrzane. Niewiele jednak mogłem już na to poradzić.
- Póki, co byłoby to dziwne, gdybym miał pisać do chłopaka, z którym widuję się codziennie i spędzam możliwie wszystkie wolne chwile. Ale może kiedyś poczuję przypływ natchnienia i napiszę, co nieco... – starał się powiedzieć to bezinteresownym tonem, ale nie udało mu się i pozwoliłem sobie na małą nadzieję, iż coś takiego jest możliwe. Przecież miałbym wtedy pewność, że Edvin żywi do mnie bardziej romantyczne uczucia niż przywiązanie wynikające z przyjaźni. Na razie nie mogłem być pewny, że chłopak nie pomylił się w swoich uczuciach po dwóch nieudanych związkach z dziewczynami.

piątek, 22 lipca 2011

Kartka z pamiętnika CXXXIV - Victor Wavele

Gdyby kiedykolwiek notka nie pojawiła się w terminie, a na blogu nie byłoby żadnej informacji na ten temat, będzie to znak, że coś się stało (wypadek losowy, błąd onetu itp.) Dziś miałam problemy z logowaniem się na stronę, więc wolę dmuchać na zimne.


Nigdy nie należałem do osób cierpliwych, wytrwałych w postanowieniach, ani specjalnie tolerancyjnych. Byłem za to pewny siebie, zazdrosny i na chwilę obecną naprawdę zakochany. Czułem się, jakby ten ostatni pewny fakt mający związek z moim życiem by niczym bolesny policzek. Nawykłem już do pełnej niezależności, związków, które nie krępowały moich ruchów, bezinteresowności w stosunku do innych. Teraz mój świat zmienił się znacznie i musiałem się w nim, czym prędzej odnaleźć. Noel wcale mi tego nie ułatwiał. Wręcz przeciwnie, chciał mieć pewność, że jestem mu całkowicie oddany i nie myślę o niczym innym, jak tylko o nim.
Cieszyłem się, że nie mógł czytać mi w myślach, gdyż wtedy nie miałby żadnych wątpliwości, co do tego, że jest dla mnie jedynym. Uświadamiałem to sobie za każdym razem, kiedy przychodziłem po niego pod salę, w której miał zajęcia. Tym razem wcale nie było inaczej.
Noel pochylał się nad jakimś zarumienionym małolatem. Wypielęgnowana dłoń trzymała podbródek dzieciaka i nie wątpiłem, iż tylko ona powstrzymywała małego napaleńca do pocałowania mojego kochanka.
- I już. – rzucił wyjątkowo łagodnie Noel pokazując nastolatkowi chusteczkę. – To tylko był paproszek. Dopiero koniec tego przedstawienia poruszył pełną salę uczniów, którzy jak wyrwani z transu zaczęli zbierać się do wyjścia klasy. Byłem przekonany, że kilka niechętnych spojrzeń skupia się na mnie, kiedy byłem mijany w drzwiach przez grupki dzieciaków.
- Oni kiedyś pożrą cię w całości. – rzuciłem z przekąsem wchodząc do środka. Noel uśmiechnął się słodko, co tylko mnie denerwowało. Robił to zawsze, gdy chciał mnie zdenerwować i zachwiać moją pewnością siebie.
- To tylko dzieci. – odpowiedział układając swoje notatki na biurku.
- Dzieci, które się w tobie podkochują niezależnie od płci. Chłopcy, dziewczynki... Nie wiem, czy uczysz przynajmniej pięcioro uczniów, którzy przychodziliby na zajęcia by zdobywać wiedzę, nie zaś podziwiać ciebie.
- Przesadzasz. – złapał mnie za rękę i pociągnął bliżej biurka. Rozsiadł się na krześle i przyglądał mi od dołu zadowolony, chociaż nie wiedziałem, z czego. – Wykorzystywałem ich atencję by zainteresować cię swoją osobą. Bez powodzenia. Dlatego podjąłem się otwartej walki i wtedy w końcu mi się udało. Trochę późno czujesz się zazdrosny i niepotrzebnie zagrożony.
Prychnąłem i wypowiedzianym w myślach zaklęciem zamknąłem drzwi, by nikt nie mógł zaglądać do sali.
- Życie rodzinne mugoli. – przeczytałem nagłówek na notatkach, które ścieliły biurko. – Tym się dzisiaj zajmowałeś? – mój wzrok powrócił do uśmiechającego się filuternie młodego mężczyzny.
- O tak. – jego usta rozciągnęły się w szerszym uśmiechu. – Żałowałem, że nie możemy pobawić się w dom, bym mogła zademonstrować wszystko osobiście. – chyba nawet nie zauważył użytego przez siebie rodzaju. Zignorowałem, więc ten drobny błąd, który i tak często wkradał się w jego wypowiedzi.
- Mamy wolną godzinę, więc możemy ją wykorzystać. – stwierdziłem nie bez ukrytych intencji. Zawsze, gdy czułem ukucie zazdrości miałem ochotę udowodnić światu, a może samemu sobie, że Noel należy do mnie.
- A zasłużyłeś? – jego palec zaczął jeździć w górę i w dół po moim udzie. To jednoznacznie podpowiadało mi, jakie są zamiary kochanka. Mógł to nazywać zabawą, jednak jego ciało miało nadzieję na coś prawdziwego. Od kiedy byliśmy razem Noel nie obawiał się już bliskości, nawet, jeśli była nadmierna. Łaknął i szukał jej zawzięcie, jakby chciał nadrobić wszystkie stracone lata, kiedy to ukrywał się pod damskimi ciuszkami i obawiał się pokazać swojego prawdziwego oblicza innym.
- Ja na pewno, ale czy ty zasługujesz na więcej niż tylko zaspokojenie mnie? – podjąłem tę nierówną walkę na słowa. Noel nigdy nie miał w niej szans. Teraz zastanawiał się przez dłuższy czas nad odpowiedzią wykorzystując okazję, by odpiąć moje spodnie i zsunąć je nieznacznie.
- Myślę, że dam ci czas do wieczora byś się nad tym zastanowił. – stwierdził w końcu. W jego oczach pojawił się błysk podniecenia, który krył w sobie tajemnicę rozkoszy płynącej z niezaspokojenia. Nie mogłem pojąć, co takiego mogło mu się w tym podobać, jednakże niewątpliwie chciał cierpieć przez pozostałe do wieczora pół dnia.
Założył za ucho dłuższe pasma włosów, które przeszkadzałyby mu i łaskotały twarz, po czym z widoczną przyjemnością jego usta sięgnęły mojego członka. Nie wiele potrzebowałem do erekcji gdyż przeczuwałem, że tak właśnie skończą się jego wcześniejsze zabiegi. Teraz mogłem patrzeć, jak jego piękna buźka zbliża się i oddala od mojego brzucha. Czułem, jak te naprawdę idealne usta przesuwają się po mojej męskości chłonąc ją w gorące wnętrze i uwalniając od tej rozkoszy zaledwie na kilka chwil. Jego język wydawał się łaskotać moją skórę. Drżące dłonie wsunęły się pod materiał mojego swetra, palce badały brzuch, jakby miały ku temu okazję po raz pierwszy od bardzo dawna. To uzmysłowiło mi, że Noel musi być bardzo spragniony czułości i namiętności. Może chłodne dni wpływały na niego właśnie w ten sposób, a zbliżające się Święta potęgowały pragnienie bliskości?
Powstrzymałem się przed dotykaniem jego włosów, by nie zniszczyć misternie wykonanej fryzury. Miałem ochotę oderwać go od siebie i skorzystać z innych ust na jego ciele, by zaspokoić swoje rządze. Nie mogłem jednakże na to liczyć, gdyż jak sam powiedział, dopiero wieczorem miałem ocenić, czy na to zasłużył.
Westchnąłem spoglądając na niego spod na wpół przymkniętych powiek. Wiedział, jak mnie pieścić, by sprawiać największą rozkosz. Z tego właśnie powodu gładził moją skórę w okolicach pępka, ssał główkę mojego penisa i językiem gładził ją, jakby chciał mnie w ten sposób przebłagać, bym był dla niego łaskawy.
Tylko ja wiedziałem, jak wiele miał do zaoferowania, gdy płaciło mu się miłością za wszystkie starania. W takiej chwili z lubością wyobrażałem sobie, że jego uczniowie widzą, co robi i zazdroszczą mi kochanka tracąc nadzieję na poderwanie go. Ich oczyma widziałem atrakcyjną nauczycielkę mugoloznawstwa, która z pożądliwością wypisaną na twarzy sprawiała rozkosz niemal znienawidzonemu profesorowi, który sprzątnął im sprzed nosa tak niebagatelny okaz.
Nie wątpiłem, że od wykonywanej przez jego usta pracy wargi nabiorą bardziej rumianego koloru, może nawet odrobinę spuchną i tylko ktoś, kto zna się na rzeczy wiedziałby, dlaczego mój kochanek będzie wyglądać tak niesamowicie seksownie. Czując narastającą rozkosz zastanawiałem się, jak zareagowaliby uczniowie Noela, gdyby wiedzieli, że w ich sali lekcyjnej, siedząc na krześle za biurkiem ich ukochana nauczycielka bez opamiętania ssie mój członek, jakby był jej ostatnią deską ratunku.
Westchnąłem głośno i poruszyłem biodrami. Noel dobrze odebrał to, jako wyraźny znak bliskiego spełnienia. Zaczął uważać, by moje nasienie nie poplamiło jego szaty, a gdy w końcu opuściło moje ciało mogłem z całą pewnością stwierdzić, iż kochanek nie zmarnował ani kropli. Przełknął cały dowód naszej winy i oblizał lubieżnie usta, co wydawało się być potwierdzeniem jego uczuć względem mnie.
- Zasłużyłem na więcej? – zapytał niewinnie przykładając policzek do mojego brzucha i powoli zapinał moje spodnie, jak gdyby nigdy nic.
- Zdecydowanie i dlatego wyjątkowo możesz mieć na sobie te kobiece szmatki, które tak uwielbiasz. – starałem się zachować ton zimnej obojętności, by nie wiedział, że coraz bardziej podoba mi się to, jaki jest. Aparycja pociągającej kobiety, jego liczne eleganckie, seksowne ubrania, pod którymi krył swoje męskie ciało powoli zaczynały mnie coraz bardziej interesować. Nie miałbym nic przeciwko temu, by się zmienił, jednak tęskniłbym za tymi nic niewartymi dodatkami, bez których nie potrafił się obejść. O ile w domu wolałem go, jako zwyczajnego mężczyznę o tyle w oczach innych mógł uchodzić za kogoś zupełnie innego.
- Mam ochotę pokazać wszystkim, że jesteś mój. Następnym razem wybierzesz się ze mną do Hogsmeade. – przykucnąłem przed nim i uśmiechnąłem się z pewną dozą widocznej przebiegłości. – Masz wyglądać naprawdę seksownie. Niech nie mogą oderwać od ciebie oczu. Zniszczę ich pragnienia, póki są młodzi i niegroźni. – Noel nie musiał odpowiadać. Ulegał każdej mojej zachciance, a na tej zależało mi w szczególności.

środa, 20 lipca 2011

Kartka z pamiętnika CXXXIII - James Potter

Tak, Potter to hipokryta i całkowicie już zapomniał, że sam uganiał się za Remusem przez jakiś czas...


Z powodu kiepskiego stanu zdrowia Remusa wyznaczyliśmy z chłopakami ‘czuwania’. Po zajęciach jeden z nas udawał się pod Skrzydło Szpitalne gdzie miał na oku korytarz i nasłuchiwał, czy nic ważnego nie ma miejsca w sali chorych, gdzie wylegiwał się Lupin. W ten sposób mieliśmy, jako takie pojęcie, co do tego czy z chłopakiem nie jest gorzej niż było wcześniej. Dziś to ja pełniłem wartę, zaś przyjaciele odrabiali za mnie prace domowe. Dzięki temu nikt z nas nie musiał martwić się obowiązkami szkolnymi i mógł skupić się wyłącznie na swoim najważniejszym w tym wypadku zajęciu.
Mając dosyć chodzenia w kółko po korytarzu przyklęknąłem pod drzwiami zaglądając do środka przez dziurkę od klucza. Wątpiłem by często ludzie korzystali z tej metody, więc nic nie przeszkadzało mi w śledzeniu wnętrza pokoju. Nie widziałem w prawdzie wiele, jednakże zawsze było to lepsze od podziwiania szarych ścian korytarza.
Zupełnie przypadkowo dostrzegłem kątem oka poruszenie, które przykuło moją uwagę. Nie zdradziłem się ze swoim odkryciem, ale powoli i ostrożnie sięgnąłem po różdżkę, by gwałtownie skręcić ciało i rzucić zaklęcie. Na moje nieszczęście nie zdołałem spetryfikować intruza. W ostatniej chwili skrył się i słyszałem, jak niezgrabnie wstaje z klęczek. Musiał upaść, sądząc po głuchym odgłosie. Nie traciłem czasu czując jak moje ciało wypełnia adrenalina i podniecenie. W końcu coś się działo! Byłem w siódmym niebie mogąc brać w tym udział. Nic, więc dziwnego, że reagowałem szybciej niż myślałem. Jak w transie rzuciłem się w stronę kryjówki szpiega, którą stanowił róg korytarzy. Z różdżką w dłoni pognałem za oddalającą się postacią i rzuciłem kolejne zaklęcie, które tym razem sięgnęło celu. Niewiele brakowało, a spudłowałbym drugi raz i zacząłbym wątpić w swoje umiejętności. Na szczęście stało się odwrotnie i przepełniała mnie duma, gdy uciekinier runął na ziemię twarzą do dołu podpierając się wolnymi rękoma. Jego nogi oplatał sznur i on też spowodował utratę równowagi i szpiega.
Z szybko bijącym sercem podszedłem do leżącego na ziemi celu niedawnego ataku i odwróciłem przodem do siebie.
- Snape?! – rzuciłem bezmyślnie wpatrując się we wściekłego chłopaka, którzy najchętniej zabiłby mnie na miejscu niestety jego różdżka leżała poza zasięgiem jego dłoni. Upuścił ją upadając, a tym samym ja uratowałem skórę. – Szpiegujesz mnie? – nie bez pewnej satysfakcji wyskoczyłem z takim, a nie innym domysłem. Przecież Severus Snape należał do nielicznych rodzynków, które interesowały mnie, jako potencjalni partnerzy. Jego mina sprowadziła mnie jednak na ziemię, gdy skrzywił się z niesmakiem.
- Nie jestem psychicznie chory, Potter. A teraz mnie rozwiąż. – mówił rozkazującym tonem pełnym dumy i sporej dozy wściekłości.
- Musiałeś śledzić, jeśli nagle się tutaj znalazłeś.
- Głupi jesteś?! – prychnął i machnął nogami kopiąc mnie w kostki. – Rozwiązuj! – dopiero, kiedy zareagowałem zaczął mówić dalej. – To Skrzydło Szpitalne, każdy może tutaj przyjść, jeśli coś mu dolega.
- A tobie dolega? – niejasno zdawałem sobie sprawę z tego, że moje pytanie było bezsensowne. Ciemne oczy Ślizgona stały się niemal niebezpiecznie mroczne, kiedy wpatrywał się we mnie nieprzerwanie.
- Już mi przeszło. – warknął podnosząc się i otrzepując. Podniósł swoją różdżkę chowając ją do kieszeni. – Twój mózgojad może przeskoczyć na pierwszy posiłek, który wyczuje, a nie mam zamiaru skończyć z takim poziomem, jak twój. – odwrócił się do mnie plecami i kuśtykając trochę odsunął się.
- Czekaj! – złapałem go za rękę i przyciągnąłem na poprzednie miejsce. Odwrócił się by wyrwać swoją dłoń z mojej i miałem wrażenie, że w każdej chwili mogę skończyć, jako obiad dla kotki woźnego, gdy Snape rzuci na mnie jakieś wyjątkowo paskudne zaklęcie. – Łazisz za Remusem. – olśniło mnie nagle. Ukłucie zazdrości podrażniło moje czułe serce. – Lecisz na niego?
- Co?! – Sev wyglądał jak rażony gromem. Podejrzewałem, że trafiłem w sedno i przez chwilę miałem ochotę rozerwać Lupina na strzępy. Nie miałem szczęścia w miłości, ale Snape byłby kolejnym obiektem westchnień, który ktoś sprzątnąłby mi sprzed nosa.
Wiedziony instynktem przekazywanym w genach z dziada pradziada na każdego męskiego członka rodziny złapałem chłopaka za ramiona i przywarłem do jego ust. Było mi niewygodnie w okularach, ale nie miałem czasu na ich ściąganie.
Ślizgon odepchnął mnie od siebie gwałtownie i poczułem uderzenie zanim w ogóle zarejestrowałem ruch. Zaciśnięta w pięść dłoń Severusa wylądowała zaraz pod moim okiem. Zamroczyło mnie na chwilę, ale szok sprawił, iż wcale nie czułem bólu.
- Lecz się, Potter! – chłopak plunął i ocierając usta rękawem szaty pobiegł w stronę przeciwną do tej, w którą ja miałem zmierzać.
- To znaczyło ‘nie’? – mruknąłem do siebie i wtedy dopiero dotarło do mnie, co się stało. Poczułem ból rozchodzący się na pół twarzy, nie mówiąc już o oku, które wydawało mi się teraz tak niesamowicie wrażliwe na ruchy gałki ocznej. Musiałem mieć szczęście, że nie dostałem prosto w okulary, gdyż mógłbym skończyć, jako weteran wojenny jeszcze zanim wziąłbym udział w jakiejkolwiek poważnej potyczce. Nie zmieniało to jednak faktu, że czułem, jak moja twarz pulsuje bólem i krwią płynącą w puchnącym miejscu.
Nawet nie przyszło mi do głowy, by zapobiegać temu u Pomfrey. Znając jej charakter skończyłbym z bliźniaczym uszczerbkiem po drugiej stronie, a tego wolałem uniknąć. Byłem za to dumny z siebie, gdyż zdołałem pocałować Ślizgona jeszcze zanim oberwałem za to w twarz. Nie miałem czasu by zastanowić się nad szczegółami, jak chociażby struktura jego ust, smak, miękkość... Sam nie wiedziałem, na co w takiej chwili powinienem zwracać uwagę. Działałem przecież instynktownie i w złości, co dotarło do mnie nieco później. Nie mogłem znieść myśli, że Snape mógłby podkochiwać się w Lupinie. Co takie miał w sobie Remus, że mógł podobać się komukolwiek? Był lichej postury, jego rysy twarzy były zbyt delikatne, jak na mój gust, zbyt często trzymał nos w książkach, a za rzadko pozwalał sobie na szaleństwa. Nie, Remus zdecydowanie nie nadawał się na kogoś, kogo można obdarzać uczuciami. Przecież on potrafił być tak do przesady nudny, kiedy w kółko zaganiał człowieka do nauki! Więc może Snape zazdrościł mu ocen i umiejętności?! To miałoby sens, ale Lupin był strasznie kulawy w eliksirach, a Severus radził sobie z nimi niebywale dobrze. W takim razie może jednak chodziło o uczucia?
Przypomniałem sobie nagle, że Syriusz jest chłopakiem Remusa od dłuższego czasu, a więc jednak Lupin miał w sobie coś interesującego. Nie uważałem w prawdzie Blacka za specjalnie inteligentnego, a już na pewno nie miał dobrego gustu, ale coś musiało go zmusić do zainteresowania się wilkołakiem. Może to chęć przygody? Ale Sev nie miał pojęcia o futerkowym problemie chłopaka.
Zamyślony zacząłem krążyć w kółko w obrębie całego Skrzydła Szpitalnego. Może jednak to o mnie chodziło i Ślizgon nie chciał się przyznać, że to ja mu się podobam? Nie byłem przecież złą partią! Siostra psuła wizerunek jedynego dziecka w rodzinie, ale ona się nie liczyła. Rozważałem z miłym uczuciem spełnienia opcję swojego uroku osobistego, jako głównej przyczyny zainteresowania Snape miejscem, które patrolowałem. Jeśli był nieśmiały mogłem go spłoszyć pocałunkiem i w niekontrolowanym odruchu wywołanym nagłym podnieceniem Sev uderzył mnie, zaś teraz miał sobie za złe brutalność, z jaką mnie potraktował. Nie wykluczałem, że przyjdzie mnie przeprosić, a wtedy mógłbym upewnić się, co do jego intencji i uczuć. Tylko Black mógł gustować w intelektualiście z problemami.
- Gdyby ten list nie był pisany kobiecym pismem mógłbym założyć, że to od Severusa. – zacząłem mówić do siebie by sens moich słów lepiej docierał do mózgu. – Może dyktował go koleżance? Nieeee... Nie on. To do niego nie podobne. Jest zbyt nieśmiały, przecież właśnie ode mnie uciekł. To pewnie był jego pierwszy pocałunek i teraz przeżywa go w swoim pokoju. Chwila... – skrzywiłem się i ponownie poczułem jak zazdrość dźga mnie w serce ostrym narzędziem. Snape kiedyś już całował Remusa, by zemścić się na Syriuszu... A więc to nie był pierwszy. Miałem ochotę krzyczeć z wściekłości i rozerwać Lupina na strzępy. Przecież on ukradł pierwszy pocałunek, który powinien należeć do mnie! Planowałem rozmówić się z chłopakiem, gdy tylko wrócić do nas. Nie mogłem tego tak zostawić!



  

niedziela, 17 lipca 2011

Kartka z pamiętnika CXXXII - Syriusz Black

Remus leżał w Skrzydle Szpitalnym od dwóch dni, a wiedźma Pomfrey nie pozwalała nam go nawet odwiedzić. Pilnowała drzwi, jak sęp padliny, przez co dostanie się do środka cichcem było wykluczone. Z tego właśnie powodu potrzebowaliśmy dobrego planu, który jednak nie byłby najtrudniejszy. Im bardziej skomplikowany plan tym większa jego zależność od niewiadomych, które wszystko mogłyby zrujnować.
Z tego właśnie powodu spędzałem więcej czasu nad obmyślaniem dobrego sposobu niż nad nauką. Ostatecznie jednak postanowiliśmy wspólnie wykorzystać Pelerynę Jamesa i perfekcję w opowiadaniu kłamstw Shevy. Niejednomyślnie ustaliliśmy, że to ja powinienem zakraść się do Remusa. Andrew miał wątpliwości, co do tego, czy jako chłopak złotookiego mam większe prawo do spotkania niż on. Ostatecznie został przegłosowany dzięki Jamesowi, jako że Peter wstrzymał się od głosu.
W ten właśnie sposób trafiłem wraz z Shevą i czającym się za rogiem Potterem pod Skrzydło Szpitalne i nie zwlekając, by nie wzbudzać podejrzeń zaczęliśmy realizację naszego wielkiego planu odwiedzin u Remusa. Wcześniej chcieliśmy spuścić się po linie z okna ponad Skrzydłem, jednak zrezygnowaliśmy z tego, gdyż śnieżyca za oknami mogłaby pokrzyżować nam plany i doprowadzić do tragicznego w skutkach upadku.
Wystarczyło, że Andrew zapukał dwa razy w drzwi, a te otworzyły się gwałtownie.
- Mówiłam, że nie wolno go odwiedzać! – wrzasnęła na powitanie Pomfrey. – Wydobrzeje, wróci! – rozejrzała się podejrzliwie w koło, jakby oczekiwała, że zaatakujemy ją i siłą wedrzemy się do środka.
- Jestem sam, więc może mnie pani wpuści? Będę cicho i nikomu nie powiem, że pozwoliła mi pani go zobaczyć. – blondyn wkroczył do akcji, a ja czekałem pod Peleryną Niewidką w pobliżu, jako że kobieta zagradzała drzwi, by nikt się nie przecisnął.
- Jeden, czy setka żadna różnica. Nie ma odwiedzin! On musi wypoczywać, a ty powinieneś zająć się swoimi sprawami. – nadal była czujna i spoglądała od czasu do czasu na boki, jakby wcale nie ufała w szczere zamiary chłopaka. – Nic tu po tobie, uciekaj. – warczała dalej.
- Ale, co mu jest?
- Mówiłam wam już! Za każdym razem pytacie o to samo, nagle miało się coś zmienić?! – była rozwścieczona, co nie wróżyło dobrze naszym zamiarom. – Zjadł coś niewłaściwego i przytruł się. Nic mu nie będzie, ale musi tutaj poleżeć i nabrać sił!
- Więc dlaczego nie mogę go zobaczyć?
- To zaraźliwe!
- Zatrucie? – mina Shevy chyba uświadomiła kobiecie, że jej sposób nie należał do najlepszych i teraz musiała wybrnąć jakoś z tej sytuacji, jednak chłopak postanowił jej to ułatwić zmieniając temat. Wierzyłem, że wie, co robi. – Chcę go, chociaż zobaczyć. Tylko tyle. Nie muszę wchodzić. Stanę przy drzwiach i popatrzę z daleka, proszę! Daję słowo, że nie ruszę się z miejsca, będę stał na palcach i patrzył. Nic więcej. – mówił w kółko, a z niezadowolonego wyrazu twarzy Pomfrey wnioskowałem, że ma go serdecznie dosyć. – Może mnie pani trzymać! O! Pani mnie będzie trzymać, a ja będę tylko zaglądał. Chcę tylko go zobaczyć. Martwimy się z chłopakami. Remus jest naszym przyjacielem. Nie to nie! – prychnął w końcu blondyn i zrobił urażoną minę. – Zapytam profesora Slughorna o szczegóły, bo to jemu miał pomagać, kiedy coś mu się stało. – odegrał to przekonywująco, jako że wcielił się już w rolę nadąsanego dziecka i do tego też przyzwyczaił kobietę. Dumnie wyprostowany z widoczną na twarzy determinacją odwrócił się i pomaszerował byle dalej od drzwi Skrzydła Szpitalnego.
Obserwowałem reakcję Pomfrey, która wydawała się zaniepokojona. Slughorn nie należał do specjalnie rozgarniętych profesorów, więc mógł w każdej chwili zaprzeczyć jakoby Remus był u niego tamtej nocy, a to wzbudziłoby podejrzenia.
- Poczekaj! – kobieta odsunęła się nieznacznie, jednak na tyle, że mogłem na czworakach wcisnąć się do środka. Wykorzystałem, więc okazję i znalazłem się wewnątrz pomieszczenia zanim szkolna lekarka zajęła swoje poprzednie miejsce. – Dobrze, pozwolę ci popatrzeć, więc nie zawracaj niepotrzebnie głowy profesorom. Mają wystarczająco dużo własnych kłopotów.
Zostawiłem ich samym sobie i podczołgałem się do łóżka, na którym leżał śpiący Remus. Był blady, miał sine podkowy pod oczyma i popękane usta. Zaniepokoiłem się nie na żarty. Do tej pory przemiany męczyły go, ale nigdy nie zdarzyło się coś takiego. Zaczynałem mieć wątpliwości, co do tego, czy naprawdę wszystko z nim dobrze i zastanawiałem się, czy aby na pewno kobieta kłamała. Może Remusowi rzeczywiście coś zaszkodziło, a pełnia była tylko przypadkową niedogodnością, która wszystko skomplikowała?
Drzwi pokoju zamknęły się, co znaczyło, że Sheva już się napatrzył i miał dać spokój Pomfrey. Teraz byłem uwięziony w miejscu, do którego chciałem się dostać od dwóch dni, ale przyjaciele mieli jakiś pomysł, jak mnie stąd wydostać. Potrzebowali tylko czasu, a więc ja mogłem do woli nasiedzieć się tutaj. Problem polegał na tym, że spodziewałem się raczej niegroźnej dolegliwości, nie zaś poważnej choroby.
Kobieta podeszła do łóżka Remusa i rozbudziła go delikatnie nim potrząsając. Zaklęciem pomogła mu usiąść i oprzeć się na kilku poduszkach, które utrzymywały chłopaka w odpowiedniej pozycji, po czym podała mu kubek z jakimś eliksirem, który niesamowicie śmierdział.
- Wypij wszystko. – upomniała go, kiedy mój biedny wilczek krzywił się i widocznie miał ochotę zwymiotować to paskudztwo. – Bez tego będziesz głodny i szybko opadniesz z sił. Jeszcze dwa dni głodówki i twój organizm się przeczyści. Wtedy pozwolę ci jeść normalne rzeczy, ale będziesz na diecie przez tydzień, może dwa.
Remus miał zamknięte oczy i chyba nie był na siłach, by się opierać, gdyż nie wydawało mi się, by dorastający wilkołak mógł odmówić sobie dobrego i sycącego posiłku, nie mówiąc już o deserze.
Pomfrey zabrała kubek i poszła do siebie, zaś ja odczekałem chwilę, by mieć pewność, że nie wróci nagle do pomieszczenia. Dopiero, kiedy było oczywiste, iż nic mi nie grozi zdjąłem z siebie Pelerynę.
- Remusie? – szepnąłem na tyle cicho, by mógł mnie słyszeć wyłącznie leżący blisko chłopak. Wzdrygnął się i wcale mnie to nie dziwiło. Otworzył oczy pełne popękanych żyłek i zaskoczony patrzył na mnie.
- Co tutaj robisz? – zapytał równie cicho, chociaż raczej ze zmęczenia, niż z jakiegokolwiek innego powodu.
- Zakradłem się, żeby cię odwiedzić. Nie wiedziałem, że jesteś aż tak chory. Co się stało?
- Nie wiem dokładnie. Coś zjadłem i dlatego jestem teraz taki chory. Nie wiem, co takiego. Pomfrey podała za długą i zbyt skomplikowaną nazwę. – próbował się uśmiechnąć, chociaż to wcale nie pomogło. Nadal wyglądał okropnie.
- Więc to prawda? Zatrułeś się czymś?
- Chyba tak. Tak mówi Pomfrey. – potwierdził i wyciągnął rękę łapiąc mnie za palce. Uścisk miał mocny, chociaż na pewno było go stać na więcej. – Załóż Pelerynę żeby cię przypadkiem nie zobaczyła i powiedz, co się dzieje na zajęciach. Spędzę tutaj tydzień, więc wiele może się przez ten czas zdarzyć, prawda? Już mogło. – wydawał mi się żywszy niż jeszcze chwilę temu. Wykonałem jego polecenie bez obiekcji i usiadłem na podłodze przy jego łóżku. I tak nie mogłem wyjść, więc zostawało mi czekać. Nie wiedziałem tylko, jak powiedzieć reszcie chłopaków, że Pomfrey nie kłamała, a Remi wygląda jak złotooka śmierć.
Nie miałem wiele do opowiedzenia, więc streściłem tylko nasze starania, by dostać się tutaj, opowiedziałem mu o sposobie, w jaki w końcu zakradłem się do środka i o popłochu, jaki wzbudziła wśród nas wiadomość o jego nagłej chorobie. W końcu czuł się dobrze, kiedy widziałem się z nim we Wrzeszczącej Chacie. Teraz cieszyłem się za to z tego, że mogłem się przekonać na własne oczy, że jest chory, ale cały, usłyszałem do niego, co takiego mu się mogło stać, zaś jego zapewnienia, że czuje się o wiele lepiej niż wcześniej pozwoliły mi żywić nadzieję, iż w najbliższym czasie dojdzie całkowicie do siebie. Do tego czasu musiałem zastanowić się nad tym, co takiego mógł zjeść, że zaszkodziło mu tak bardzo. Nie mogliśmy z chłopakami dopuścić do kolejnej tego typu sytuacji. Musieliśmy trzymać się razem, a więc i dbać o siebie wzajemnie. Łatwiej było o tym mówić, niż to robić.

czwartek, 14 lipca 2011

Gorzej...

8 grudnia
Wylegiwanie się na łóżku z bardzo cienkich i ostrych szpilek nie należy do przyjemności, a potworne wrażenie potęgowane bólem głowy jest już prawdziwą udręką. W moim przypadku musiałem dodać jeszcze niewyobrażalny ból wszystkich mięśni ciała, mdłości i sam już nie byłem w stanie zliczyć, co mi dolegało. Wiedziałem tylko jedno – byłem bliski omdlenia, a jednak nie mogłem odpłynąć.
Mrok, który mnie otaczał pozwalał na skupienie wzroku, zebranie myśli, które kołatały w głowie, jakby kowal wytwarzał je z bardzo twardego metalu mając warsztat wewnątrz mojej czaszki. Byłem wdzięczny Niebiosom za spokój, ciszę i ciemność, w których tonąłem.
Moje wnętrzności przewróciły się gwałtownie, kiedy moje ciało nagle zostało podniesione do pionu. Poczułem, że stoję o własnych siłach, że moje członki zupełnie nie są zależne od umysłu. Przez krótką chwilę zakręciło mi się dodatkowo w głowie i nagle poczułem się odrobinę lepiej.
Stałem pośrodku bezkresnej przestrzeni, czarnej jak skrzydła kruka i chociaż marzyłem o zamknięciu oczu to było to niemożliwe. Wpatrywałem się w kojący mrok tak długo, że nagle zaczął zmieniać kształty, jaśnieć w niektórych punktach. Nie czyniąc nawet kroku znalazłem się bliżej anomalii, która niespiesznie stawała się materialna.
W mgnieniu oka otoczył mnie krąg podobnych zjawisk, a każde zdawało się przybierać inną postać. Nie miałem pojęcia ile czasu minęło, kiedy wszystko stało się dla mnie jasne. Barwne wiry, które do tej pory nie miały większego sensu okazały się być ludźmi, których znałem. Camus, Fillip, Michael i Gabriel, Syriusz, nawet Sheva. Do mojej świadomości nie docierało nic poza obrazami, które widziałem.
Mimowolnie zacząłem przyglądać się znajomym uważniej, zwracałem szczególną uwagę na pewne aspekty ich wyglądu, jakbym korzystał z matrycy, która wskazywała mi wszystko to, co miało jakieś znaczenie. Ta analiza sprawiła, iż w pierwszej kolejności rzucił mi się w oczy strój i wyposażenie Camusa. Ubrany w ciemny strój mężczyzna uśmiechał się dziwnie, jakby niebezpiecznie. U pasa miał kuszę, przez pierś przewieszona została kabura z masywną, srebrną bronią. Do ud przypięte miał pasy z kołkami i dodatkową bronią. Przez chwilę nie mogłem uwierzyć, że naprawdę mam przed sobą nauczyciela latania. Nie, on nie był profesorem, ale łowcą... Obok niego stał Fillip. Chłopak wydawał się bledszy, jakby jego miodowa skóra z jakiegoś powodu straciła kolor. Kiedy się uśmiechnął jego oczy rozbłysły czerwienią i obnażył wampirze kły.
Miałem wrażenie, że w mojej głowie oś rozbłysło. Sprawiło mi ból, a jednocześnie pozwoliło pojąć, iż w przeciągu chwili dane mi będzie oglądać sceny, które w jakiś sposób mną wstrząsną. Zaledwie zdołałem sformułować tę myśl, a zaczęło się.
Fillip ze zwykłą dla siebie delikatnością odwrócił się w stronę swojego kochanka. Ufny i w pewnym stopniu bezbronny pocałował go. Ze swojej strony mężczyzna wsunął dłoń w jego włosy, zsunął ją na kark, który masował subtelnie, a jednak niespodziewanie palce zakleszczyły się boleśnie na szyi Fillipa. Chłopak miauknął z bólu niczym maltretowany kociak. Camus płynnym ruchem sięgnął po kołek i wbił go głęboko w ciało kochanka.
Chociaż wiedziałem, że to fikcja czułem, jak moje serce ściska przerażenie, jakby przybrało postać dłoni miażdżącej ten jakże ważny organ.
Moje otoczenie jakby zatoczyło krąg i przed moimi szeroko otwartymi oczyma pojawili się dwaj Ślizgoni. Nie dostrzegłem w nich niczego szczególnego do chwili, kiedy coś zaczęło się dziać z Michaelem. Chłopak upadł, a jego ciało zaczęło się zmieniać, by po chwili stał się wielkim wilkiem, który podniósł się na tylne łapy i zaledwie jednym machnięciem przednich powalił na ziemię Gabriela zaczynając na nim ucztować. Jego zakrwawiony pysk wykrzywił się w bólu, kiedy coś ugodziło w jego plecy. To Camus strzelił do niego srebrną kulą z jednego z pistoletów, które miał przy sobie.
Cisza tych scen zaczynała mnie przerażać. Obraz przesuwał się przed moimi oczyma, jednak żaden dźwięk nie docierał do moich uszu. Mogłem go sobie jedynie wyobrażać. Nie byłem w stanie się poruszyć, ani nawet mrugać, nie krzyczałem, chociaż miałem na to ochotę, a silny uścisk żalu wydawał się boleśnie miażdżyć moją krtań.
Syriusz i Andrew zbliżyli się do mnie uśmiechnięci, ale zmienieni. Wpatrywałem się w ostre kły, które pokazali podchodząc coraz bliżej. Otulili mnie ramionami, a ich zęby wbiły się w moje ciało. Nie czułem bólu, a jedynie zakręciło mi się w głowie. Ich ciała zaczęły mi ciążyć, usłyszałem przeraźliwy pisk, wiedziałem, że umierają, że Camus strzelił do nich z kuszy, a ja nie mogłem zakryć uszu by, chociaż stłumić okropny dźwięk. Jakimś sposobem zamknąłem oczy, jakby w nadziei, że to zniweluje pisk. Wszystko ustało równie szybko, jak wcześniej się pojawiło.
Uniosłem powieki i jasność boleśnie dała mi się we znaki, jakby ktoś sypnął mi piachem w oczy. Leżałem na twardej ziemi, pośród rozkopanych, śmierdzących i brudnych szmat. Podniosłem się rozglądając. Nie wiem gdzie się znalazłem, chociaż miałem podstawy sądzić, że jest to jakaś podziemna kryjówka większej grupy osób. Gdzieś z oddali dochodził głos, który wydawał się mnie przyzywać. Podążyłem w tamtą stronę nie rozróżniając nawet słów, a jednak wiedziałem... Nawoływania do rewolty.
W jasnym pomieszczeniu kłębiła się ludzka masa wrzeszcząca w niebo głosy dla poparcia słów przemawiającego. Wystarczyło, że rzuciłem okiem w stronę podwyższenia, a rozpoznałem stojącego tam człowieka – Greyback. Za jego plecami wisiały zdjęcia, które rozpoznałem, gdy tylko podszedłem bliżej do podium. Przedstawiały znane mi osoby, jak Syriusz, Dumbledore, James, a także kilkadziesiąt innych, których zupełnie nie mogłem skojarzyć. Większość z nich przekreślona była czerwonym pisakiem, co oznaczało, iż zostały zabite.
Greyback wyjął z kieszeni gruby, czerwony flamaster i z satysfakcją skreślił Blacka i dyrektora. To wzbudziło ogólny entuzjazm, a mnie przyprawiło o dodatkowe mdłości, kiedy w ciemnym kącie pomieszczenia dostrzegłem leżące zwłoki moich przyjaciół. Ulegały już rozpadowi, były w połowie zjedzone przez liczne białe larwy, które pokrywały resztki ich gnijących ciał. Ich krew już dawno zakrzepła, a organy wewnętrzne wypadały przez nieistniejący brzuch.
Krzyknąłem przerażony, szarpnął mną odruch wymiotny i znowu poczułem tępy ból, nieznośne pulsowanie czaszki. Zacząłem wymiotować, czując jak ktoś podtrzymuje moją głowę. Dopiero, kiedy nieprzyjemna i bolesna dla całego ciała dolegliwość ustała zdołałem otworzyć oczy.
Byłem w skrzydle Szpitalnym. Nie potrzebowałem rozglądać się uważnie by rozpoznać charakterystyczne łóżka. Pani Pomfrey wmuszała we mnie jakiś płyn i mówiła do siebie relacjonując mój stan. Pamiętałem niewiele z tego, co miało miejsce do tej pory. Była pełnia, przemieniłem się, a reszta została osnuta cieniem tajemnicy, niepamięci. Cokolwiek się stało wiedziałem, że musiało się wydarzyć podczas przemiany, lub zaraz po niej.
- Jesteś przytomny? – kobieta skierowała pytanie do mnie, chociaż nie widziałem wyraźnie jej twarzy. Chciałem skinąć, lub chociaż odezwać się potwierdzając, a jednak to sprawiło, że zakręciło mi się w głowie i niemal zwymiotowałem raz jeszcze. Uniosłem wyżej powieki i opuściłem je, by, chociaż w ten sposób dać jej znać, że słyszę, co do mnie mówi, że jestem obecny, chociaż mój stan wydawał się wskazywać na coś innego.
Coś przyjemnie zimnego spoczęło na mojej głowie sprawiając wielką ulgę. Nie miałem sił dłużej walczyć z zamykającymi się powiekami. Pozwoliłem im opaść i tylko przysłuchiwałem się krzątaninie kobiety, której przysporzyłem tak wiele kłopotu. Przez chwilę poczułem skurcz strachu, że sprowadzi kogoś ze Świętego Munga, że mnie zabiorą, wyrzucą ze szkoły, że wszystko się skończy, a ja nigdy więcej nie spotkam przyjaciół.
To sprawiło, że znowu poczułem mdłości, gwałtownie przechyliłem ciało za łóżko i zwymiotowałem. Ponownie poczułem uścisk na skroniach i zrozumiałem, że to Pomfrey pomaga mi dzięki temu zabiegowi. Wydawało mi się, że to właśnie jej zdecydowany uścisk pomaga mi i sprawia, że głowa pulsowała mniejszym bólem niż gdyby jej przy mnie nie było.
Byłem zmęczony i tylko połowicznie przytomny, kiedy kobieta podała mi kolejny napój i życzyła dobrego snu.

środa, 13 lipca 2011

Zaśliniłem...

6 grudnia
- Nie uwierzycie! – James wypowiedział te słowa po raz piętnasty w ciągu ostatnich dziesięciu minut, kiedy to siedzieliśmy w pokoju wspólnym w pobliżu kominka czekając na ostatnie tego dnia zajęcia, astronomię. Syriusz położył się na sofie z nogami przewieszonymi przez oparcie i głową na moich kolanach. Nie interesowały go domysły innych osób. Był zmęczony i śpiący, a więc żadne argumenty nie docierały do jego szarych komórek, które układały się do snu.
- Masz rację, J. Nie wierzymy. – Sheva machnął ręką ignorując podnieconego okularnika. Blondyn był równie poirytowany, co ma i wątpiłem, czy byłby w stanie utrzymać nerwy na wodzy przez kolejne długie kilkanaście minut. Już i tak stracił dużo czasu wpatrując się w płomienie. Nad czymkolwiek myślał na pewno było to coś ważnego lub przynajmniej jego zdaniem takie się wydawało.
- Dobra, nie będę trzymał was dłużej w niepewności. – nie był to bynajmniej przejaw dobrego serca Pottera, ale sposób na dokarmienie jego ogromnego ego, które dawało nam się we znaki od lat. – Patrzcie! – wyciągnął przed siebie kolorową kopertę ze swoim nazwiskiem. Prawdopodobnie oczekiwał od nas jakiejś entuzjastycznej reakcji, gdyż jego ruchliwe spojrzenie przemieszczało się z jednego końca sofy na drugi. W końcu chłopak wzruszył ramionami. – I co wy na to? – ponaglał.
- Wow, James, coś niesamowitego, masz kopertę! – Syriusz nie silił się na udawanie. Po prostu wypowiedział te słowa przekręcając się na bok, by lepiej widzieć Pottera. – W dodatku czerwoną. Doprawdy niesamowite.
- O, tak. Coś fantastycznego! – podjął wątek Andrew, który wyczuł, iż nadarzyła się okazja do zabawy, nawet, jeśli bardzo kiepskiej. – Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Jesteś wielki!
- A tak poważnie, to, o co chodzi? – wcisnąłem się w upodlające komentarze, które sprawiły, że na czole Jamesa pojawiała się wyraźna zmarszczka.
- Nie rozumiecie?! – okularnik wpatrywał się w nas niczym w bandę przygłupich troli. – To jest list! – rzucił z naciskiem, jakby właśnie ujawnił nam największą tajemnicę wszechświata. – List. – nie doczekawszy się z naszej strony żadnej reakcji zrezygnowany schował kopertę do torby. – Miłosny. List miłosny do mnie. – ponownie wyjął kolorowy kawałek papieru, którym tak się ekscytował. – Od tej samej osoby, co ostatnio.
- Skąd wiesz? – niezainteresowany tematem Sheva wysilił się, by spojrzeć na okularnika i przynajmniej udać, iż cokolwiek go ta sprawa obchodzi.
- Nadal trzymasz gdzieś te poprzednie? – zapytałem zdziwiony. Nie podejrzewałem Pottera o taki sentymentalizm.
- Taa... Gdzieś to dobre słowo. – J. podrapał się po głowie, a następnie zaczął przylizywać włosy, wpatrując się w czerwoną kopertę. – Gdzieś są, ale gdzie? – wzruszył ramionami. – Poznaję za to pismo! Jest identyczne, jak to, którymi pisano poprzednie listy. Może to od Seed? – zaczął fantazjować, co chociaż nie miało sensu przyciągnęło naszą uwagę. – Przecież może się wstydzić swoich uczuć do mnie i z tego powodu wysyła anonimowe liściki. Mówię wam, to musi być ona! – chłopak podniósł kopertę nad głowę i wpatrywał się w nią od dołu.
Ktoś otworzył okno i do środka Pokoju Wspólnego wpadł chłodny powiew. Ogień w kominku zamigotał, zaś trzymana w ręku okularnika kartka wyślizgnęła mu się i upadała na podłogę za fotelem. James zerwał się na równe nogi i rzucił w jej stronę. Odchyliłem się odrobinę do tyłu, by widzieć, co właściwie się dzieje.
Chłopak dorwał kopertę, ale w tej też chwili ktoś pojawił się i nadepnął na jego dłoń w mało delikatny sposób. Potter pisnął cienko i trzymając w mocnym uścisku czerwoną kopertę przycisnął rękę do piersi. Rzucił obrażone i pełne żalu spojrzenie intruzowi, którym okazała się Evans. Dostrzegłszy dziewczynę wstał spiesznie z klęczek.
- Oszalałaś?! Chcesz mnie zgnieść?! Chcesz zgnieść mój skarb?! – naskoczył na nią, jakby specjalnie znalazła się w tym miejscu w chwili, kiedy nastolatek kładł dłonie na podłodze. Nie wątpiłem, iż nie tylko ona chętnie zdeptałaby okularnika nie tylko przypadkowo, ale i całkiem rozmyślnie.
Lisica spojrzała na okularnika i uśmiechnęła się lekko.
- Przepraszam, gdybym wiedziała, że teraz pełzasz zamiast chodzić ubrałabym szpilki. – jej twarz w przeciwieństwie do kąśliwej uwagi nie miała w sobie ani odrobiny złośliwości. Wręcz przeciwnie, odniosłem wrażenie, iż naprawdę było jej przykro i tylko z czystej przekory zachowała się w taki, a nie inny sposób.
- Uważaj gdzie stawiasz te wielkie platfusy! – James niczym urażone dziecko obszedł swój fotel i usadowił się w nim oglądając swoją lekko zaczerwienioną dłoń. Zaczął obcałowywać bolące miejsce i przemawiać czule do samego siebie. Nie wątpiłem, że tym zachowaniem zniechęcił dziewczynę do dłuższego przebywania w naszym towarzystwie, gdyż prychnęła dumnie i oddaliła się bez słowa komentarza.
James zaczął kiwać się w fotelu, jakby odniósł ogromną szkodę i nie mógł sobie z nią poradzić. Uznałem jego zachowanie za normalne, ponieważ okularnik nigdy nie należał od osób szczególnie poważnych, czy rozsądnych. Nie komentowałem nawet tego, iż fotel w końcu nie wytrzyma i przechyli się do tyłu wraz z „pasażerem”.
Nie mogłem ukryć zdziwienia, kiedy Evans wróciła i stanęła ze splecionymi ramionami przed nadal kołyszącym się Jamesem.
- Kiedy masz zamiar przekazać mi rolę i zająć się przedstawieniem? – zapytała bez cienia uprzejmości. – Przez ciebie wszyscy wyjdziemy na kretynów, a w naszym gronie jest tylko jeden. – rzuciła chłopakowi wymowne spojrzenie. Ten jednak zupełnie nie zwracał na nią uwagi i dopiero, kiedy jego fotel zachwiał się niebezpiecznie odchylając do tyłu, J. zareagował w jakikolwiek sposób. Z kolejnym tego wieczora piskiem przechylił się całym ciałem do przodu. Uniknął w ten sposób upadku na plecy, jednak fotel pchnął go w przód wysadzając ze swojej miękkiej poduchy. W efekcie patrzyłem nie wiedząc czy powinienem zareagować w jakikolwiek sposób, jak mój przyjaciel wpada na krzyczącą Evans i razem kończą na podłodze.
- O, fuj! – Sheva skrzywił się głośno komentując. Jego reakcja zainteresowała jednak nie tylko mnie, ale i resztę, więc w mgnieniu oka miałem za plecami większość osób znajdujących się w Pokoju. Wychyliłem się zaciekawiony i wtedy zrozumiałem.
James leżał na rudowłosej, a ich twarze stykały się do tego stopnia, iż ciężko było nazwać to pocałunkiem, chociaż niewątpliwie i to miało miejsce. Tłumek za moimi plecami zaczął bić brawo, a twarz Evans pokryła się rumieńcem. Odepchnęła do siebie Pottera i uderzyła go w twarz z taką siłą, że poprzedni entuzjazm innych ucichł. Każdy w ciszy wrócił do swoich zajęć obawiając się najpewniej, iż i im może się oberwać od wściekłej dziewczyny.
- Ty wstrętny gadzie! – warknęła podnosząc się i owładnięta furią kopnęła okularnika mocno w kolano. Nie wątpiłem w bolesność tego ciosu, ale chłopak mógł się tylko cieszyć, że noga dziewczyny nie została wycelowana w bardziej wrażliwe miejsca na jego ciele.
Przez cały ten czas J. miał możliwość wyłącznie jęczeć, wzdychać i popiskiwać. Nie prędko doszedł do siebie, a Sheva wcale mu tego nie ułatwiał.
- James pocałował dziewczynę, James pocałował dziewczynę. – powtarzał piskliwym głosem jakby był o połowę młodszy. – I jak było? – śmiał się do rozpuku zadowolony.
- Chyba ją ześliniłem... – okularnik wydobył w końcu z siebie jakiś bardziej artykułowany dźwięk. Otarł rękawem szaty brodę. – Myślicie, że zacznie jej gnić twarz?
- Wiesz, J.? Ja bardziej martwiłbym się o twoją. Liszaje, bąble wielkości ropuch. Nigdy nic nie wiadomo, w końcu ją całowałeś. – Syriusz, który w tej chwili całkowicie się rozbudził i walczył usilnie z pełnym zadowolenia uśmiechem podszedł do przyjaciela i poklepał go po ramieniu. – Nie martw się, przynajmniej zęby masz całe.
- Tego nie byłbym taki pewny. – otworzył usta i dotknął jedynki. Nawet z większej odległości było widać, jak podczas wydmuchiwania powietrza ząb unosi się do góry. Ku wielkiej radości niektórych, a mojemu przerażeniu okazało się, iż nie był to jedyny ząb, który „doniósł rany”. Podejrzewałem, iż Evans z pewnością ucierpiała w podobny sposób i współczułem Potterowi, kiedy dziewczyna dorwie go w jakimś ciemnym zaułku w drodze powrotnej ze Skrzydła Szpitalnego.
- Radzę się pospieszyć, póki da się to jeszcze uratować. – rzuciłem wskazując na swoje usta, by dać okularnikowi do zrozumienia, o co mi chodzi. Pojął w mig i nie czekając na nic więcej wybiegł z Pokoju Wspólnego.