niedziela, 30 października 2011

Boy and the Ghost

HAPPY HALLOWEEN! BUŁAHAHAHAHA!


    


1 lutego
Czułem, że coś jest nie tak jak powinno, coś poszło nie tak, coś, sam nie wiem, co. Panowała ciemność, zupełnie nic nie widziałem, miałem za to okropne przeczucie. Nie mogłem otworzyć oczu, nie mogłem się poruszyć. Co się działo? Do moich uszu docierał odgłos przypominający wściekłe warczenie. Skąd jednak ocierało? Co wydawało ten przerażający odgłos? Nagle poczułem wibracje mojej krtani, zupełnie, jakbym otwierał się powoli na własne ciało, na nowo brał w posiadanie swoje kończyny, wypełniał je sobą. Niespiesznie świat wokół mnie zaczął nabierać wyraźniejszych kształtów, przejaśniał się, jakby dzień wstawał w przyspieszonym tempie sprawiając, że świat stawał się miejscem barwnym. Niestety obraz, jaki przedzierał się przez mgłę mroku nie należał do najpiękniejszych. Stare, połamane meble, gruba warstwa kurzu, zabite okno. Było mi nieprzyjemnie chłodno, a jednak pociłem się, czułem się niekomfortowo, włosy lepiły się do szyi przesiąknięte zimnym potem. Ale przecież to niemożliwe! Byłem w pełni świadom tego, że byłem wilkołakiem, przemiana się odbyła, chociaż nie przebiegła dokładnie tak, jak powinna. Ciemny kształt leżący przy łóżku teraz był już czymś konkretnym, poruszał się, chociaż z trudem, wydawało mi się, że wyczuwał metaliczny zapach krwi, jej słodki smak w ustach. Zwierzę, gdyż nie miałem już, co do tego wątpliwości, ciężko podnosiło się na nogi. Na czarnej sierści widniały wilgotne ślady karmazynowej krwi, która wsiąkła w futro zlepiając je w kłaki.
Syriusz! Nie byłem w stanie się odezwać, mogłem tylko warczeć, co nie było świadomym odruchem, a zwierzęcym zewem mojego „drugiego ciała”. Byłem w nim, rozumiałem, co się dzieje, niestety nie mogłem zareagować, nie mogłem rozkazywać swoim członkom. Ciało było klatką, a moja dusza zamkniętym w niej ptakiem – tak przynajmniej mi się wydawało.
Spróbowałem się rozluźnić mając nadzieję, że to wpłynie jakoś na bestię, która moimi oczyma patrzyła na poranionego psa przed nią. Tylko, jakim cudem miałem się całkowicie zrelaksować, kiedy całe moje wnętrze spinało się nerwowo w przerażeniu spowodowanym widokiem rannego, słabego i pokrwawionego animaga? Jeśli go ugryzłem... Rozpłakałem się spanikowany. Przecież mówiłem mu, że nie wolno, że to niebezpieczne, że nie chcę! Teraz on próbował dokuśtykać do drzwi, by wydostać się ze zrujnowanego pokoju. Byłem pewny, iż ma złamaną nogę, może nawet jakieś obrażenia wewnętrzne, gdyż jeden bok jego ciała wydawał mi się podejrzanie wklęsły. Czyżbym połamał mu żebra? Oczy zaszły mi łzami do tego stopnia, że nic nie widziałem. Poczułem tylko szarpnięcie, kiedy bestia poderwała się rzucając w stronę intruza, a następnie moich uszu doszło głośne żałosne skomlenie, które nagle zamarło, podobnie jak moje serce.
Czy straciłem przytomność? A może zamknąłem się w sobie przerażony wydarzeniami, których świadkiem byłem? Tak, byłem świadkiem, nie winowajcą! Nie ja krzywdziłem, nie ja atakowałem! Nie, to nie byłem ja!
Moje ciało przeszył skurcz bólu. Zamknąłem mocno oczy, a gdy je otworzyłem zauważyłem, że leżę na śmierdzącym zgnilizną łóżku. Byłem znowu człowiekiem, mogłem poruszyć palcami, chociaż jakakolwiek próba wstania, czy chociażby podniesienia kończyny kończyła się potwornym bólem, nie do zniesienia. Ogarnęła mnie rozpacz, ale nie byłem w stanie płakać, nie mogłem zrobić nic, wyłącznie czułem jak coś we mnie wrzeszczy, rzuca się, rozpacza, chociaż ani jeden mięsień mojej twarzy nie drgnął.
Wypełniła mnie dziwna siła, która pomogła mi podnieść się do siadu. Oparłem się o wezgłowie łóżka czując ból w krtani, która zatrzymywała łkanie niezależnie od mojej woli. Przede mną ktoś stał. Serce podskoczyło mi w przerażeniu i zaczęło się powoli uspokajać. Co robił tam ten dzieciak?! Kim był, dlaczego się we mnie wpatrywał, jak się tutaj dostał i dlaczego wydawał mi się znajomy?! Opanowałem gwałtowność swoich uczuć, a moje dłonie drżały gwałtownie. Cieszyłem się, że nie musiałem niczego nimi podnosić, gdyż niechybnie upuściłbym nawet najlżejszy przedmiot.
Stwierdziłem, nie dziwiąc się temu specjalnie, iż w dalszym ciągu nie jestem w stanie mówić. Wpatrywałem się, więc w dzieciaka przede mną zastanawiając się skąd mogę go znać, czy to ktoś ze szkoły? Jego gęste, rozczochrane, brązowe włosy starczały niedbale, twarz miał okrągłą, jak pączek, oczy trochę podkrążone, złote... I nagle kolejna fala sięgnęła serca, które zapewne niedługo miało skończyć swój żywot z nadmiaru wrażeń. To byłem ja! Młodszy, sam nie wiem o ile, ale jednak bez wątpienia miałem do czynienia z samym sobą. Dopiero teraz dostrzegłem niemrawy, niemal przezroczysty kształt obok. Duch. Chłopiec – ja sprzed lat – trzymał się blisko niego, spojrzał przelotnie na duchową istotę i znowu utkwił swoje spojrzenie we mnie. Zdecydowałem się pokonać chwilową słabość przejawiającą się w strachu i przyjrzeć dokładnie duchowi. Unosił się nad ziemią, byłem tego pewien, nie mogłem, więc ocenić jak wysoki był, jeśli było to w ogóle możliwe w przypadku martwych.
Zagryzłem mocno zęby. Jego twarz była blada, mogłem przez nią dostrzec poniszczoną ścianę po drugiej stronie, ale nie mogłem się mylić. To była twarz Syriusza! Nie był dzieckiem, jak ja stojący obok, był tym chłopakiem, którego znałem teraz... Jakkolwiek dziwne mi się to wydawało. Syriusz był duchem...
Wróciły do mnie sceny z czasu przemiany, ranny pies, atak bestii, którego nie mogłem powstrzymać, moja własna słabość, która pchnęła mnie ku zatraceniu się w ciemności. Czy to było możliwe?
Duch Syriusza poruszył ustami. Mówił coś, a przynajmniej usiłował. Młodszy ja również zaczął do mnie przemawiać, ale ja nie słyszałem nic. Żadnego dźwięku, żadnych słów. Nie rozumiałem ich, nie potrafiłem czytać z ruchu warg. O co chodziło? Co chcieli mi przekazać? Czy chcieli mnie ostrzec? Przed tym, co mogło się stać, jeśli pozwoliłbym by Syriusz towarzyszył mi podczas przemiany? Przecież wiedziałem już, że to sen, choć umysł nie dopuszczał jasno sformułowanej prawdy. Byłem, więc na granicy świadomości.
Za ich plecami pojawił się wysoki cień, który wyciągnął przerażająco wielką łapę zaopatrzoną w wielkie, ostre pazury. Chciałem ich ostrzec, ale z moich ust nie wydobył się nawet charkot. Nic, cisza... Świst – cień przeciął na pół młodszego mnie i ducha Syriusza. Zniknęli, a wielki cień wilkołaka, jak zdołałem odgadnąć, zbliżał się powoli do mnie. Otwarł paszczę, jakby chciał mnie połknąć, może odgryźć mi głowię. Poczułem ból w klatce piersiowej tak gwałtowny, że zakręciło mi się w głowie i zrobiło niedobrze.
Głośny dźwięk czegoś uderzającego o podłogę towarzyszył uldze. Pierś przestała mi dokuczać. Wszędzie panował mrok, czułem chłodne powietrze na pokrytej potem skórze. Obudziłem się! Opatulony wilgotną pościelą wychyliłem się. Na ziemi leżała książka. Musiałem usnąć czytając ją i to ona uwolniła mnie od przerażających koszmarów, to ona musiała wbijać się w moje ciało, a budząc się wykonałem jakiś niekontrolowany odruch, który pozwolił mi ją zepchnąć i uwolnić się od bólu.
- Remusie, co się dzieje? – usłyszałem głos dochodzący z łóżka obok. To Syriusz, najwyraźniej obudził się, kiedy narobiłem hałasu.
- To nic. – odpowiedziałem przez ściśnięte gardło. – Zrzuciłem książkę, przepraszam. – nie potrafiłem powiedzieć mu od razu wszystkiego, a może po prostu nie byłem na to gotowy? Wrażenia, jakie wywołał koszmar nadal na mnie oddziaływały. Miałem przed oczyma obrazy, jakie wytworzył sen.
- To dobrze. Spałeś na niej i nie mogłem jej wyjąć spod ciebie. Musiało ci być bardzo niewygodnie.
- Tak, było. – odetchnąłem i odwróciłem pościel, by wilgotna góra znalazła się na dole, zaś suchy dół otulił mnie po samą szyję. Moja piżama nie prezentowała się zbyt zachęcająco. Wiedziałem już, że będę musiał ją zmienić. Była przecież nieźle przesiąknięta moim potem. Powinienem się przebrać, ale zupełnie nie mogłem się zmusić do wstania, sięgnięcia po coś czystego i suchego, chociażby po koszulę leżącą na szafce nocnej. Nie byłem leniwy, byłem po prostu senny. Objąłem się ramionami, by, chociaż w ten sposób ogrzać ciało i zamknąłem oczy przekręcając się na bok, zwijając w kłębek. Niechętnie poruszyłem się by podciągnąć do góry spodnie i ściągnąć na dół koszulę piżamy. Od razu zrobiło mi się cieplej w plecy i ponownie zawinąłem się w swoje ramiona. Mój umysł był niespokojny, jednak miałem nadzieję, że dalsza część nocy minie spokojnie i zdołam wypocząć przed rankiem – dniem przemiany.

czwartek, 27 października 2011

Kartka z pamiętnika CXLIX - Reijel

Tak, Akemi, Ty sadystko! Będzie o Maresach - kiedyś ^^"


Gdzie był mój umysł, kiedy ciało poruszało się automatycznie gnane schematyczną rutyną, która od kilku lat stanowiła element mojego codziennego życia? Czy całkowicie zatraciłem się w myślach, czy może moja świadomość zasnęła, na co wydawało się być chwilą, zaś w rzeczywistości trwało kilkanaście minut? Tak wiele tłumaczeń jednego zjawiska pojawiało się w mojej głowie, a jednak prawdę powiedziawszy mimo wszystko nie miałem pojęcia, jakim cudem znalazłem się na powrót w domu. Jeszcze kilka chwil wcześniej stałem przecież na samym środku chodnika dobre dwa kilometry od mojego mieszkania, a teraz świadomość powróciła, a ja znalazłem się w znanym mi na pamięć holu. Byłem tym naprawdę zszokowany. Nie pamiętałem zupełnie chwili powrotu, znajomych uliczek, kolorowych domków, zadbanych ogródków. Poczułem się, jakbym przed chwilą był opętany i dopiero teraz demon opuścił moje ciało. Nie miałem jednak wpływu na to, co się stało. Postanowiłem, więc zostać i zebrać myśli zamknięty w jednym z pokoi. Niestety mój umysł był niespokojny i nie potrafiłem skupić się na niczym konkretnym.
Z kuchni dochodził odgłos chlipania i cichego wycia. Musiałbym być głupcem, by nie wiedzieć, co miał oznaczać. Coś we mnie drgnęło, chłód oblał moje ciało, jakby w żyłach płynął płynny lód. Nie potrafiąc się powstrzymać cicho podszedłem do drzwi i zajrzałem do środka.
Oliver siedział przy stole opierając łokcie na blacie, twarz ukrył w dłoniach. To on wydawał wszystkie te dziwne odgłosy, a śmierdziel Marcela obejmował śmiesznie maleńkimi ramionami kolana chłopaka, jakby cokolwiek miał tym zdziałać. Wielkie krople spadały po brodzie blondyna wpadając do talerza z zupą, jaki znajdował się na stole. Wciągnąłem w nozdrza powietrze i wyczułem przyjemny zapach świadczący o tym, że mój kochanek spełnił moją prośbę i dziś na obiad przygotował mi zupę rybną. Teraz solił ją swoimi łzami, co wywarło na mnie naprawdę wielkie wrażenie.
Nie bacząc na swoją dumę, na złość spowodowaną troską Olivera o skunksa i wszystko inne, przekroczyłem próg. Usiadłem na miejscu, które zawsze zajmował Oli i odsunąłem talerz pełen zupy spod twarzy chłopaka. Był zaskoczony moją obecnością, może nawet bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie zważałem jednak na to, podobnie jak nie interesowały mnie jego zaczerwienione oczy. Bez słowa sięgnąłem po łyżkę i zacząłem jeść.
- Ale...! – przerwał, gdy spojrzałem mu w oczy. Dobrze wiedziałem, co chciał mi powiedzieć, a on zapewne pojął jak mało mnie to interesuje. Wydawało mi się, że moje zachowanie zdziwiło go jeszcze bardziej, co przecież jeszcze chwilę wcześniej wydawało mi się niemożliwe.
Nathaniel oparł ręce na kraju stołu i stając na palcach podciągnął się w górę spoglądając na mnie z wyraźną niechęcią, ale i strachem. Zupełnie jakby rozumiał, że to ja zraniłem Olivera swoim wyjściem i byłem bardzo niebezpieczny, cokolwiek nie mówili mu jego rodzice.
- Oliverze, czy długo zamierzasz się we mnie wpatrywać? Chciałbym zjeść w spokoju. – upomniałem chłopaka, jakby nic się nie stało, jakbyśmy wcale się nie kłócili.
- Ym, n... nie. – głos odmówił mu na chwilę posłuszeństwa, więc musiał odchrząknąć. – Chciałbyś dokładkę? – z jego oczu ponownie puściły się łzy, chociaż te wydawały mi się zupełnie inne od poprzednich. Nawet postawa Olivera zdradzała, iż jego stan nie jest wywołany smutkiem, ale dziwną radością, której ja sam nigdy nie potrafiłem pojąć.
- Tym razem bez łez, dobrze? – wyciągnąłem rękę i położyłem ją na jego dłoni, która spoczywała na blacie. Uścisnąłem ją czując jak bardzo była zimna. Podnosząc ją do swoich ust pocałowałem chłodną skórę. Jak często kochanek mógł wybaczać mi moje nieodpowiedzialne zachowanie? Czy kiedyś jego wyrozumiałość się skończy? A może przestanie mnie kochać uznając, że życie z kimś takim nie ma najmniejszego sensu? Kiedyś zapewne miało to nastąpić, ale jeszcze nie teraz, nie, kiedy jego niebieskie oczy wpatrywały się we mnie, jakbym był jakimś pogańskim bogiem.
Chłopak dolał mi złotego rosołu nie szczędząc przy tym filetów rybnych, na których dziś gotował, ani też ziemniaków i zielonego groszku. Tak, zupa, jaką specjalnie dla mnie robił Oliver była wyjątkowa i miała niepowtarzalny smak.
- Czy on musi się tak gapić? – syknąłem przy okazji czując napływającą irytację spowodowaną nadal wpatrującym się we mnie dzieckiem, które chyba marzyło o tym by przywalić mi łopatką do piasku. Oli zacisnął dłonie w pięści. Nie mogłem mu się dziwić, ale chciałem, by zrobił coś z tymi dwoma księżycami w pełni wyglądającymi zza blatu.
- Pozwól mu, proszę. – jego głos drżał. – On musi obserwować dorosłych. Dzięki temu się uczy.
- Naginanie prawdy w tej sytuacji nie jest najmądrzejszym rozwiązaniem. – skomentowałem bez cienia złości. – Jestem ostatnią osobą, od jakiej chciałbyś by się uczył.
Oliver zarumienił się i odwrócił rybę na patelni. Dobrze wiedziałem, że miał ochotę zapytać, dlaczego wróciłem, jednak ja także chciałbym to wiedzieć.
Młody Camus zmarszczył brwi, jakby zaraz miał mnie zaatakować gryząc i drapiąc. Dostrzegłem jednak, że jego spojrzenie ląduje, co jakiś czas na gotowanej rybie na moim talerzu.
- Jesteś intruzem w moim domu, chcesz mi odbić kochanka, a teraz jeszcze zachciewa ci się mojej ryby? – syknąłem na dzieciaka, który złapał się mocniej blatu, jakby obawiał się, że go rozerwę na strzępy samym głosem. – Nie licz na to.
Niestety Oli usłyszał moje słowa i po niespełna minucie w kolorowej, małej miseczce, którą mały zawsze woził ze sobą, wylądowała moja zupa wraz z najlepszym możliwym kawałkiem rybnego płata. Może Ballack uznał, iż jeśli wróciłem, nasz związek nie jest zagrożony, a może mój powrót sprawił, że chłopak czuł się na tyle pewnie, iż nie planował respektować więcej ustanowionych przeze mnie praw? Jego niespokojny wzrok przez chwilę lustrował zmiany na mojej twarzy, jakby w każdej chwili był gotów do obrony dziecka lub też zabrania mu miseczki z zupą. Mogłem tylko westchnąć i nie odzywać się w ogóle. Po co miałbym to robić, skoro i tak tylko zacząłbym na głos wypowiadać wszystkie swoje pretensje?
- Uważam, że powinniśmy gdzieś wyjechać na jakiś czas, by nikt nie wciskał nam śmierdzących dzieci do pilnowania. Tym bardziej takich, które myślą, że są u siebie i cały świat należy do nich. – tu spojrzałem wymownie na Nathaniela. Gdyby to szczenię rozumiało, co mówię zapewne zaczęłoby się buntować a że nie rozumiało aż tak wiele jadło spokojnie, jakby nigdy w życiu nie miało w ustach ciepłego posiłku. Miałem zamiar powiedzieć Marcelowi, co myślę na temat jego rozpieszczonego bachora.
Oliver przysiadł się do mnie, co oznaczało, że już nie pamięta żadnych przykrości tego dnia. W jego przypadku odrobina czułości tak szybko wypierała smutki...
Nagle ziewnąłem przeciągle. Czułem, że oczy zaczynają mi się kleić, zupełnie jakby chłopak dodał środka nasennego do mojego posiłku. Było to jednak wykluczone, jak sam fakt działania na mnie podobnych tanich sztuczek. Uznałem to więc za znak zmęczenia i niewyspania. Mój dzień zaczął się przecież koło godziny czwartej rano, a więc miałem pełne prawo czuć się znużonym.
- Wypocznę, a ty zadbaj, by ta mała poczwara nie zbliżała się nawet do mojego pokoju. Źle mu z oczu patrzy. Jeszcze mnie zaszlachtuje we śnie. Nie zdziwiłbym się, gdyby coś podobnego miało miejsce.
- Możesz być pewny, że nie zbliży się do ciebie. – Oliver odwrócił ode mnie wzrok wpatrując się w swoje buty. – Dziękuję.
- Hę?
- Dziękuję, że wróciłeś.
- Zrobiłeś pranie? – zmieniłem pospiesznie, chociaż naturalnie, temat rozmowy, co niewątpliwie zostało prawidłowo odczytane przez mojego kochanka, gdyż zamilkł nie kontynuując podjętej konwersacji.
Wstałem od stołu i omijając wgapionego we mnie dzieciaka udałem się po schodach na górę, w miejsce stanowiące moją oazę spokoju, która to pozwalała mi zawsze na jasne myślenie, czy też prawdziwy odpoczynek. Dobrze było znaleźć się we własnym domu.

środa, 26 października 2011

Kartka z pamiętnika CXLVIII - Cornelius Lowitt

Nauka, nauka, nauka... Na filologii angielskiej było lżej niż na romańskiej =3=


Czułem się jak pan i władca całego świata, chociaż prawdę powiedziawszy przypominałem bardziej Cezara, któremu pasmo sukcesów szpeciła drobna plamka na mapie – niezdobyta dotąd wioska w Galii. Moją plamką był Eric, którego brakowało mi do ogłoszenia się królem, cesarzem, a może właśnie cezarem, całego świata. Jak na złość mogłem mieć wszystko poza jego uniżonością. Nawet siedząc rozwalony na sofie w Pokoju Wspólnym i mając u boku bardzo atrakcyjną koleżankę odczuwałem brak czegoś istotnego. Nie mogłem jednak narzekać na miękki, kształtny biust sporych rozmiarów, który napierał na moje ramię, ani na ciepłe udo, które spoczywało na moim udzie. Podobnie rzecz się miała z wypielęgnowaną dłonią wodzącą po mojej piersi. Zapewne gdyby gdzie w pobliżu znalazła się misa pełna słodkich winogron byłbym nimi karmiony. Alicja Dare – moja niedawna nimfa o wątpliwej cnocie – nigdy nie dawała za wygraną, gdy w grę wchodziłem ja. Szczerze powiedziawszy od bardzo dawna spełniała wszystkie moje zachcianki za niewielką cenę. Była mi pomocna i z tego też powodu nie miałem zamiaru zrywać z nią kontaktu. Naturalnie nie sypiałem z nią, co dawniej mi się całkiem często zdarzało, i nasze relacje polegały wyłącznie na macaniu, z czego to ja byłem obiektem pożądania, a to niewątpliwie mi schlebiało. Nie potrafiłem zapomnieć, jak wiele przyjemności sprawiało mi dotykanie jej krągłości, zabawa ciałem, o seksie nie wspominając. Gdyby moje upodobania nie zmieniły się diametralnie, pewnie potrzebowałbym jej ust do pomocy przy moim rozporku. Pech chciał, że niewiele mogło mnie teraz poruszyć w dolnych partiach ciała. Nawet jej dłonie zataczające kręgi na moim brzuchu przez materiał podkoszulka. Nie ważne, jak atrakcyjna była, gdyż moja pokrętna natura zmieniła wiele w trybie mojego życia.
Zamykając oczy i odchylając głowę do tyłu na oparciu sofy pomyślałem o Ericu. Czy byłby wściekły, gdyby wiedział, że pozwalam się macać jakimś lalkom z mojego Domu? Czy zrobiłby mi małżeńską awanturę, po czym nie chciał się przyznać do zazdrości? A może zupełnie zignorowałby moje czyny i obraziłby się na dobre? Pierwsze opcje kusiły, za to ostatnia zniechęcała.
Nagle nabrałem ochoty, by spotkać się ze swoim „chłopakiem”. Oficjalnie nie byliśmy parą i prędzej można nas było uznać za łóżkowych znajomych. Nie zaprzeczę jednakże, iż miałem ochotę zacząć coś poważniejszego i zaprosić Erica na randkę. Jego zgoda była wątpliwa, za to ja miałbym czyste sumienie. Przecież próbowałbym, prawda?
- Ali, wybacz, że przerywam tę zabawę, ale wyczuwam bliską obecność mojej dziewczyny i powinienem wyjść jej na spotkanie. – położyłem jedną dłoń na jej palcach pieszczących moją pierś, zaś drugą na jej gładkim udzie.
- Naprawdę nie rozumiem, dlaczego nadal z nią jesteś. – pretensjonalny ton rudej miał w sobie coś strasznie denerwującego. – Zupełnie się ze mną nie bawisz przez tego tyrana! Zostaw ją w końcu.
- Chciałbym, moja piękna, ale mówiłem ci przecież. Nic nie mogę zrobić, póki nie będę miał pewności, że nie jest w ciąży. Krwawienie spóźnia się jej drugi tydzień, więc muszę udawać dobrego tatusia. Kiedy dowiem się już czegoś będziesz pierwszą osobą, z jaką podzielę się nowinami. – trochę rozleniwiony podnosiłem się na nogi i przygładziłem pomiętą koszulkę. Dziewczyna jej nie oszczędziła i z tego powodu była teraz wymiętoszona, jakbym przed chwilą wyjął ją z kosza na brudną bieliznę. Uznałem jednak, że ma to swój urok i nie dbając o szczegóły wyszedłem z Pokoju Wspólnego na korytarz przed wejściem naszego Domu.
Nie kryłem zdziwienia, kiedy metr, może dwa, od przejścia stał Eric. Chłopak opierał się plecami o ścianę, ramiona skrzyżował na piersi i wymownie spoglądał w moją stronę.
- Niech zgadnę, masz szpiega, który donosi ci o wszystkich moich posunięciach? – mruknąłem trochę tym faktem niezadowolony. Przecież w każdej chwili mogłem popełnić jakiś błąd, który nie mógłby zostać zatuszowany, a on z całą pewnością nie wybaczyłby mi tego.
- Może mam, a może po prostu widzę przez ściany? – odparł niemal obojętnie. – To jednak nie zmienia faktu, że macasz się z kimś za moimi plecami. Nie żeby aż tak mi na tobie zależało, ale jednak ze sobą sypiamy, czy raczej powinienem powiedzieć, że rżniesz mnie, kiedy najdzie cię ochota.
- Hej! – poczułem się urażony. I to naprawdę urażony! – Nie rżnę tylko się z tobą kocham. Może czasami ostro, ale jednak! Poza tym, prowokujesz mnie! Tak, jak teraz. Jesteś o mnie cholernie zazdrosny i dlatego tak cię drażni to, że ktoś mnie dotyka. – uśmiechnąłem się tryumfalnie widząc jego trochę zmieszaną minę. – A, a, aaaa, nawet nie zaprzeczaj! – zabroniłem mu dodatkowo ruchem palca. Widziałem, jak otwierał usta, więc domyśliłem się, co planował powiedzieć. Byłem ponad nim.
- Więc nie zaprzeczę. Jestem zazdrosny i co z tego? Mam do tego praco. Nie będę się dzielić moją dmuchaną zabawką. – tym razem to on był górą, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie sądziłem, że naprawdę przyzna się do zazdrości, nawet, jeśli robiłby to żartem. – I dlatego nie podoba mi się to, że dajesz się macać, komu popadnie!
- Nie przesadzaj, no! – głos do mnie powrócił razem ze złością, jaką spowodowały słowa chłopaka. – To wymiana handlowa! Ona mnie maca, a ja mam za to zadanie, lub nawet referat, w zależności gdzie i jak mnie dotyka. Myślisz, że jakim cudem mam takie stopnie i tyle wolnego czasu? Jestem geniuszem, ale nie do tego stopnia. Nie chcesz żebym stracił moją odznakę prefekta, prawda? Wtedy zamkną się przede mną drzwi miejsc, które tylko prefekt może odwiedzać. Nie będzie zabaw w łazience, nie będzie pustych sal, ani nawet nocnych eskapad po zamku. A może wcale ci na nich nie zależy i zakochałeś się we mnie? – poczułem, jak wypełnia mnie siła i nie planowałem szybko utracić zdobytej przypadkowo przewagi.
- Nie! – Eric z paniką spojrzał na mnie, jakbym miał się na niego rzucić z nożem w ręce. – Musiałbym oszaleć żeby zakochać się w kimś takim, jak ty. Jesteś nieodpowiedzialny, przygłupi, zboczony...
- Inaczej mówiąc, jestem tym, czego szukałeś przez całe życie, a teraz znalazłeś i nie potrafisz się z tym rozstać.
- Nie przyszedłem tutaj wysłuchiwać takich obelg! – Lair był urażony, a to sprawiało mi niewysłowioną przyjemność. Uwielbiałem, gdy się denerwował. Stawał się wtedy bardziej namiętny.
- A więc, po co? Nie masz tutaj przecież kolegów.
 - Przychodzę do osła, który z lenistwa daje się macać! – nasyczał na mnie i złapał mocno za koszulkę. – Śmierdzisz tą dziewczyną. Nie podoba mi się ten zapach. – pocałował mnie niespodziewanie. Nawet nie było czasu na zdziwienie. Jego usta były spragnione moich, jego ciało rozgrzane myślami o mnie, dłonie niedbale dotykały moich pleców. Widać zazdrość sprawiła, że jego pożądanie stało się nie do zniesienia. Jakim zawodem był fakt, że chłopak musiał się w końcu odsunąć nie pogłębiając pocałunku do namiętnego francuskiego. – Skoro już wspominałeś o łazience prefektów... Mam wrażenie, że jest dziś nieczynna z powodu czyszczenia rur, czy coś w tym stylu. – zrozumiałem, co miał na myśli, a moje ciało potwierdziło sprawność umysłu sztywniejąc odrobinę we właściwym miejscu.
- Tak, wydaje mi się, że miałem powiesić jakąś informację na ten temat na drzwiach, ale wypadło mi całkowicie z głowy. Zaraz to nadrobię. – zastanawiałem się, czy zdążę dojść do wspomnianego pomieszczenia zanim moja fantazja nie zacznie tworzyć skrajnie erotycznych fantazji, które sprawią, że chodzenie korytarzami stanie się dla mnie niemożliwe. Przecież nawet ja nie ośmieliłbym się paradować między ludźmi w widoczną erekcją w spodniach. Tym bardziej nie mógł sobie na to pozwolić Eric, który jednak reagował o wiele gwałtowniej niż ja. Schlebiał mi fakt tego, iż chłopak pragnął mnie niemal do szaleństwa. Postanowiłem, że zaraz po upojnym seksie w basenie pełnym wonnej wody do kąpieli zaproponuję mu randkę w Hogsmeade. Za bardzo chciałem znać jego odpowiedź i w razie powodzenia wykorzystać kilka pomysłów na urozmaicenie sobie dnia. W końcu między mną, a Eric’em nie było jeszcze głębszych uczuć, ale za to nie wstydziliśmy się siebie, nagości, ani nawet perwersji. A więc mogłem liczyć na naprawdę udaną randkę. Oczywiście tylko w chwili, gdy mój partner zgodziłby się ze mną pokazać publicznie. To nie było już takie pewne.

niedziela, 23 października 2011

Kartka z pamiętnika CXLVII - Reijel

For Akemi ^^


Powroty do domu po dniu spędzonym na ciężkiej „pracy” były dla mnie chwilą relaksu już w momencie, gdy o tym myślałem. Zadbałem bym mógł opuszczać mieszkanie wraz z Oliverem i wracać godzinę lub dwie po jego powrocie. Dom wydawał mi się wtedy ciepły i pełny, niczym w czasie Bożego Narodzenia, kiedy w każdym pomieszczeniu walają się jakieś drobne dekoracje, a lwią część salonu zajmuje ogromne świąteczne drzewko. A wszystko to dzięki kochankowi. W końcu nawet ja miałem prawo marzyć o namiastce normalnego życia. Bez względu na to, kim byłem i czym się zajmowałem miałem prawo do tej odrobiny rozkoszy, jaką były powitania kochanka, zrobiony przez niego ciepły obiad, drobne pieszczoty, gdy miał na nie ochotę. Nie mniej jednak to moje zachcianki były najważniejsze toteż gdybym tylko chciał nauczyłbym go by przynosił mi w zębach kapcie, łasił się do moich nóg i poruszał na czworakach. Nie odczuwałem jednak potrzeby posiadania psa. Zdecydowanie bardziej odpowiadała mi opcja z „żoną”.
Tego dnia otwierając drzwi mieszkania miałem ochotę na kawę z miodem i mlekiem, porządny mięsny obiad i służalczość mojego kochanka. Zastanawiałem się, jak wypróbować jego przywiązanie do mnie, w jaki sposób mógłbym go męczyć, może nawet zranić, by później wylizać rany powstałe na tej jakże silnej duszy. Obawiałem się jednak, że kiedyś nadejdzie dzień, kiedy to zostanę zmuszony wyjawić chłopakowi całą prawdę o swoich uczuciach. Nienawidziłem tych myśli.
Wystarczyło, że przekroczyłem próg swojego domu, a moje nozdrza wypełnił okropny zapach dziecka. Skrzywiłem się rozpoznając specyficzną woń młodego ciałka, która należała do Nathaniela Camus. Niemal zapomniałem jak zwierzęce potrafią być moje zmysły, gdy w pobliżu pojawia się intruz, a to dziecko było nim od samego początku. Oczywiście, pracowałem z Upadłym Rodem, a dla nich dzieci były świętością i przyszłością, co jednak wcale nie znaczyło, że musiałem lubić te małe bezbronne śmierdziele, którymi trzeba było się zajmować. Małe buciki chłopca leżały obok moich o wiele większych tworząc wyjątkowo groteskowy obraz podobnie jak malutka kurteczka, koło której zawiesiłem swój płaszcz.
Przeszedłem przez przedpokój i zatrzymałem w wejściu do salonu. Oliver zajęty małym sikaczem nawet nie wiedział, że wróciłem. Bawił się z roześmianym dzieciakiem trzymając go na kolanach.
- Co tutaj robi ten skunks? – syknąłem z satysfakcją stwierdzając, że moje „nagłe pojawienie się” zaskoczyło, a nawet trochę wystraszyło Olivera.
- Fillip prosił bym się nim zajął przez jakiś czas. Ma spory ruch w sklepie, a nie chciał zostawiać Nathaniela samego. – zaczęło się błagalne tłumaczenie, a gdy dzieciak został posadzony na sofie miałem okazję zauważyć, jak jego szare, duże oczęta wpatrują się we mnie bez cienia strachu. Nie wątpiłem, iż było to zasługą Marcela, jako że dawniej Nathaniel płakał, kiedy tylko byłem w pobliżu. Teraz przyglądał mi się z ostrożną ciekawością, jakbym był niebezpiecznym zwierzęciem podziwianym przez kraty.
- Proszę, poczekaj chwileczkę, zaraz podgrzeję obiad! – Oli wpadł w popłoch. Wiedział, że reaguję na Nathaniela niemal alergicznie i nie przyjmuję do wiadomości wymówek typu „on jest tylko dzieckiem i trzeba się nim zajmować, a ty możesz obejść się bez mojej pomocy”. Kiedyś nieopatrznie pozwolił sobie na podobne stwierdzenie, co skończyło się nieprzyjemnościami. Miałem w nosie, że śmierdzące berbecie wymagają stałej opieki. To ja byłem panem w tym domu, a nie jakieś ludzie młode.
Czy postrzegałem Nathaniela, jako rywala, gdyż Oliver go uwielbiał? Nie zaprzeczałem, iż istniała taka możliwość. Byłem tyranem, a więc moja własność miała należeć wyłącznie do mnie. Nie planowałem się nią dzielić nawet z chwiejącym się w dalszym ciągu na nogach robakiem, który nawet nie rozumiał dobrze, co się do niego mówi.
Postąpiłem kilka kroków w stronę chłopca, który pisnął i uciekł z sofy w kąt pokoju. Jego oczy były jeszcze większe, a widoczne w nich przerażenie naprawdę łechtało moje ego. Widać mały był odważny tak długo, jak długo trzymałem się od niego z daleka.
- Nathaniel?! – Oliver pojawił się w pokoju w mgnieniu oka szukając pełnym strachu wzrokiem dziecka.
- Przecież nie skręcę mu karku! – wybuchłem wyprowadzony z równowagi tą cholerną troską o zasmarkanego gnojka. – Długo będę jeszcze czekał na obiad?! – mój dobry humor uleciał bezpowrotnie, a ton mojego głosu sprawił, że dzieciak rozryczał się wydając tysiące drażniących odgłosów. Jeśli mogło być coś, czego nienawidziłbym bardziej niż samej obecności robiącego pod siebie chłopca to był to niewątpliwie jego płacz. Oliver wiedział o tym dobrze toteż pospiesznie wziął dziecko na ręce wynosząc z pokoju do kuchni. Jeśli spodziewał się, że to rozwiąże problem to musiał być bardzo głupi. Przy tym szczylu stawał się miękki, strachliwy i w niczym nie przypominał mojego kochanka, który powinien się mnie obawiać, ale także buńczucznie stawiać opór, gdy coś mu się nie spodobało. Czyżby zależało mu na mnie do tego stopnia, że zatracił się w uczuciach? Nie przyjmowałem tego do wiadomości. Tym bardziej, że wydawał się troszczyć bardziej o smarka niż o mnie.
Rozwścieczony bardziej niż przed chwilą podniosłem się gwałtownie z miejsca.
- Nie wysilaj się, wychodzę! Baw się dobrze z zasiuranym gnojkiem! – warknąłem na tyle głośno by Oliver słyszał mnie mimo łkającego w pomieszczeniu dziecka. Nie obejrzałem się nawet za siebie, chociaż miałem świadomość, że chłopak wybiegł za mną w chwili, gdy z trzaskiem zamykałem drzwi wejściowe.
Tak, o ile pamiętałem, podobnie skończyła się nasza pierwsza kłótnia o Nathaniela. Gdyby tylko nie był bachorem Marcela...
Tamtego dnia Oli postawił potrzeby zasikanej glizdy w pielusze ponad moimi. Niemal go wtedy uderzyłem, a przynajmniej miałem ochotę to zrobić, chociaż powstrzymałem się sam już nie wiem, z jakiego powodu. Zagroziłem mu jednak zaciskając boleśnie palce na jego szczęce, iż nie będę tolerował podobnego zachowania i prędzej wyniosę się na stałe niż pozwolę by chłopak zapominał o tym, gdzie jest jego miejsce. Nie, wtedy nie wyszedłem drzwiami, jak teraz, ale rozpłynąłem się przed jego oczyma, niczym unicestwiana zjawa. Przez dobre dwa tygodnie nie pojawiłem się w domu, ani nie kontaktowałem się z kochankiem. Pozwoliłem by się zamartwiał, by o mnie wypytywał, by płakał i czekał na mnie dzień po dniu w nadziei, że nagle pojawię się w drzwiach jak gdyby nigdy nic.
W jaki sposób doszliśmy wtedy do porozumienia? Nie mam pojęcia. Te wspomnienia upłynęły ze mnie, jakby były nic nie wartymi śmieciami pamięci. Czy to ja przyszedłem do niego? A może to on w końcu odnalazł mnie? Czy Marcel miał z tym coś wspólnego? A może było to zasługą Fabiena? Nie, nie mogłem sobie przypomnieć. Czy przypadkiem nie zatonąłem wtedy we wspomnieniach gwałtów, które ostatecznie okazały się moim zwycięstwem, a które na nowo rozbudziły moje pożądanie?
Co jednak mogła znaczyć przeszłość, gdy musiałem planować przyszłość z myślą o chwili obecnej?
Ulice były zupełnie puste, chłód zwiastujący bliski wieczór przenikał przez materiał płaszcza, który zabrałem ze sobą wychodząc. Zatrzymałem się unosząc głowę, spoglądając w zachmurzone niebo, które wydawało się być mglistym horyzontem. W głowie słyszałem złowieszcze szepty mojej czarnej duszy, jej rady, podpowiedzi, jej nawoływania i prośby bym pozwolił jej przejąć kontrolę nad swoim ciałem, bym uwolnił całą gnieżdżącą się we mnie wściekłość, całą nienawiść, która stanowiła przecież elementem mojego istnienia. Pytała, dlaczego uciekam zamiast walczyć, dlaczego nie dam sobie spokoju, nie znajdę kogoś innego, nie zabawię się by rozładować emocje? Dlaczego nie przybrałem swojej prawdziwej postaci, dlaczego nigdy nie powiedziałem Oliverowi całej prawdy o sobie by uciekł ode mnie jak najdalej? Czy kiedykolwiek wierzyłem, że zdołam żyć normalnie? Ja?
Burzowe chmury zaczęły zbierać się nad miastem, jakby naprawdę był ku temu powód inni niż moja zachcianka. Potrzebowałem zebrać myśli, przypomnieć sobie, kim w ogóle jestem.
- Kurwa! – zacisnąłem dłonie w pięści i zawróciłem. Widocznie potrafiłem zaskoczyć nawet samego siebie, chociaż nie miałem pojęcia jak wytłumaczę swój nagły powrót Oliverowi. Czy w ogóle musiałem to robić?
Naprawdę chciałem zjeść ten głupi obiad przygotowany specjalnie dla mnie przez Olivera, jakkolwiek cała wściekłość powracała, gdy pomyślałem o gówniarzu obecnym w moim domu. To sprawiło, iż ponownie się zatrzymałem. Czy kiedykolwiek powinienem tam jeszcze wracać?

czwartek, 20 października 2011

Zazdrośnik...

Reijel dla Akemi oraz Cor dla Neco pojawią się w najbliższym czasie ^^


23 stycznia
Podgryzając ostrożnie śmietankowo-truskawkową czekoladkę i marząc o słodkich wafelkach, którymi planowałem objeść się podczas podwieczorku nuciłem pod nosem wymyślaną na poczekaniu melodię. Moje zachowanie niewątpliwie irytowało przyjaciół, a przynajmniej Jamesa, jednak nijak nie mogłem pozbyć się swojego optymizmu. Ostatnio coraz częściej emanowałem pozytywną energią, co nawet mi wydawało się podejrzane. Miałem wrażenie, że znowu przytyłem, chociaż nie chciałem o tym myśleć zbyt wiele dla własnego dobra. Obiecałem sobie za to, że po dzisiejszym obżarstwie przystopuję ze spożywaniem łakoci. Ot, jeden cukiereczek dziennie, kostka czekolady i ćwiczenia, o których zapominałem.
- Trochę mi za słodko... – mruknąłem nagle wyrażając głośno swój stan. – Zaczyna mnie mdlić... – a jednak wepchnąłem do buzi ostatnie dwa czekoladowe produkty, jakie miałem przy sobie. Postanowiłem zrezygnować z wafelków, o których marzyłem i zadowolić się galaretką, chociaż przecież do mojego ulubionego posiłku miałem jeszcze sporo czasu.
- Jak zawsze. – Syriusz westchnął głośno i dramatycznie. – Chyba zacznę ci je ograniczać dla dobra nas wszystkich. Nie chodzi mi o twój rosnący brzuszek, ale o twój stan emocjonalny. – pokazał mi język, a jego dłoń otarła się o moją. Nie mogliśmy spleść swoich palców, ponieważ przemieszczaliśmy się korytarzem do kolejnej sali.
- Na pewno wyszłoby mi to na dobre. – uśmiech zniknął z mojej twarzy. – Bleee, potrzebuję czegoś słonego. Dlaczego nigdy nie mam paluszków, kiedy są mi potrzebne?
- Ponieważ zbyt szybko je wyjadasz? – Black miał dzisiaj dzień szczerości. – Jesz je tylko, dlatego, że chcesz zająć czymś ręce. Znam cię zaskakująco dobrze, więc to nie jest dla mnie nowością. Za to teraz będziesz się męczył z nadmiarem cukru we krwi. Głowa zacznie cię boleć i nie będziesz mógł się skupić
- Rzeczywiście... A ty pewnie nie masz ze sobą żadnej szyneczki? – naprawdę miałem nadzieję, że coś się znajdzie, chociaż jednocześnie w to wątpiłem.
- Trzymaj. – w mojej ręce wylądowała kromka posmarowana czymś białym, a ciepły uśmiech Zardi mignął mi przed oczyma. – Jest z jakimś białym serkiem. To moje trzecie śniadanie, ale podzielę się z tobą. A tak w ogóle to słyszę wszystko, o czym rozmawiacie, więc radzę szeptać konspiracyjnie zamiast obwieszczać światu wszystko, co chodzi wam po głowach. Jedz, jest naprawdę słony i pyszny. – kolejny uśmiech i dziewczyna wgryzła się w swoją połówkę kromki niezrażona zupełnie niczym. Paradnym krokiem wymijała wszystkich, którzy znaleźli się na jej drodze. Agnes – jej kuzynka – wzdychając ciężko dreptała za nią.
- Co ja bym bez niej zrobił?
- Miałbyś same problemy. – Sheva wzruszył ramionami, jakby jego odpowiedź była najbardziej oczywistą rzeczą na świecie.
- W sumie jest w tym wiele prawdy. – zadowolony z życia odgryzłem potężny kęs chleba z serkiem. Kwaskowaty, słony smak rozszedł się po moich ustach i nagle poczułem, że wracają mi siły oraz jasność myślenia. Naprawdę potrzebowałem tej mieszanki, jaką było zapchanie brzucha słonym kąskiem, gdy przesadziłem ze słodkimi. Zajęty rozkoszowaniem się nie zwracałem szczególnej uwagi na mijane osoby póki nie poczułem lekkiego szarpnięcia od tyłu. Odwróciłem się mając zamiar podzielić się z przyjaciółmi moją opinią na temat podobnego zachowania, niestety nie miałem ku temu okazji. Z ustami wypełnionymi przez chleb patrzyłem, jak jakaś jasnowłosa dziewczyna stoi przed moim Syriuszem ze splecionymi za plecami dłońmi. Stali kilka kroków za mną, więc wróciłem by wszystko słyszeć. Dziewczyna w prawdzie musiała się wstydzić obecności aż tylu chłopaków, jednak wcale jej nie współczułem. Na kilometr wyczuwałem, co się święci i wcale mi się to nie podobało.
- Gdybyś mógł się czasami ze mną spotkać byłabym naprawdę szczęśliwa. – tyle zdołałem wyłapać, kiedy skupiłem się na otaczającym mnie świecie zamiast zamykać się w swojej klatce złości. Jej głos był przepełniony uwielbieniem dla Blacka, wydawała się zawstydzona, a jednak niebywale zadowolona ze swojej odwagi. Miałem ochotę zrobić jej krzywdę, niestety zanim zdołałem ją zaatakować, czy też przerwać ich słodką wymianę zdań, zakrztusiłem się źle przełkniętą kanapką. Sheva poklepywał mnie po plecach, a ja czułem drapanie w gardle, kiedy usiłowałem naprawić swój błąd. Moje zachowanie zwróciło uwagę napalonej na mojego chłopaka dziewczyny. Niestety pech chciał, że było tylko gorzej. Przeżuty, papkowaty kawałek chleba wypadł z moich ust podczas kasłania i plasnął na posadzę wyglądając naprawdę obrzydliwie.
- Przepraszam... – jęknąłem zawstydzony swoją wpadką i straciłem całą ochotę na dopominanie się o swoje prawa.
- Uh... – blondynka skrzywiła się obrzucając mnie nieprzyjemnym spojrzeniem wyrażającym pogardę dla kogoś o moich manierach. To udowodniło mi, że ta dziewczyna nie nadawała się dla nikogo, a już z pewnością nie dla Syriusza. A jednak, kiedy odwróciła się ponownie w jego stronę jej twarz wydawała się wiecznie słodka i uśmiechnięta, zupełnie inna, niż miałem to okazję zaobserwować.
- Proszę, Syriuszu.
- Pomyślę nad tym, dobrze? Chcę się podjąć gry w quidditcha w drużynie naszego domu, więc mogę mieć wiele na głowie. Ale zastanowię się. – dopiero to skłoniło mnie do spojrzenia na to, z jakiego była ona domu. Ravenclaw... Nie podobało mi się to jeszcze bardziej, jeśli było to w ogóle możliwe. Jakim cudem ktoś taki mógł upatrzyć sobie Syriusza? Nie wątpiłem niestety, że ona mogłaby zwyciężyć w tym starciu. W końcu, kiedy odprowadzałem ją wzrokiem jak najdalej od nas dostrzegłem Evans wpatrującą się w naszą piątkę uważnie, jakby przeprowadzała badania nad zachowaniami dzikich zwierząt.
To przypomniało mi o tym, iż Black nie mógł z góry odrzucić propozycji nastolatki. Przecież była atrakcyjna, niewątpliwie inteligentna i pewnie wydawała się innym miła.
- Teraz już nie mam wyjścia i muszę dołączyć do Jamesa. – Syriusz bez wątpienia widział to samo, co ja i z tego powodu starał się zachowywać jak najbardziej naturalnie.
- Wydawało mi się, że ją znasz, nie mylę się? – Sheva wszedł w słowo Blackowi.
- Ym... – chłopak zawahał się i przeczesał dłonią swoje ciemne, dosyć długie włosy. – Poznałem ją jakiś czas temu u Wavele. Miała jakieś problemy, a on był zajęty i poprosił żebym jej wszystko wyjaśnił. Do niczego nie doszło. – spojrzał na mnie jakby trochę niepewnie. – Nauczyłem ją, czego musiałem i to byłoby na tyle. Nie myślałem, że kiedyś podejdzie do mnie i zacznie wyznawać swoje uczucia. – podniósł ręce w górę w geście poddaństwa.
- Co mówiła? – zapytałem ostro. – Chcę wiedzieć wszystko.
- Spokojnie, spokojnie. – uśmiechnął się do mnie. – Mówiła tylko, że bardzo się jej podobam i chciałaby się ze mną umówić, spotykać. Żebyśmy się lepiej poznali. Nie bój się, twoja pozycja nie jest zagrożona.
- Ale przecież się objadam słodyczami! – mruknąłem bliski płaczu. – Na pewno wolisz jakąś szczuplutką dziewczynę zamiast upasionego mnie.
- Remi... Jesteśmy otoczeni ludźmi, więc nie mogę cię zapewniać inaczej jak tylko słowami, że jesteś o wiele wspanialszy od każdego. Lubię każdą twoją fałdkę. Nie potrzebuję nikogo innego, a już na pewno nie byle, kogo. Udowodnię ci później. – musiał przerwać, gdyż Lily zapewne specjalnie, nie słysząc, o czym rozmawiamy, przeszła tuż obok nas. Nie pojmowałem, dlaczego znowu zaczęła interesować się naszym życiem i podejrzewałem, że przyjdzie nam znaleźć kolejny sposób na pozbycie się tej wścibskiej baby.
- Ona da sobie spokój, kiedy przestaniecie tak sobie słodzić. – James krzywiąc się spoglądał to na mnie, to na Syriusza. – To robi się irytujące. Tym bardziej, że ja nadal szukam i znaleźć nie mogę. Jeśli nadal będziecie przesadzać nie wytrzymam i będę zmuszony zabronić wam czułości. Jako głowa naszej grupy mam do tego prawo. – dodał pospiesznie widząc, że Black planuje się wykłócać.
- A kto cię zrobił naszym guru, co?! – syknął zaraz przy uchu Pottera jakby planował je odgryźć, jeśli nadarzy mu się okazja.
- To nie podlega dyskusji! – oburzony okularnik prychnął dumnie. – Koniec tematu, ja idę na zajęcia, a wy przemyślcie sobie swoje zachowanie! – zwiał zanim którykolwiek z nas zdążył go pochwycić i zmusić do skorzystania z szarych komórek.

środa, 19 października 2011

I co na to...?

15 stycznia
Nie jestem pewien, czy przed jakimkolwiek egzaminem lub sprawdzianem denerwowałem się tak jak dziś rano, kiedy to miałem spotkać się w Wielkiej Sali z McGonagall. Naturalnie miałem nadzieję, że jednak kobieta nie odkryła naszego udziału w zrujnowaniu systemu grzewczego cieplarni. Mogła przecież uznać, że mając z tym coś wspólnego udawalibyśmy śpiących, zamiast szaleć w łazience, z drugiej jednak strony, mogliśmy pomyśleć, że ona tak myśli i dlatego... Gubiłem się już w swoich przypuszczeniach, modlitwach i wielkich planach wyprowadzenia wszystkich w pole. Przecież zrujnowałbym swoją reputację, gdyby wyszło na jaw, że okradam szkołę z czekolady! Profesorowie nigdy już nie patrzyliby na mnie tak samo. Czułbym, że mnie potępiają za moje łakomstwo i zniszczenie najwspanialszych drzewek, jakie posiadała szkoła. Było mi o wiele lepiej, kiedy miałem świadomość, że mój sekret jest bezpieczny, gdyż dzieliłem go z współwinnymi przyjaciółmi. Obiecaliśmy jednak sobie, że nie będziemy wspominać o incydencie, który zaowocował małą katastrofą.
Do Wielkiej Sali wchodziłem, jak na podium egzekucyjne. Starałem się unikać wzroku nauczycieli i w każdej chwili oczekiwałem, że zawołają mnie do swojego stolika. O dziwo zdołałem podejść do stolika, usadowić się wygodnie i nadal nic się nie działo. Byłem tym zaskoczony. Przecież powinni mnie zatrzymać, już w chwili, kiedy moja głowa wyjrzała zza drzwi.
Uniosłem głowę obrzucając niepewnym spojrzeniem całą Wielką Salę. Nie byłem pewny, czy powinienem to robić, jednak, kiedy zauważyłem, że zupełnie nikt się mną nie interesował zacząłem być podejrzliwy. Mogłem za to zauważyć, że oczy Sprout były podpuchnięte, jakby płakała przez wiele godzin.  Rzucała także wściekłe spojrzenia w stronę stołu Slytherinu.
Z tego też powodu przeniosłem spojrzenie w tym samym kierunku. Slughorn wręczał właśnie jakieś potężne pliki kartek dwóm ze swoich uczniów. Byli to Michael i Gabriel, jak dane mi było zauważyć. Chłopcy nie wyglądali na zadowolonych, a podejrzenia, jakie zrodziły się w moim sercu nakazywały mi bym upewnił się, co do swoich podejrzeń. Z tego też powodu niespiesznie jadłem swoje śniadanie nie rozkoszując się nim zbytnio. Musiałem mieć wszystko na oku, by w odpowiednim momencie dorwać kolegów i zapytać, co się stało.
Prawdę powiedziawszy nie musiałem na to długo czekać. Chłopcy najwyraźniej nie mieli ochoty na zjedzenie porządnego posiłku, gdyż w niespełna pięć minut ruszyli w stronę drzwi przechodząc koło stolika Gryffindoru. Zapewne gdyby nie ogromna ciekawość i spora dawka adrenaliny nie zdecydowałbym się na zaczepianie ich, a jednak w tej sytuacji po prostu wyciągnąłem rękę i pochwyciłem za szatę Nedveda. Zatrzymał się myśląc, że zahaczył o jakieś krzesło. Widziałem to w jego oczach, gdy się odwracał. Musiał być trochę zaskoczony widząc mój niepewny uśmiech.
- Yy... Przeskrobaliście coś? Widziałem minę Slughorna, chyba był trochę zdenerwowany, kiedy z wami rozmawiał. – sam nie wiem, gdzie znalazłem siłę, by od razu przejść do rzeczy.
Chłopak zmierzył mnie ostrym, lekko chłodnym spojrzeniem, ale nagle westchnął głośno i wzruszył bezsilnie ramionami. Przez chwilę myślałem, że wyklnie mnie za wtrącanie się w jego sprawy, ten jednak wydawał się tylko zagubionym dzieciakiem, które dąsało się na swojego nauczyciela.
- Nie było nas w pokoju w nocy i ten imbecyl ubzdurał sobie, że szlajaliśmy się po cieplarni. – warknął wypychając dolną wargę przed górną. – Głupota! Po co miałbym się tam kręcić i w dodatku psuć cokolwiek? Miałem ważniejsze sprawy na głowie, ale przecież nie powiem... – zawahał się i rzucił szybkie spojrzenie Gabrielowi - co robiłem. – dokończył. Popukał po ramieniu jakiegoś młodszego Gryfona. – Uciekaj, ja tutaj siedzę. – mimo rozkazującego tonu chłopiec siedział nadal, jednakże wystarczyło jedno bardzo wymowne spojrzenie, które świadczyło o grożącym niebezpieczeństwie, a młodziak czmychnął nie chcąc ucierpieć w tym starciu. Zadowolony Michael rozsiadł się wygodnie i złapał za rękę Gabriela sadzając go sobie na kolanach. Krótkowłosy nie zareagował gwałtownością, a tylko posłał zabójcze spojrzenie swojemu chłopakowi.
- Co ty robisz? – syknął przez zęby.
- Rozgaszczam się, to oczywiste. Nie spieszy mi się do przesadzania wszystkich tych zakichanych drzewek Sprout. Nie potrafiła ich dopilnować to niech sama to robi, a nie zwala winę na innych. Są leniwi i szukają ofiary, na którą zrzucą wszystkie obowiązki. Gdybyś tylko pozwolił mi powiedzieć, co takiego robiliśmy na pewno by szukali gdzie indziej naiwnego. Podałbym takie szczegóły, że nikt nie odważyłby się wątpić w prawdziwość moich słów!
Przełknąłem z trudem ślinę. Teraz byłem już całkowicie pewny, że Michael i Gabriel mieli zapłacić za przewinienia moje i moich przyjaciół. Domyślałem się także, czym mogli być zajęci, kiedy to my kręciliśmy się po cieplarni.
- Przesadzimy, co trzeba i będzie po sprawie. Nie mam zamiaru do końca życia wstydzić się tego, że nasi nauczyciele poznali nasz łóżkowe szczegóły. A już na pewno, nie muszą znać tych pikantnych. Zamknij się, więc i przyjmij to jak mężczyzna.
- A może lepiej byłoby im jednak to wyjaśnić? – podjąłem trzymając się dzielnie. Od dawna byłem przecież oswojony z ich związkiem i musiałem przekonywująco udawać oburzonego niesprawiedliwością profesorów. A jednak spojrzenie, jakie posłał mi Ricardo sprawiło, iż porzuciłem myśli o jakiejkolwiek pomocy starszym kolegom.
- Chwilę, a co to się tak w ogóle stało? Coś napomknąłeś, ale nie słyszałem wyraźnie. – Syriusz ruszył mi na ratunek
- Powiem szczerze, że sam do końca nie jestem pewny. – Gabriel sięgnął po bułeczkę z koszyczka na naszym stoliku i odgryzł spory kawałek miękkiego pieczywa. – Coś w głównej cieplarni się zepsuło i ugotowała się większość roślin. Nie mam pojęcia, dlaczego zwalają to na nas. Pod tym względem Michael ma chyba rację i szukają winnego żeby odwalił za nich brudną robotę. Będziemy się babrać w nowej ziemi, bo stara przesiąkła czekoladą i jest zbyt twarda by drzewa rozwijały się dalej. Coś takiego nam mówili, chociaż nie słuchałem uważnie, bo byłem zbyt zajęty przeżywaniem tego, że to nas obarczyli odpowiedzialnością za to. Kto w ogóle słyszał o podobnych głupotach?
- Sprout na pewno wyolbrzymia wszystko. Sama pewnie coś pchnęła tyłkiem i ostatecznie zepsuła, co tam zepsuć mogła. Nie chce się przyznać, więc zwaliła winę na nas.
- To... bardzo prawdopodobne. – zająknąłem się i by ukryć zmieszanie wypiłem potężny łyk soku z dyni.
- Moim zdaniem to niedorzeczne. – Gabriel skrzywił się, jakbym powiedział straszną głupotę. – Gdyby coś podobnego miało mieć miejsce już dawno by się wydarzyło. Poza tym byłaby na drakońskiej diecie, bo wiecie jak uwielbia swoje roślinki. Sama przypomina za to pulchną mandragorę. Dobra, nas już nie ma, bo właśnie widzę, że Sumiasty się podnosi.
Rzuciłem spieszne spojrzenie w stronę stołu nauczycielskiego. Slughorn właśnie staczał się po kilku schodkach, a Ślizgoni poderwali się na równe nogi.
- Nie żałujcie nas. – odezwał się na odchodnym bardzo teatralnym głosem Michael. – Nasza niewinność zostanie kiedyś udowodniona, zaś winnych spotka zasłużona kara.
Przytaknąłem, chociaż miałem nadzieję, że prawda nigdy nie wyjdzie na jaw. Chłopcy zaś odeszli z mało entuzjastycznymi minami. Bardzo chciałem czuć się winny, niestety nie mogłem. Wszystko wskazywało na to, że mi i przyjaciołom się upiekło, a więc miałem wszelkie powody do radości. Było to nie fair w stosunku do zupełnie niewinnych Ślizgonów, ale przecież oni i tak mieli lada moment ukończyć szkołę, zaś ja mógłbym narobić sobie kłopotów na całe lata.
- Mam wrażenie, że mamy na sumieniu o wiele więcej niż początkowo sądziliśmy. – Sheva dopiero oderwał się od pochłanianej kaszy z mlekiem. Podejrzewałem, że zajął się nią tylko po to by przez przypadek nie powiedzieć o kilka słów za dużo. Wątpiłem, czy potrafił kłamać tej dwójce, z którą przecież wiele go łączyło. – Nasze sumienia są czarne, jak podeszwy białych skarpet Jamesa. – użył bardzo obrazowego porównania.
- Nie zgadzam się. – Syriusz skrzywił się jakby ktoś podstawił mu pod nos wspomnianą wcześniej część garderoby. – Moja jest czyściutka, ja wcale nie czuję się źle z tym, co zrobiłem i kogo obwiniają o nasze bagno. Jestem czysty jak łza.
Mogłem tylko wzruszyć ramionami.

niedziela, 16 października 2011

Kartka z pamiętnika CXLVI - Gabriel Ricardo

Co takiego podobało mi się w Michaelu? Czasami nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie. Był przecież skrajnie irytujący, nieodpowiedzialny, dziecinny i pożądliwy. W jego oczach lśniło szaleństwo, usta zamykały się wyłącznie, gdy przeżuwał batonik z karmelem i wykrzywiały się w błogim uśmiechu, włosy rano sterczały na wszystkie strony, kiedy miał przyjemne sny ślina ściekała mu z kącika uchylonych warg na poduszkę. Naturalnie był przystojny, kiedy się ogarnął, ubrał i udawał normalnego. Takim właśnie znały go dziewczęta, zaś ja miałem okazję zbliżyć się do niego na tyle, by poznać każdą denerwującą cząstkę tego wielkiego głupka. Nie wątpiłem, iż nikt poza mną nie wytrzymałby z nim dłużej niż dwa miesiące.
Dziś musiałem przyznać, że jest niesamowicie denerwujący, chociaż także na swój sposób słodki. Jakimś cudem wpadł na pomysł, by urozmaicić nasz wspólnie spędzany czas i skorzystać z okazji by poczuć „ten niesamowity dreszczyk emocji, kiedy możesz zostać przyłapany”. Ubzdurał sobie, że powinienem być arystokratą, zaś on miał płaszczyć się przede mną, jako mój zawsze posłuszny sługa. Pokój Wspólny naszego Domu miał być salonem, w którym dojdzie do zbliżenia i to nakręcało go coraz bardziej. W każdej chwili ktoś mógł się obudzić i wyjść, by pogrzać się przy ogniu płonącym w kominku lub cierpiąc na bezsenność zdecydować się na mały spacer. Nie podobała mi się perspektywa miłości w takim miejscu i w takich warunkach, ale widząc szczenięce spojrzenie oczu chłopaka nie potrafiłem mu odmówić.
Pozwoliłem by wybrał dla mnie odpowiednie ubrania, niemal napisał cały scenariusz aż do chwili, kiedy łaskawie zgodzę się na zbliżenie. Tym jednak razem planował grać lekko nieśmiałego chłopca, którego miałem uwieść wiedząc, że za mną szaleje. Nie chciałem nawet wiedzieć, co przyjdzie mu do głowy, kiedy będziemy już starzy i pozmarszczani.
- Wzywałeś mnie, panie? – rozpoczął swoją grę z wyraźnym trudem powstrzymując radosny uśmiech cisnący się na twarz. Sam nie lepiej radziłem sobie z poirytowaniem musząc bawić się w jego gry.
- Tak, Michaelu. – recytowałem banalne zwrotki, jakie dla mnie napisał. – Czy nie uważasz, że jest tutaj trochę chłodno?
- Naprawdę? – udał zaskoczenie. – Proszę o wybaczenie, natychmiast dołożę do ognia! – zadeklarował odwracając się z lekkim ukłonem w stronę kominka. Udał, że wykonuje zapowiedzianą wcześniej czynność, przy czym wypinał się rozkosznie w moją stronę. Wątpiłem nawet, czy aby na pewno pragnie bym był mu uległy, kiedy tak eksponował swoje wdzięki mając na sobie cudownie obcisłe spodnie uwydatniające kształt idealnego tyłka.
Podniosłem się ze swojego miejsca i podszedłem do niego od tyłu. Nie mogąc się powstrzymać złapałem za dwie wypięte półkule ściskając je. Nawet, jeśli początkowo ta zabawa wcale mi się nie podobała, o tyle teraz wczułem się pragnąc odegrać ją do samego końca.
- Jesteś taki wyzywający, czy zdajesz sobie z tego sprawę, Michaelu? Prowokujesz mnie każdym ruchem. – improwizowałem i sunąc dłońmi po jego biodrach dotarłem na brzuch, na którym splotłem ramiona przytulając się do szerokich, ciepłych pleców chłopaka.
- Ależ panie! – wychrypiał, a jego palce dotknęły moich.
- Czy nie jestem wystarczająco atrakcyjny, by wzbudzić w tobie, jakiekolwiek uczucie? – postarałem się, by udawany smutek zagościł w moich słowach. Przez jedną krótką chwilę wtuliłem nos w szyję chłopaka wdychając jego zniewalający zapach. – Czy naprawdę jestem aż tak beznadziejny?
- Ależ nie, nie! – wyrwał się z moich objęć i odwrócił przodem. Gra sprawiała mu coraz większą trudność, gdyż między jego nogami coś już zachęcająco sterczało wypychając spodnie w uroczy sposób. – Panie, jesteś najcudowniejszą istotą, jaką widziałem! – opuściła go odwaga, odwrócił wzrok od moich oczu. Że też nawet w takim stanie potrafił zachowywać pozory i odgrywać swoją rolę.
- Jeśli to, co mówisz jest prawdą, dlaczego ode mnie uciekasz?
- Ach, przecież jestem nikim! Zwyczajnym służącym, a ty panie... Jesteś majętny, piękny, możesz mieć wszystkich i wszystko. Nie mogę się z tobą równać jakże, więc mógłbym chociażby marzyć o tym, że kiedyś będę mógł cię dotykać?
- Ale chciałbyś tego, prawda? Pragniesz mnie dotykać? Widzę to... Reakcje twojego ciała są wymowniejsze niż słowa. – sięgnąłem między jego nogi, ścisnąłem delikatne, prężące się pod materiałem ciało i poczułem, jak przez moje ciało przechodzi dreszcz rozkoszy. To niemal oznaczało koniec gry. Jakże mogłem myśleć racjonalnie, kiedy miałem świadomość tego, jak bardzo Michael mnie pragnie?
- Panie... – westchnął uśmiechając się lubieżnie. Był sobą, chociaż słowa zupełnie na to nie wskazywały. Jego oczy utkwione we mnie rozkazująco podpowiadały, co powinienem robić, czego pragnie mój chłopak. Padłem, więc na kolana i rozpiąłem chłodny materiał jeansów, pod którymi kryła się rozpalona skóra. Członek Nedveda niemal rozrywał sobą bieliznę napierając na nią z siłą, której teraz nie niwelowały ciasne spodnie. Sam nie wiem do końca, co we mnie wstąpiło, ale zdjąłem mu je zaledwie do połowy ud czując, iż miało to w sobie jakąś lubieżność, a to rozpalało mnie jeszcze bardziej.
Dotknąłem go ponownie poprzez cienki materiał bokserek, w których gustował uznając je za atrybut męskości. Mój umysł pracował teraz zupełnie inaczej niż przeciętnie, a ciało podlegało tej części podświadomości, która nie formułowała myśli, ale działała. Uchyliłem usta i wsunąłem w nie członek Michaela nie zważając zupełnie na osłaniający go materiał. Niemalże wyczułem dreszcze, jakie przesunęły się po wszystkich zakończeniach nerwowych w ciele chłopaka. Do tej pory nigdy nie pieściłem go w ten sposób, więc z tym większym zaangażowaniem ukąsiłem go i przesunąłem ustami po drażniąco suchym materiale.
- Panie, nie wypada byś przede mną klęczał. Pozwól, że to ja padnę na kolana. – wyjęczał jakimś cudem nadal mając siłę, by mówić do rzeczy. Wsunął dłoń w moje włosy, przeczesał je palcami i łapiąc je odsunął moje spragnione wargi od siebie. Podniosłem się niespiesznie żałując, iż nie dał mi dokończyć, upewnić się, co do nowo odkrytego sposobu pieszczenia. Gdy stałem już pewnie na nogach on uklęknął przede mną i zadzierając pewnie głowę do góry pozwolił bym spojrzał w jego płonące pożądaniem oczy.
- Jestem przygotowany. – zapewnił i posługując się wyłącznie ustami oraz wargami rozpiął mój pasek, spodnie, zsunął ze mnie wszystko, co mogło mu przeszkadzać i napawając się intymnością chwili podrażnił nosem mój członek. – Nie dam ci wszystkiego. – wyszeptał, jakby do niego drażniąc oddechem wrażliwą skórę. Położył dłonie na moich biodrach i zmusił mnie do odwrócenia się tyłem. Zaraz potem pchnął mnie na sofę, o którą z piskiem oparłem dłonie, by nie runąć na mebel z impetem. – Panie, jeśli będziesz wydawać tak rozkoszne odgłosy ktoś się nami zainteresuje, a wtedy jakże zdołamy ukryć to, co w tej chwili robimy?
- Nie bądź, więc tak gwałtowny, Michaelu.
- Pokornie błagam o wybaczenie. – zaaplikował mi swoje palce pokryte chłodną substancją. Rzeczywiście był przygotowany. Moje kolana zmiękły, załamały się pode mną. Opadłem na nie, a moje wejście nabiło się bardziej na dłoń chłopaka. Uwielbiałem, kiedy ze mną igrał, gdy bawił się moim ciałem, ponieważ zawsze tracił cierpliwość wcześniej niż ja i wtedy mogłem odczuć niemożliwą niemal do wytrzymania rozkosz.
Na pogrążonym w ciszy korytarzu rozległ się odgłos ciężkich kroków. Ktoś niewątpliwie zmierzał w stronę przejścia do dormitorium. Chociaż sparaliżowany nasłuchiwałem uważnie, moje ciało nadal odczuwało rozkosz, która nie mogła zniknąć tylko, dlatego, że coś niepokojącego działo się w okolicy. A jednak podskoczyłem wystraszony, gdy przejście otworzyło się i ktoś wszedł do Pokoju Wspólnego. Michael wykorzystał okazję zasłaniając mi usta i wtedy właśnie wepchnął we mnie swój członek wzdychając do mojego ucha.
- Czy to nie podniecające, panie? – wyszeptał drżącym z podniety głosem. – Jakiś służący może nas nakryć. – nakręcony własnymi słowami rozpoczął zmagania, których celem był orgazm. Jego gorące palce zacisnęły się na moim członku, a biodra podjęły namiętny taniec.
Nieproszony gość przeszedł przez Pokój nawet nas nie zauważając w panującym tam mroku. Podążył do pokoi sypialnych, a ja odpłynąłem, gdy Michael usilnie starał się doprowadzić mnie do natychmiastowej rozkoszy męcząco uderzając sobą o czuły punkcik we mnie. Jego palce uciskały, masowały i wierciły w czubku mojego penisa. Zupełnie nieświadom tego, co robię zacząłem lizać dłoń, która powstrzymywała mnie przed namiętnymi odgłosami.
- Uwielbiam cię, mój panie. Kocham. – potężne celne pchnięcie w prostatę sprawiło mi ból, ale także rozniosło rozkosz tak wielką, że wystrzeliłem nie bacząc na to, co pobrudzę swoim nasieniem. Michael był z tego powodu wyjątkowo zadowolony, gdyż przygryzał muszelkę mojego ucha odnajdując spełnienie dla swojej rozkoszy.
Nic poza nami się nie liczyło.

piątek, 14 października 2011

Podkradanie

Może nie byłem najgrzeczniejszym uczniem w szkole, jednak w tej chwili przerażałem sam siebie. Nigdy bym nie pomyślał, że odważę się namówić kolegów na nocne włamanie do cieplarni, by okraść drzewko z tabliczek czekolady. Jeszcze niedawno utrzymywałem, że jestem na diecie przymusowej, która przerodziła się w dobrowolną, a teraz nie mogłem sobie odmówić skosztowania owoców najcenniejszego drzewa w szkole. Swój postępek tłumaczyłem obfitością czekolady, która przecież nie mogła się zmarnować. Człowiek, który wyhodował tę roślinkę z pewnością chciał by ludzie z niego jedli, a nie bezczynnie podziwiali! Poza tym nie miałem przecież zamiaru pożreć wszystkiego, a jedynie zabrać około dziesięciu tabliczek robiąc sobie mały zapas na najbliższy miesiąc.
Przyjaciele początkowo nie mogli uwierzyć w to, co im zaproponowałem, jednak, gdy wytłumaczyłem, jaki mam w tym cel od razu zgodzili się na wszystko uznając, iż jest to jednak bardzo w moim stylu. Kradzież czekolady miała być nowym rozdziałem w moim życiu i wprowadzić mnie na ścieżkę, z której nie będę mógł już zejść – miałem zostać najprawdziwszym Huncwotem, jak raczył mnie poinformować James, który oficjalnie uznał tę nazwę za naszą.
- Akcja Remusowa Czekolada zostaje oficjalnie rozpoczęta! – szepnął głośno James, który właśnie grzebał swoją różdżką w magicznym zamku do cieplarni. Jako jedyny zwracał uwagę na to, w jaki sposób Sprout dostawała się do środka, więc tylko on mógł uporać się z zabezpieczeniami. – Cholera jasna i dupa Merlina. – mruczał pod nosem wszystko, co tylko mu ślina na język przyniosła. – Ona skarb tam zakopała, że zamknęła te głupie drzwi na cztery spusty?
- Ona skarby tam posadziła, więc nie możesz się jej dziwić, że chce by były bezpieczne.
- Bezpieczne? Ona marnuje je trzymając pod kluczem. Sam słyszałeś, że nie używa ani kwiatów, ani liści, ani nawet kory tych drzew. Powinna być nam wdzięczna, że chcemy uratować zastosowanie tych wszystkich badyli.
- Za to ja mam złe przeczucia. – dodał, jakby na zakończenie Andrew i stanął na palcach rozglądając się, by mieć pewność, że nikt nie kręci się w pobliżu.
- Nie gadaj, otwieraj. – ponagliłem okularnika zaciskając dłonie na pasku torby. Syriusz w ciszy przyświecał różdżką by mieć pewność, że J. niczego nie zepsuje.
Ciche pyknięcie i miałem całkowitą pewność, że cieplarnia stała przede mną otworem. Kierowany łakomstwem odepchnąłem lekko Pottera i wcisnąłem się między niego a drzwi wchodząc do środka. Podświetlając sobie drogę zaklęciem bez problemu znalazłem ścieżkę, która miała prowadzić do drzewa czekoladowego. Słyszałem, jak przyjaciele kłócą się cicho o to, który powinien wejść po mnie, zaś, kiedy się odwróciłem widziałem, jak rozpychają się niemal bijąc o pierwszeństwo. To mnie jednak wcale nie obchodziło. Pędziłem przed siebie mając w głowie tylko jedno – czekoladę!
- Nie popychaj mnie! – doszły mnie awanturnicze krzyki Jamesa.
- Przymknij się! – syknąłem i otworzyłem swoją torbę wyjmując z niej papier, w który zacząłem owijać zrywane z drzewa tabliczki czekolady. Nie wątpiłem, że i z zamkniętymi oczyma trafiłbym w miejsce, w którym teraz stałem. Nie mogąc się powstrzymać odgryzłem spory kawałek słodkiej pyszności bezpośrednio z gałęzi. Czekolada była mleczka, niesamowicie słodka, kremowa i puszysta. Rozpływałem się tak jak ona w moich ustach. Wzdychałem pakując kolejne tabliczki do mojej torby. Z trudem powstrzymałem się przed zapakowaniem więcej niż dwudziestu. Oczywiście pamiętałem, iż pierwszą moją myślą było zabranie dziesięciu, jednak stojąc przed tym wielkim, cennym drzewem nie potrafiłem się powstrzymać.
Usłyszałem, jak wielkie, ciężkie krople deszczu zaczynają uderzać o szyby cieplarni. Na dworze panował istny sztorm, a my nie mieliśmy parasoli, a wewnątrz oszklonej konstrukcji było tak cudownie ciepło... Wydawało mi się nawet, ze za ciepło, a w środku robiło się podejrzanie jasno. W przeciągu dziesięciu minut nie potrzebowałem zupełnie swojej różdżki. Było widno, jakby na zewnątrz był środek dnia, a przecież nie wiedziałem zupełnie nic poprzez szklane ściany.
- Co do... – odwróciłem się i z przerażeniem stwierdziłem, że przyjaciele właśnie usiłowali naprawić złamaną dźwignię ogrzewania cieplarni. Byliśmy w samym środku najmocniejszej żarówki i z przerażeniem stwierdziłem, że czekolada na drzewku zaczyna się niebezpiecznie szybko topić.
- Uciekamy! – rzuciłem komendę. – Zostawcie to i w nogi! – obawiałem się o swoją zdobycz ukrytą w torbie, więc czym prędzej minąłem chłopaków wybiegając prosto na lodowaty deszcz. Jakiś kształt zamajaczył w jednym z okien zamku i byłem już całkowicie pewny, że zostaliśmy nakryci. – Jazda, jazda, jazda! – ponagliłem chłopaków samemu zmierzając, co sił w nogach w stronę tajemnego przejścia. Miałem nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy by je sprawdzić toteż wpadłem w wąski korytarzyk i przepychałem się byle dalej i szybciej. Słyszałem za sobą sapanie przyjaciół. Poniekąd to ja wpakowałem ich w kłopoty, chociaż miałem nadzieję, że wyjdziemy z tego cało. Niestety nasz wygląd potwierdzał naszą winę.
Chyba tylko cud uchronił nas przed natknięciem się na kogokolwiek. Zbiliśmy się z chłopakami w ciasną grupkę jeszcze zanim Gruba Dama mogła nas spostrzec. Była rozespana, co wykorzystaliśmy przechodząc szybko przez dziurę i wpadając do naszej sypialni. Nie wątpiłem, że kimkolwiek była osoba w oknie będzie ona sprawdzać wszystkie pokoje uczniów po kolei. Uratował mnie chyba wyłącznie fakt, iż w chwili „spotkania” z tajemniczą osobą z okna stałem tyłem do źródła światła, jakie dawała nagrzana cieplarnia. Chyba właśnie w trosce o roślinki Sprout zadbała o to by każda nagła zmiana temperatury jarzyła się jasno i zwracała na siebie uwagę.
- Jesteśmy cali mokrzy, od razu się domyślą, że to my! – Sheva zrzucił swoją mokrą kurtkę pod łóżko.
- Mam pomysł. Nie jest jeszcze beznadziejnie późno, więc do łazienki! – w rzeczywistości była dopiero północ, jednak ze względu na zimową porę bardzo wcześnie robiło się ciemno, a tym samym lwia część osób kładła się wcześniej spać. – Rozbierajcie się! – poleciłem łapiąc za prysznic. – Górę, James, nie dół! – zdążyłem jeszcze upomnieć przyjaciela i włączyłem wodę bez opamiętania lejąc ciepłą wodę na przyjaciół i całą łazienkę. Roześmiałem się głośno i ruchem ręki zachęciłem do tego także chłopaków. Sheva szybko pojął, o co mi chodzi i zaczął piszczeć zabawnie.
Wycelowałem strumień wody w drzwi akurat, kiedy McGonagall w koszuli nocnej zaglądała do środka. Ciepła woda ugodziła ją prosto w twarz. Tego nie było w planach, więc pospiesznie zakręciłem wodę i spojrzałem przepraszająco na kobietę.
- Co to ma znaczyć?! – wrzasnęła wściekle. – Powinniście już dawno spać!
- Ale przecież jest jeszcze wcześnie. – Syriusz najwyraźniej także pojął, jaki był mój plan i teraz improwizował by odsunąć od nas wszelkie podejrzenia. Nie wątpiłem, iż kobieta została wyciągnięta z ciepłej pościeli i kazano jej posprawdzać wszystkie pokoje, by sprawdzić, kto włamał się do cieplarni. Takie przynajmniej snułem domysły.
- Jest niemal pierwsza, Black. – wysyczała. – Koniec waszej kąpieli! Macie natychmiast kłaść się spać! – trzasnęła drzwiami. Westchnąłem z ulgą, gdy rozległo się kolejne głośne trzaśnięcie, tym razem drzwi wychodzących na Pokój Wspólny.
- Módlcie się, żeby nasz fortel wypalił. – rzuciłem zdejmując z siebie mokre ubrania i owinąłem biodra ręcznikiem, by zdjąć bieliznę. Przyjaciele robili właśnie to samo.
- A wszystko przez twoją żądzę czekolady. – Black uśmiechnął się do mnie bez cienia wyrzutów. – I przez niezgrabność Jamesa, bo to on zatoczył się i wpadł na wajchę temperatury.
- Jeśli tylko my jesteśmy teraz na nogach, to nie pomoże nam nawet niezłe kłamstwo. – Sheva upchnął swoje ubrania w kącie, zaś James rozmasowywał obolałe ramię, którym widocznie w którymś momencie musiał o coś zahaczyć.
- Lepiej miejmy nadzieję, że drzewko czekoladowe nie zostało całkowicie zniszczone, bo wtedy oberwie się nie tylko domniemanemu winnemu, ale całej szkole. – pozwoliłem sobie zauważyć i wyszedłem do sypialni zakładając pospiesznie piżamę. Wydobyłem spod łóżka mokrą torbę i przepakowałem ją wrzucając wszystkie swoje zdobycze do nocnej szafki. Przy okazji wrzuciłem kawałek czekolady do ust i zupełnie niezrażony drobnymi kłopotami wyłożyłem się na miękkim łóżku.
To nie było wiele, jednak miałem wrażenie, że z powodzeniem mogę nazwać to przygodą odróżniającą jeden dzień od drugiego.

środa, 12 października 2011

Drzeweczko

Liriel, dziękuję Ci bardzo za tę uwagę i dołożę wszelkich starań, by uwydatnić cechy, które różnią te trzy postaci! Go for it, Kirhan xP


14 stycznia
W tym tygodniu nie mogłem narzekać na brak humoru i energii, chociaż nie odkryłem jak do tej pory sekretu mojego codziennego optymizmu. Sypiałem dobrze, co jednak nie było niczym niezwykłym, budziłem się bez większych trudności. Syriusz dbał by każdego dnia, gdy tylko przez dłuższy czas siedzieliśmy w jednym miejscu, gdzieś niedaleko mnie paliła się zapachowa miniaturowa świeczka. Może chłopak miał rację i piękny, jasny płomień, który sprawiał, że przyjemny zapach unosił się w powietrzu miał jakieś magiczne właściwości, co w rezultacie owocowało właśnie moją wielką radością dnia codziennego? Przecież czułem, jak usta rozszerzają mi się w uśmiechu, kiedy tylko chociażby kątem oka wyłapałem blask ognia i barwę wosku.
Przyroda wydawała się wyczuwać moje nastawienie do świata i mróz zdecydowanie zelżał w ciągu ostatnich dni. Śnieg topniał zamieniając się w lepką, wodnistą maź, która w niektórych miejscach mieszała się z nadal zamarzniętą ziemią tworząc pierwszorzędne błoto. Gdybym był młodszy zdecydowałbym się zapewne na chlapanie brudem na wszystkie strony, jednak nadal zalegający miejscami śnieg nie zachęcał do zamiany ciepłych, zimowych butów na zwyczajne kalosze. Nie mniej jednak podrzuciłem przyjaciołom pomysł mając małą nadzieję, że w ciepłe, deszczowe wiosenne dni nakłonią mnie do beztroskiej dziecinnej zabawy, na którą miałem ochotę, mimo że mój umysł odradzał mi to na wszelkie możliwe sposoby.
Dzisiejszy dzień był wyjątkowy dla całej szkoły i mógł z powodzeniem uchodzić za święto. Zajęcia zostały odwołane, a wszystko to z jednego tylko powodu – drzewo, które kwitnie tylko raz na dziesięć lat miało dziś zaowocować. Jak tłumaczyła Sprout, która od miesiąca nie potrafiła mówić na zajęciach o niczym innym, istniało kilka odmian tego drzewka, a było ono niesłychanie drogie i bardzo cenne. Z jej słów wynikało, iż nad stworzeniem takiego „cudu” pracowano przez całe wieki i dopiero pół wieku wcześniej jednemu z zielarzy udało się uzyskać oczekiwany efekt. Ówczesny dyrektor naszej szkoły dostał sadzonkę w prezencie i posadził w największej szklarni za zamkiem. Od wielu, wielu lat drzewko otaczano opieką i niemalże czcią. Cały sekret tkwił w tym, jak takie drzewko otrzymać. Wiele nasion moczono w magicznych eliksirach, co jednak nie przynosiło efektu, aż do czasu. Niestety tajemnica, w jaki sposób tego dokonano została zabrana do grobu wraz z zielarzem, który opracował metodę na stworzenie tak wyjątkowego gatunku drzewa owocowego. Jak przypadkowo usłyszałem nasza odmiana rodziła tabliczki czekolady! Nie wierzyłem w to, ale wystarczyło, by mnie zainteresować. Gdyby było to prawdą zakradłbym się do cieplarni w środku nocy i zrywał garściami łakocie! Nie mogłem pozwolić, by chociażby kosteczka się zmarnowała.
- Remi, czy naprawdę nie możemy skręcić się stąd? Już się robi duszno! – cała szkoła zebrała się w wielkiej cieplarni czekając na ten jeden moment, kiedy to kakaowe pąki rozwiną się ukazując swoje jedyne w swoim rodzaju owoce, a wśród tego tłumku stałem także ja wraz z przyjaciółmi. Chłopcy marzyli o wymknięciu się drzwiczkami oddalonymi znacznie od miejsca, w którym się znajdowaliśmy, a na które nikt nie zwracał nigdy szczególnej uwagi. W tej chwili nawet jeden podmuch świeżego powietrza nie dotarłby do drzewka, które zrobiło taką furorę. Sheva stał się marudny po godzinie bezczynnego sterczenia i wpatrywania się w pąki, które „lada chwila” zaczną się rozwijać.
- Przykro mi, ale to konieczne! To nasza jedyna okazja! Nigdy więcej możemy nie zobaczyć niczego podobnego! Przecież dyrektor nie rezygnowałby z zajęć, gdyby to nie było czymś niepowtarzalnym, prawda?
- Ty coś kręcisz. – Sheva spojrzał na mnie nie kryjąc wcale swoich myśli. – Wiesz coś, czego my nie wiemy i dlatego chcesz tutaj być.
- Co? – byłem zaskoczony i przestraszony, że chłopak odkrył moją tajemnicę. Miałem jednak nadzieję, że na mojej twarzy, jak i w słowach kryło się więcej zdziwienia i nikt nie mógł wyczytać z moich gestów, czy min, jak trafne było spostrzeżenie zielonookiego. – Przecież to absurdalne. – ściszyłem głos, by nie zwracać na siebie zbytniej uwagi i konspiracyjnie przysunąłem się bliżej przyjaciół. – Niby skąd miałby wiedzieć więcej niż wy? Przecież byliście obecni na zielarstwie, kiedy Sprout chwaliła się drzewkiem.
- I jesteś pewny, że nie wiesz, co to za owoce? – dziwnie się czułem skupiając na sobie wzrok czwórki chłopaków, którzy podejrzewali mnie o oszustwo. Potrzebowałem wiele wewnętrznej siły, by dać sobie z tym radę. Jedno nieuważne słowo i mogłem zapomnieć o upewnieniu się, co do swoich podejrzeń. Chłopcy nigdy nie zostaliby tutaj ze mną gdyby wiedzieli, jaki jest powód mojego zainteresowania tą okazją. Ich zdaniem warto byłoby wypytać później innych, czy to, co usłyszałem było prawdą, a później ostatecznie zdobyć próbki czekolady z drzewa.
W rzeczywistości nie miałem pojęcia, jaka byłaby ich reakcja. Mogłem snuć domysły, co mogło mijać się z prawdą.
- Nie mam pojęcia. Nigdy nie słyszałem o rzadkich drzewach, ani o walniętych zielarzach, którzy starają się tworzyć nowe odmiany. Czy ja wyglądam na znawcę tematu? Nieważne, coś się dzieje! – z przodu zapanowało poruszenie. Przez chwilę wydawało mi się, że to już, że to ta wyjątkowa chwila, kiedy to drzewko zrodzi całe torby czekolady. Zabawne, iż wmawiałem sobie, że nie wierzę w podobne cuda, a jednak czekałem na moment, by zacząć planować już włamanie do cieplarni. To był nie pierwszy już fałszywy alarm...
- Ja nie wytrzymam dłużej. Muszę sobie usiąść. – James przepchnął się między kilkoma osobami dzielącymi nas od otoczonych kamieniem drzew i usiadł bezceremonialnie na miękkiej, suchej ziemi. – Auć! – wrzasnął nagle sprawiając, że stojące najbliżej niego osoby podskoczyły ze strachu, zaś on sam podniósł się gwałtownie masując tyłek.
- Co tam się dzieje?! – rozbrzmiał gromki głos Sprout, która wzięła na siebie odpowiedzialność za całą uroczystość.
- Coś mnie dziabło! – rzucił oburzonym tonem podnosząc dłoń, by nauczycielka wiedziała, gdzie się znajduje. Nie rozumiałem, dlaczego się w ogóle do tego przyznawał, ale najwidoczniej miał swoje powody. – Ukąsiło mnie, kiedy usiadłem!
Nauczycielka przepychała się między uczniami w miejsce, w którym stał okularnik. Odsunąłem się od niego na tyle, by nie narobił mi problemów. Nie mogłem udawać, że go nie znam, za to mogłem udawać, że mnie z nim nie ma.
- Coś chciało mi odgryźć półdupek! – chłopak żalił się dalej, zaś profesor rozpoczęła swoje badania ziemi, na której w dalszym ciągu widać było odcisk tyłka Pottera. Tym razem podszedłem jednak bliżej nie chcąc stracić ani jednego szczegółu.
- Kret! – piskliwy krzyk kobiety sprawił, że nie było osoby, która nie spoglądałaby ze swojego miejsca w jej stronę. – Kret w mojej pięknej cieplarni! To nie do pomyślenia! – Przecież on pochłonie wszystkie moje nowe sadzonki!
- Sadzonki? A co z moim tyłkiem?! – J. spojrzał na kobietę poważnie i odwrócił się wypinając. Jego spodnie nosiły wyraźny ślad zębów i nie wątpiłem, że jego pośladek musi być w równie beznadziejnym stanie, co ich okrycie.
- To mały problem, Potter. Pójdziesz do Pomfrey i ona cię zaszczepi, żebyś przypadkiem czegoś nie roznosił po szkole. Kto wie, co to za bestia się tutaj zakradła!
- Drzewo rozkwitło! – ktoś przypomniał nam wszystkim, po co się tutaj znaleźliśmy.
- Co?! – nauczycielka poderwała się na równe nogi i pognała przez tłum, w kierunku, z którego niedawno przyszła. Nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem. Nie miałem pojęcia, jak to możliwe, jednak to drzewko naprawdę miało tabliczki czekolady zamiast owoców.
- Więc jednak. – szepnąłem do siebie i wpatrywałem się urzeczony w drzewko, jakby namalowane zostało przez prawdziwego mistrza smaku. Wyczuwałem na sobie spojrzenia kolegów, którzy najwidoczniej wierzyli mnie jeszcze mniej niż wcześniej. Nie mogłem teraz ukrywać przed nimi, że obiło mi się o uczy, jakie uroki kryje w sobie to lichy badylek, który kiedyś miał być ogromnym drzewem.
- Straszny z ciebie kłamczuch, Remusie. – Syriusz w końcu odezwał się do mnie, jako że przez dłuższą część czasu był nazbyt zajęty ziewaniem.
- Jeszcze do mnie przyjdziecie błagając, bym podzielił się z wami moim planem. – powiedziałem pewny siebie, by zbić ich z tropu. – Żegnacie się z przygodą, bo nie zasłużyliście na więcej. – prychnąłem i ponownie zauroczony wpatrywałem się w apetyczny widok, który już całkowicie wypełnił mój umysł.

niedziela, 9 października 2011

Plany

13 stycznia
Sobotni wielki pochód Pottera i reszty naszego Domu zakończył się spotkaniem z McGonagall i wielką awanturą o zakłócanie spokoju innym osobom w zamku. Mało tego, kobieta zakazała podobnych manifestacji pod groźbą szlabanu dla każdego, kto weźmie w czymś takim udział. Nie zaprzeczyła naturalnie, że gobliny zostały złapane, jednak nie zdradziła także nawet najmniejszego szczegółu, który mógłby dodatkowo pozwolić nam na snucie domysłów, co do dalszych posunięć grona pedagogicznego. Cieszyłem się, że idąc z Syriuszem dosyć daleko za wszystkimi nie zostałem zauważony przez nauczycielkę i tym samym nie musiałem obawiać się, iż kiedykolwiek będzie łączyć mnie z głupimi pomysłami chłopaków, a przynajmniej w tym wypadku uniknąłem niebezpieczeństwa. Nie zniósłbym rozczarowania na twarzy McGonagall, gdyby odkryła, jak często pozwalałem się głupio wciągać w najróżniejsze inicjatywy przyjaciół. Może i byłem często przeciwny ich planom, wolałem się od nich odseparować niż zrujnować zamek, jednak nie rzadko nie potrafiłem się powstrzymać i pragnąłem trzymać się z tymi szaleńcami.
Już w niedzielę pierwsze zaginione przedmioty zaczęły pojawiać się w pokojach. Tego dnia James odzyskał swoje skarpety, zaś Syriusz ubrania, które teraz mógł z powodzeniem założyć. Wprawiło mnie to w tak dobry humor, że nie mogłem powstrzymać cisnącego mi się na usta uśmiechu. Po całym dniu wesołości wieczorem odczuwałem wyraźny ból w policzkach, chociaż nawet to nie mogło zmienić mojego optymistycznego podejścia do życia. Podejrzewałem, iż było to wynikiem zastąpienia słodyczy radością przyjaciół, która udzielała mi się w niektórych przypadkach.
Dzień dzisiejszy – poniedziałek – był równie udany od samego początku, chociaż moje łakocie w dalszym ciągu się nie odnalazły. Wyjątkowo, pozwoliłem sobie na zjedzenie porządnego podwieczorku składającego się z przepysznej szarlotki, której smak towarzyszył mi od tamtej pory. Musiałem przyznać przed samym sobą, że łakocie miały nade mną ogromną władzę, chociaż nie mogły przewyższyć tej, jaką dysponował Syriusz. On łączył w sobie czekoladę, słodką masę, kawałeczki orzechów, rodzynki i wszystko inne, co kochałem w każdym rodzaju słodyczy od czekolady, po ciasta i torty. Naturalnie miał w sobie także idealnie wyważoną odrobinę słonecznego lata, złotoczerwonej deszczowej jesieni, białej zimy i barwnej, wonnej wiosny. Zabawne, że mimo uczucia, które żywiłem do przyjaciela od tylu lat, w dalszym ciągu byłem w nim szalenie zakochany. Widać serce potrafiło samo zadecydować, do kogo chce należeć i nijak nie można było mu tego wyperswadować. Gdzieś w głębi duszy wierzyłem, iż tylko takie uczucie można nazwać „prawdziwą miłością”, zaś kochaną osobę „tą jedyną”. Jeśli ktoś nigdy tego nie czuł uważałem to za zły znak. Może po prostu ktoś nie odnalazł tej swojej drugiej połowy? Naturalnie nie zawsze można było związać się z tą wyjątkową osobą – „jedną, jedyną”, ale zdecydowanie pragnąłem by każdy kiedyś poczuł to, co czułem ja – tę cudowną radość wypływającą z życia, istnienia świata i postrzegania piękna poprzez pryzmat ukochanego człowieka. Takie uczucia potrafiły na zawsze odmienić serce i nawet, jeśli ból związany z odrzuceniem byłby tysiąckrotnie większy niż jakikolwiek inny, to warto było poznać ten cudowny aspekt miłości.
Camus był najlepszym przykładem na to, że moje poglądy są trafne. Codziennie był pełen optymizmu, dziewczyny zazdrosne o jego „żonę” zakochiwały się w nim coraz bardziej widząc, jak „jaśniał” każdego dnia przepełniony radością. Wystarczyło spojrzeć mu w oczy by wiedzieć, iż jest zakochany i to nadaje sens jego życiu.
Zardi również należała do tych, którzy rozumieli mnie bez słów, chociaż w jej przypadku wielkie uczucie zakończone zostało wielkim rozczarowaniem. Była zbyt młoda, by sięgnąć po swoje marzenia i chociaż uważała się za skrajną pesymistkę, to zaprzeczała temu swoimi czynami. Ona była szaleńcem, który rozumiał sens miłości ofiarowanej, nie zaś otrzymywanej i chyba w pewnym momencie to właśnie dzięki niej pojąłem, że najważniejsze jest to by nasz świat zmieniał się dzięki błogości serca, słodszej niż czający się w nim ból.
Coś mignęło mi przed oczyma, jednak skupienie wzroku zajęło mi dłuższą chwilę.
- Czy pan Lupin jest jeszcze z nami?
- Hę? O co chodzi? – rozejrzałem się nieprzytomnie zatrzymując spojrzenie na Syriuszu, który do mnie mówił.
- Od pięciu minut nie możemy się z tobą skontaktować. – Black poklepał mnie po głowie. – Musiałem odpłynąć bardzo daleko. A ja mogłem to wykorzystać i nawet byś o tym nie wiedział! – puknął palcem moją pierś.
- A gdyby tak od początku, żebym wiedział, o co chodzi? – poczułem się nieswojo. Zawsze wolałem być na bieżąco ze wszystkim.
- Podjęliśmy z chłopakami decyzję, że przy twojej następnej przemianie będę tam, jako pies. – rzucił cicho, ale bardzo wyraźnie nie pozwalając bym miał jakiekolwiek wątpliwości, co do jego słów.
- Że, co?! – czułem jak moje oczy rozszerzają się znacznie, moje usta nie mogły się zamknąć, zaś serce przyspieszyło bicia ze zdenerwowania. – To wykluczone! Oszaleliście! Nie zgadzam się na to! To niebezpieczne! Zbyt niebezpieczne! Nie pozwalam!
- I tak to zrobię, bez względu na to, czy mi pozwolisz.
- Powiem Pomfrey! – zagroziłem zdesperowany. – Powiem jej o wszystkim! Mogę cię skrzywdzić, nie rozumiesz?!
- Będę psem, Remusie. Wilkołaki mają w nosie zwierzęta. Krzywdzicie ludzi. Poza tym, jeśli coś miałoby się wymknąć spod kontroli to osobiście zadbam o to, by się ulotnić, czym prędzej. Dobrze wiesz, że przemiany nie stanowią już dla mnie problemu. Chłopcy nadal ćwiczą i jeszcze w maju powinni być gotowi by do mnie dołączyć. To będzie tylko próba, jasne? Zaplanowana od samego początku do samego końca. Zaufaj mi, proszę.
- Nie! Nie podoba mi się ten pomysł! – czułem się tak, jakbym za chwilę miał płakać.
- Przecież właśnie po to zostaliśmy animagami, Remusie. Od samego początku wiedziałeś, że prędzej, czy później do tego dojdzie. – Sheva wtrącił się łagodnie.
- Ale nie teraz. Jest za wcześnie. – nie miałem sił, by z nimi walczyć i chyba pojmowałem, że mają rację. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że kiedyś mogliby znaleźć się ponownie w jednym pokoju z bestią.
- Zajmiemy się wszystkim i zostaniesz poinformowany o naszych postanowieniach. Sam się przekonasz, że nie ma się, czego obawiać. – Potter był zupełnie poważny, jakby nie był sobą. Chyba właśnie jego postawa przekonała mnie do kapitulacji.
 - Ale muszę wiedzieć o wszystkim. – westchnąłem tym razem już całkiem pokonany. Nie wątpiłem, że najbliższa przemiana będzie to dla mnie najgorszą. Gdzieś w głębi wiedziałem, że nie powinienem się na to zgadzać pod żadnym pozorem, że powinienem zaprotestować, a jednak nie potrafiłem bezwzględnie się im postawić. Może z jednej strony chciałem, by Syriusz zobaczył moje comiesięczne oblicze, bym miał całkowitą pewność, co do jego uczuć? Może uważałem, że bestia we mnie przestanie kaleczyć moje ciało, a tym samym zdołam mniej wybijać się z tłumu licznymi opatrunkami? Och, mogłem znaleźć tysiące powodów przemawiających za i przeciw temu pomysłowi.
- Zrewolucjonizujemy likantropię, Remi. – Syri uśmiechnął się do mnie pocieszająco. – Odkryjemy sposób na radzenie sobie z wilkołakami i będą o nas pisać we wszystkich książkach od Historii Magii, po podręczniki do opieki nad magicznymi stworzeniami. Tak, dobrze słyszałeś. Nie będzie ani słowa o wilkołakach na obronie przed czarną magią.
- Syriuszu, wilkołaki nigdy nie będą domowymi zwierzątkami, nawet, jeśli przemiana trwa przez jedną noc.
- Nie szkodzi. Może nie będę cię wyprowadzał na spacery, ale będę ci towarzyszył w tym najtrudniejszym okresie.
- To, co mówisz jest słodkie, jednak nadal mi się nie podoba. – przyznałem z bólem.
- W tej chwili zostałeś postawiony przed faktem dokonany. Zgodziłeś się, a teraz nie możesz tego odkręcić. Poczekaj tylko do pełni, a sam się przekonasz.
- Tego właśnie się obawiam.