środa, 30 maja 2012

Irokez

Ai no Tenshi - notka!



12 maja
Miałem bardzo dziwny dzień. Nie czułem radości, a jednak moje usta chętnie się uśmiechały, obowiązki piętrzyły się, a mimo to nie czułem zdenerwowania, a wyłącznie chęć zabrania się za niektóre z nich, chociaż w pierwszej kolejności musiałem poradzić sobie z innymi. Gdybym zaczął mieszać w ich kolejności najpewniej zapomniałbym o czymś i ostatecznie moje problemy byłyby równie wielkie, co stos zadań. Czasami naprawdę nie potrafiłem wyrobić się ze wszystkim, co wziąłem na swoja głowę. Zastanawiałem się, jak Syriusz radził sobie ze wszystkim. Nigdy nie widziałem, by się z czymś śpieszył, by narzekał lub był zmuszony odkładać cokolwiek na kolejne dni. Najzwyczajniej w świecie jego doba wydawała się dłuższa niż moja! A przecież było to niemożliwe. Podejrzewałem, iż dobre rozplanowanie obowiązków jest kluczem do sukcesu, a ja i mój całkowity brak planu skazani byliśmy na porażkę. Tylko, jak można zaplanować wszystko, kiedy tak wiele może się zdarzyć niespodziewanie? Byłem w tym po prostu beznadziejny!
- Hejaszka, chłopcy. Przysiądę się do was na czas obiadu. – Zardi pojawiła się z nikąd i uśmiechała przymilnie, co nie było normalnym zachowaniem u kogoś takiego, jak ona. Dostawiła sobie krzesło wciskając je między Syriusza, a Pottera i rzuciła okiem za coś za moimi plecami. Siedziała teraz naprzeciwko mnie, Shevy i Petera, więc mogłem obserwować jej podejrzane zachowanie z bliska.
- Co jest grane? – James zmarszczył brwi i nasunął okularki wyżej na nos. – Ministerstwo w końcu dobrało ci się do tyłka za szerzenie herezji? A może jakiś obiekt eksperymentu szuka cię teraz żeby pozbyć się niechcianego kombinatora?
Dziewczyna rzuciła mu tylko pełne politowania spojrzenie i nałożyła sobie odrobinę ryżu na talerz, który do niedawna miał należeć do okularnika.
- Tak się składa, że jestem w trakcie bardzo ważnego dochodzenia i badań środowiskowych. – jej spojrzenie raz jeszcze powędrowało gdzieś w dal.
Odwróciłem się rozglądając nie mając pojęcia, co takiego chodzi jej po głowie i co tak uważnie śledzi.
- Remi, siadaj normalnie, bo zwrócisz na nas czyjąś uwagę! – skarciła mnie.
- A więc jednak. Zardi znalazła ofiarę i teraz ugania się za chłopakiem. – Sheva odczytał jej zachowanie o wiele szybciej i lepiej niż reszta nas.
- To nie tak! – dziewczyna zarumieniła się lekko zaprzeczając, kiedy cała nasza uwaga skupiła się na niej. – Dajcie spokój! Dobra, przyznaję, chodzi o chłopaka. – ściszyła konspiracyjnie głos i doprawiła ryż solą z przyprawami, po czym dalej kompletowała swój posiłek. – Ale on jest młodszy. Jest na pierwszym roku, chociaż zupełnie nie widać po nim tak młodego wieku. Ten z irokezem naprzeciwko nas. – w końcu wskazała właściwego chłopaka. Chociaż wszyscy mieliśmy ochotę od razu go zobaczyć postanowiliśmy jednak jej nie kompromitować.
- On jest na pierwszym roku? – Syriusz wytrzeszczył oczy. – Nie kojarzę go z ceremonii przydziału. Ale, chwila! To Ślizgon! Dziewczyno, to jest Ślizgon...
- Oj, milcz! – tsknęła na niego i skrzyżowała ramiona na piersi. – Dobrze wiem, że to Ślizgon, w dodatku młodszy o trzy lata, ale nie poradzę. Nie zakochałam się, żeby wam to nawet do głowy nie przyszło. – rzuciła nam ostrzegawcze spojrzenie. – Po prostu mnie zainteresował. W sensie badawczym, jasne? To nie jest ciało jedenastolatka. Ma boski tyłek, wybacz Sheva, ale chyba nawet równie boski, co twój. Poza tym popatrzcie na jego styl! Założę się, że te włoski są mięciutkie w dotyku. Blond, falowane, zapuszczone na irokezie, ale bardzo krótkie po bokach. Jest wysoki, ma szerokie barki i specyficzny sposób chodzenia. Trampki na nogach, czerwona koszulka, czarne, wąskie spodnie lekko podwinięte od dołu i te szelki opuszczone na biodra... – westchnęła rozmarzona. – Symbol seksu! Remus wie, że wolę starszych i mam na oku takiego jednego z Ministerstwa, chociaż to raczej niedostępny ideał, chociaż skradł mi całe serce. – tym razem na jej twarzy pojawił się smutny uśmiech, który musiał świadczyć o niespełnionym uczuciu, które bolało, ale nie chciało się skończyć. – Ten Ślizgon – wróciła do tematu otrząsając się z zamyślenia – to dzieciak, ale niesamowicie boski. Wiecie ilu chłopaków na pewno marzy o tym, żeby wbić mu się w ten tyłeczek? – tak, w jej oczach widziałem błysk fachowego zainteresowania, które nie mogło być wielkim uczuciem, chociaż Zardi była nieobliczalna.
Jej wywód uświadomił mi jednak pewną jakże istotną rzecz. W tym roku stracę wielu znajomych, gdyż większość z nich jest ode mnie starsza, zaś pośród młodszych roczników przyjaźniłem się wyłącznie z Kinnem i Regulusem. Może byłoby rozsądnym by jednak rzucić okiem na młodszych kolegów i zapoznać się z nimi lepiej? Nie mogliśmy przecież zawsze obracać się tylko w swojej małej grupce. Wątpiłem jednak, by chłopak z irokezem był właściwą osobą do zawierania bliskich znajomości.
- Więc czego ty od niego chcesz? – James nie rozumiał, co chodziło dziewczynie po głowie, ale jej fachowe podejście musiało mu zaimponować.
- Też chciałabym to wiedzieć. – Zardi wzruszyła ramionami i zabrała się za jedzenie. – Chwilowo zajmuję się obserwacją i... podziwianiem. – wyszczerzyła się do nas, a wcześniejsze zawstydzenie zniknęło, kiedy tylko przestała traktować Ślizgona, jak potencjalną miłość. – Najlepsze okazy odchodzą w tym roku. Nie będzie Gabriela, nie będzie Michaela, a więc zabraknie tego mocnego akcentu w naszych szeregach. Swoją drogą, to zabawne, że ci najbardziej szczególni faceci zawsze trafiają do Slytherinu. Merlinie, jak on się porusza! – zapiszczała niemal. Zardi była dziewczyną, jakkolwiek bym na to nie patrzył. Była dziwną, ale stuprocentową dziewczyną z masą słabości i szalonych pomysłów. Zupełnie nie rozumiałem, dlaczego komuś takiemu, jak ona nie powodziło się w życiu, tak jakby sobie tego życzyła.
- Powinnaś się na to leczyć. – J. skrzywił się, chociaż sam miał czasami podobne dni, kiedy to pojękiwał do Evans, a nawet do Severusa.
- Gdybym się na to leczyła moje życie byłoby nudne. A przynajmniej nudniejsze niż teraz. Gdybym tylko była facetem... – znowu zaczynała. – Pewnie by mi stanął na jego widok. Albo gdybym była nauczycielem. – widziałem ten błysk w jej oczach. – Podeszłabym go jakoś i sprawdziła, jak pożądliwe może być to ciało tak wyrośnięte jak na jego wiek.
Mój humor poprawił się, kiedy jej słuchałem. Przy niej nie można było zbyt długo martwić się problemami. Musiałem także przyznać, że dzięki niej postanowiłem uważniej przyglądać się młodszym od siebie. Może gdzieś pośród nich czaiło się kilka wyjątkowo interesujących obiektów, które uczyniłyby moje życie równie szalonym, co znajomość ze starszymi kolegami.
- Znasz w ogóle jego imię? – Sheva zechciał się odezwać podejmując temat.
- Gregoire. Chyba. Coś, kiedyś słyszałam, ale głowy sobie za to uciąć nie dam. Z moją pamięcią do imion to cud, że pamiętam wasze. Oj, ale czy to ważne?! Pod tym imieniem też mogę fantazjować o tym, co i kto mu robi.
Cieszyłem się, że jestem tylko przeciętny i po głowie dziewczyny nie chodziły żadne dziwne wizje dotyczące mojego tyłka. W końcu wiedziała, że jestem wilkołakiem, wiedziała o moim związku z Syriuszem i mogła z powodzeniem pisać całe tomiska dotyczące jej pomysłów na nasz związek.
- Niech to, wychodzi! – pochłonęła pospiesznie resztę swojego posiłku. – Tylko, że ja nie mogę się ciągle za nim uganiać... Dobra, nie ważne. Przeżyję. – a jednak jej wzrok śledził ruchy chłopaka wyraźnie utkwiony w jego pośladkach. Podejrzewałem, że każdy z nas zwrócił szczególną uwagę na to miejsce. Nie znałem się na męskich tyłkach wychodząc z założenia, że Syriusz jest idealny pod każdym względem.
Ślizgon zniknął za drzwiami, a dziewczyna wydała z siebie kolejne już głośne westchnienie.
- Dobra, więc zmieniając temat. Co u was słychać? – na jej twarzy pojawił się przekorny uśmieszek.

niedziela, 27 maja 2012

Remi samolub

10 maja
- Chcę buzi. – oświadczyłem z powagą, jaka mogła pojawić się tylko na twarzy mojej, bądź dziecka. Dobrze zdawałem sobie z tego sprawę i może, dlatego właśnie wykorzystałem swoje kwestionowane walory posiadania nazbyt słodkiej buźki. Byłem wilkołakiem! A tym czasem na mojej szczęce nie było ani jednego włoska zarostu. Moje oczy w dalszym ciągu były duże, policzki nazbyt pulchne. Miałem przecież czternaście lat, na Merlina! Twarz Syriusza już jakiś czas temu straciła swoją gładkość, chociaż chłopak czekał z goleniem się, a mimo to dokuczał czasami Potterowi.
- Że hę? – Syri spojrzał na mnie znad swojej książki o runach.
- Chcę buziaka. – powtórzyłem. – Od dawna nie dostałem żadnego, a ostatnio... – zacząłem rysować palcem kółeczka na dłoni odrobinę zawstydzony tym, że muszę mówić to wszystko głośno. – Ostatnio mam coraz więcej ochoty na bliskość. Chyba mam te leniwe dni. – nie miałem zielonego pojęcia, jak to nazwać. Marzyłem tylko o tym, by leżeć koło Syriusza, tulić się, całować, czasami dotykać w bardziej intymny sposób. Chociaż nie chętnie się do tego przyznawałem to napięcie seksualne męczyło mnie i szukało sposobu na opuszczenie ciała.
- Dlaczego nie mówiłeś wcześniej? – chłopak zamknął książkę i przeniósł się ze swojego łóżka do mojego. Najwidoczniej postanowił wykorzystać okazję dalszej choroby Jamesa i Petera, a także chwilowej nieobecności Shevy, który przesiadywał w sowiarni pisząc długi list do kochanka. Podejrzewałem, iż było to ściśle związane z faktem, iż chłopak miał się wyprowadzić i zostawić nas samych w Hogwarcie. Już za nim tęskniłem! I może właśnie, dlatego tak bardzo potrzebowałem tej bliskości Blacka? By mieć pewność, iż on zostanie?
- Remus Lupin nie jest zboczeńcem, by miał oczekiwać od swojego chłopaka przesadnego zainteresowania. – rzuciłem dumnie.
- Naturalnie. Ale Syriusz Black jest zboczeńcem, który musi się powstrzymywać nie chcąc by Remus Lupin uciekł z krzykiem, kiedy to wielki zbok zacznie się za nim przesadnie uganiać.
Nie rozumiałem i chłopak chyba wyczytał to z mojej twarzy, gdyż machnął ręką lekceważąco i objął mnie całując. To w zupełności wystarczyło, by zamknąć moje usta na dłuższą chwilę. Nie mogłem oderwać się od tych lekko szorstkich warg, za którymi tęskniłem.
Uchyliłem usta nawet nie zdając sobie z tego sprawy. To nie było zaproszenie, ale bezwarunkowy odruch rozpalonego ciała. Dobrze znałem to uczucie, które skręcało moje wnętrzności i łaskotało krocze. Zafascynowany gorącem pocałunku, językiem z którym siłował się mój własny nawet nie zauważyłem, że ocieram się o ciało Blacka. A przynajmniej nie miałem o tym pojęcia do chwili, kiedy jego usta odsunęły się od moich. Wtedy też stwierdziłem z niejakim zaskoczeniem, że ściskał pośladki kruczowłosego, że jego członek napiera na moje udo, zaś mój na jego podbrzusze.
- Rób, co tylko chcesz. – chłopak szepnął mi w ucho. – A ja będę robił to, na co ja mam ochotę.
Wiedziałem, co miał na myśli. Pozwoliłem mu zmienić pozycję i rumiany spoglądałem w dół na jego dłonie, które właśnie rozsunęły moje jeansy i wkradały się pod nie by dać mi rozkosz. Sam nie miałem takiej odwagi i pewności siebie, ale swoimi rozedrganymi dłońmi niezdarnie zająłem się spodniami chłopaka, których zamek i guzik znajdowały się na wysokości mojej twarzy. Z wielkim trudem poradziłem sobie z pierwszą warstwą odzieży i niezgrabnie zsunąłem bieliznę, może do połowy jego pośladków.
Syri w tym czasie już masował moje krocze sprawiając, iż zamykałem oczy i powstrzymywałem pomruki rumiany na twarzy. Jedno spojrzenie na jego pobudzony członek uświadomiło mi, że jestem beznadziejny i krępowany wstydem nie potrafię posunąć się dalej niż do zwykłego dotyku, a i to było trudne, gdy moje ręce trzęsły się jakby były z galarety. Mimo wszystko zdołałem ująć w nie gorący organ i zapanować nad szalejącym sercem, bolesnym oddechem.
Spoglądając w dół na Syriusza, który właśnie zbliżał swoją twarz do mojego krocza zagryzłem wargi i wielkimi, szeroko otwartymi oczyma patrzyłem na ten niesamowicie podniecający widok, jaki stanowiły jego starania. Ciepłe usta niemalże mnie roztopiły, kiedy znalazłem się w ich wnętrzu. Pisnąłem, gdyż zapomniałem o rozkoszy, jaką niesie ze sobą ten rodzaj pieszczoty. Kręciło mi się w głowie od rozrywających moje ciało uczuć, ale zdołałem zapanować nad sobą. Rzuciłem okiem na kształtny, napęczniały członek Syriusza i ścisnąłem go odrobinę mocniej. Zastanawiałem się, jak może smakować, czy w ogóle może mieć jakiś smak, czy naprawdę zmieści się w ustach i jakie byłoby to uczucie. Niestety nie byłem zdolny do poświęcenia, które pozwoliłoby mi na pieszczenie chłopaka w ten sam sposób, w jaki on pieścił mnie. A przecież to nie był pierwszy raz, kiedy Black lizał mnie i ssał.
Zamknąłem na chwilę oczy i spiąłem całe ciało chcąc odzyskać nad nim kontrolę. Oczywiście nie udało mi się i sapnąłem wyłącznie głośno, moje nogi zsunęły się ze sobą, ale członek nadal był wyeksponowany i narażony na pieszczoty.
Wpatrzony w członek mojego chłopaka spróbowałem przyspieszyć swoje pieszczoty. Masowałem trzon jedną ręką, a drugą próbowałem łaskotać główkę penisa. Nie miałem pojęcia, co robię, ale próbowałem wszystkiego. Kto powiedział, że dotykanie nie może być równie przyjemne, co lizanie?
Na moje nieszczęście, nie miałem szans z chłopakiem, który pewny siebie i nieskrępowany zasysał mnie i rozpieszczał swoimi wargami. Nic, więc dziwnego, że szybko uciekłem mu biodrami nie chcąc by musiał przyjmować entuzjazm mojego członka w swoje usta. Mimo to jego twarz została pokryta moim nasieniem, co zawstydzało mnie tym bardziej, ale i wywoływało dreszcze. Czułem się winny, iż nie odwdzięczę się kruczowłosemu w ten sam sposób, ale nie byłem gotowy na to, by zanurzać nos w ciemne włoski na jego podbrzuszu i przyjąć w usta całą tę wielkość.
- Nie musisz się spieszyć. – położył swoją dłoń na moich, które robiły, co mogły by mu dogodzić. – I tak jest mi niebywale cudownie. Z trudem powstrzymuję się, by móc cię dręczyć tym dotykiem więcej i więcej.
Uświadomiłem sobie nagle różnicę między nami. Ja zbyt wiele myślałem o sobie samym, podczas gdy on zajmował swoje myśli wyłącznie mną. Gdy ja martwiłem się tym, jak później spojrzę mu w oczy, jak będę wyglądał, kiedy wezmę go w usta, jak ja się poczuję, on po prostu starał się dać mi rozkosz, jakiej nie doświadczę w innych okolicznościach. Ufał mi i dlatego był w stanie robić to wszystko, a ja? Przecież wiedziałem, że mnie nie skrzywdzi, że jest ze mną, ponieważ mnie kocha, sam kochałem go jak szaleniec, a mimo to byłem bardziej zajęty sobą niż nim.
Nawet znając swoje błędy, nie mogłem zmusić się do porzucenia swoich niedoskonałości.
- Zmienię to w końcu. – powiedziałem pewnie i pochyliłem się całując jego pępek. Nie mogłem zrobić nic więcej, ale i tak czułem, iż było to pierwszym krokiem w bardzo dobrym kierunku. Bo czy nie dotykałem jego pośladków bez przeszkód, czy nie ściskałem ich z wyraźną rozkoszą, o której wiedział?
- To już zbyt wiele. – Syri westchnął i zasłonił dłonią swój członek by nasienie rozbiło się o nią nie dosięgając mojej twarzy. Uśmiechnął się przy tym naprawdę cudownie. Wydawał się starszy niż jest, kiedy przymykał oczy, a kącik jego warg posuwał się ku górze wyrażając niemal narkotyczną przyjemność. – Pasujemy do siebie. – stwierdził nagle odwracając się i obejmując mnie mocno. – Tworzymy zgrany duet i możemy razem podbić świat. Gdybym był Ślizgonem porwałbym cię i uczynił swoim siłą. Tobie nie da się oprzeć.
- Głupek z ciebie. – ukryłem twarz w jego piersi zamykając oczy i wdychając słodki zapach, jaki wydzielał. Może rzeczywiście byliśmy jak jedno w dwóch ciałach, a ja obawiałem się czegoś nierealnego i dlatego nie dostrzegałem tego, jak wiele nas łączy?
Najwyższy czas bym dorósł. Dzieci nie robiły ze swoimi przyjaciółmi tego, co ja robiłem z Syriuszem, a więc nie powinienem pozwalać sobie na dziecinadę, kiedy pozwalałem mojemu chłopakowi na zbliżenie się do mnie. Kiedyś i tak musiało do tego dojść, a ja nie mogłem być do późnej starości strachliwą dziewicą. Powoli musiałem ruszyć do przodu i przestać być samolubnym. To był mój życiowy cel.

środa, 23 maja 2012

Kartka z pamiętnika CLXXVII - Cornelius Lowitt

W PIĄTEK NIE BĘDZIE NOTKI. KIRHAN MUSI ODWIEDZIĆ LEKARZA, BO LEKI JEJ SIĘ KOŃCZĄ. WYBACZCIE!

 

Był niedzielny poranek, a tylko wtedy czas płynie inaczej i nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Może, dlatego uwielbiałem niedzielne poranki? Nigdzie nie musiałem się spieszyć, nic nie musiałem robić, żadnych obowiązków, przymusów. Tylko rozkosze płynące z lenistwa, wygody i kochanka, którego przemyciłem do dormitorium wczorajszego wieczora. Nie było to trudne. Niejednokrotnie przyprowadzałem do swojego łóżka jakąś dziewczynę, kilka razy, dwa może trzy, zdarzyło mi się także przemycić tu Erica, tak jak właśnie wczoraj. Miałem w tym wprawę i co najważniejsze, nikt się nigdy nie domyślił, że to robię.
W niedzielnych porankach było coś jeszcze, co czyniło je tak atrakcyjnymi. Mogłem wykorzystać fakt, iż koledzy spali w najlepsze po ciężkim tygodniu i zająć się tym, co lubiłem najbardziej – porannym seksem. Kobiety uważają to za męski fetysz i nie są przychylne tego typu zagraniom, zaś ja uwielbiam zabawić się przed śniadaniem. Uważałem to za pewien rodzaj ćwiczeń, które pozwalają utrzymać idealną sylwetkę, a poza tym wszystko smakowało lepiej, gdy pobawiło się odrobinę, pomęczyło i popływało w rozkoszy chwili.
Porzuciłem bezsensowne rozważania na tematy, które przecież poruszałem przynajmniej raz w tygodniu podczas moich wewnętrznych rozmów z samym sobą. Teraz powinienem działać i nie pozwolić by Eric spał chociażby odrobinę dłużej. Niech pozna, co oznacza poważny związek z kimś takim, jak ja. To wywołało uśmiech samozadowolenia na mojej twarzy. Nie potrafiłem go powstrzymać.
Odpakowałem zawiniątko, jakie miałem koło siebie, gdyż Eric spał w kokonie, jaki zrobił z mojej pościeli, przez co ja musiałem zadowolić się prześcieradłem. Wydawał się zmęczony nocą, jaką mu zafundowałem, chociaż na pewno potrafił wykrzesać z siebie więcej.
Wsunąłem dłoń w jego jasne włosy, którym od dnia przymusowego skrócenia nie pozwalał zbytnio odrosnąć. Moje nie chciały rosnąć tak szybko, jakbym sobie tego życzył, ale warto było się ich pozbyć, by w nagrodę za tę odwagę otrzymać kochanka na stałe. Nie wiem, czy była to miłość, czy tylko szaleńcze pożądanie, ale wydawało mi się, że jest nam dobrze w tym pokrętnym związku.
Odplątałem jego ręce, którymi zasłaniał twarz nie chcąc by raziło go światło dnia pomimo zaciągniętych kotar łóżka. Dostałem się w końcu do jego jasnej twarzy i zaspanych ust, które pocałowałem namiętnie. Przy okazji przewróciłem go na plecy i przygwoździłem swoim ciałem do materaca. Mruknął niezadowolony i zaczął po omacku odpychać mnie rękoma. Złapałem je i roześmiałem się cicho widząc, jego niezadowolenie. Został tym zmuszony do uchylenia powiek i pierwszym, co zobaczył byłem właśnie ja. Mogłem być z siebie dumny!
- Zostaw... – mruknął chyba zapominając, że jest w moim pokoju, a obok śpią koledzy.
- Nie zostawię, ponieważ nie mam ochoty zostawiać. – wyszczerzyłem się. – Tak się składa, że mam ochotę na coś innego niż zostawianie.
- Chcę spać...
- Ale ja nie chcę byś spał. – znowu go pocałowałem i wsunąłem siła język w jego usta. Musiałem jakoś go rozbudzić i pobudzić, w tym samym czasie. Nie wiedziałem, jak to zrobić nie budząc nikogo, więc musiałem skorzystać ze standardowych pomysłów, które jednak czasami zawodzą. Mnie nie mogły jednak zawieść. Byłoby to nazbyt bolesne dla mojego ego i pewnie przez dobre tygodnie nie zdołałbym postawić swojego „mniejszego siebie” do pionu.
Położyłem dłoń na jego piersi i zacząłem ją masować. Wargi przeniosłem na szyję i ucho. Wyszukiwałem wszystkich czułych punktów na jego ciele by pieścić je i nastawiać chłopaka przychylniej do zabawy.
- Chcesz mnie zezłościć? – warknął, chociaż przychylniej niż normalnie miał to w zwyczaju. Najwyraźniej cichy jęk, jaki słyszałem nie był omamem, ale prawdziwą reakcją na moje czyny.
- Ty się zawsze złościsz. – wzruszyłem ramionami. – I chyba zapominasz, że jesteśmy u mnie, a obok śpią moi kumple.
Rzeczywiście całkowicie o tym zapomniał, co wywnioskowałem z jego miny. Wykorzystałem jego chwilowe zdenerwowanie i znowu go pocałowałem. Sprawdziłem pospiesznie, czy jego ciało nadal jest wilgotne po nocy i ukontentowany musiałem pochwalić samego siebie za idealne nawilżenie kochanka. Mogłem wejść w niego, jak w masło i nie przejmować się konsekwencjami. Nie miałem w prawdzie pod ręką więcej prezerwatyw, ale z pustego i Salomon nie naleje, więc kapturka sobie nie wyczaruję. Postanowiłem narazić się na jego późniejszy gniew i z pełnym satysfakcji uśmiechem wbiłem się w niego bez najmniejszego problemu.
- To jak piercing między twoimi pośladkami. – szepnąłem mu na ucho.
- Idiota. – westchnął i zasłonił usta dłonią. Nic dziwnego, że nie chciał nikogo obudzić. Wzbudzilibyśmy niezłą sensację, gdyby się rozniosło, że ze sobą sypiamy zamiast się zwyczajnie nie lubić i ze sobą konkurować.
Zabrałem jego rękę z tych wilgotnych od śliny warg i pocałowałem je zachwycony tym, jak przyssał się do nich wraz z pierwszymi moimi ruchami. Na pewno odczuł zmianę wynikającą z braku prezerwatywy, ale był zbyt zajęty poruszaniem biodrami by to zauważyć i powiązać z faktami. Nie planowałem mu tego uświadamiać toteż rozpocząłem całą serię szybkich i mocnych pchnięć, które miały na celu doprowadzić go do szaleństwa. Niech nie żałuje, że mi się oddał. W końcu obaj na tym korzystaliśmy, z czego może on nawet bardziej. W końcu się o niego troszczyłem na swój dziwny sposób. Miałem zamiar być jednocześnie jego sennym koszmarem i erotyczną fantazją. Nie wiem, jak chciałem to osiągnąć, ale jednak miałem cel, do którego należało dążyć.
Poczułem, jak Eric wierci się próbując zmienić pozycję na taką, która ułatwi mu powstrzymanie jęków i krzyków. Mieliśmy szczęście, że moje łóżko nie skrzypiało mimo wielu ekscesów, jakich było świadkiem. Pomogłem mu uklęknąć na czworakach i wtulić twarz w poduchę, gdy ja bezustannie ubijałem w nim śmietanę. Uśmiechnąłem się do siebie, kiedy przed oczyma stanął mi obraz kawy z moją moim mleczkiem, którą chętnie bym mu kiedyś zaserwował. Wątpiłem, by zgodził się na to po dobroci, ale gdybym go trochę zbajerował...
- Mmm, inni nie wiedzą, co tracą. – wymruczałem mu w ucho naprawdę w niebo wzięty. Nie ważnie z kimś się kochałem, bo Eric i tak był najlepszy. Nikt mnie tak nie kręcił jak on, jego szerokie barki i jasna, szorstka skóra. Z resztą, miał najlepsze pośladki, jakie kiedykolwiek widziałem i teraz, w tej pozycji, niemal krzyczałem z radości mogąc się między nie wbijać.
Objąłem go w pasie i zsunąłem dłoń na jego krocze. Ociekał, na pewno już od dłuższego czasu marzył o moim dotyku na kroczu, ale nie mógł poprosić, gdyż nie wydobyłby z siebie głosu nie budząc innych.
Wiele kosztowało mnie powstrzymywanie wytrysku póki to on w pierwszej kolejności nie wylał się na moją pościel. Nie obchodził mnie jej stan, a musiałem przyznać, że czasami wilgotna i przesiąknięta zapachem seksu kołdra była równie podniecająca, co sam akt.
Zalałem go w środku falą swojego nasienia. Nie chwaląc się, z takim wytryskiem mógłbym być dawcą spermy. Cała masa zdrowych i gotowych do akcji plemniczków z moim dna w środku.
- Cor, złaź. Zgniatasz mnie. – usłyszałem niezadowolone mruknięcie pod sobą.
- Lubię cię zgniatać. To pobudzające. – wyznałem wysuwając się z jego ciała bardzo, bardzo leniwie. – Lubię, kiedy pode mną jęczysz i kiedy nie potrafisz się powstrzymać szukając moich ust, by nakrywały twoje.
- To wyznanie miłosne? Trochę dziecinne, nie sądzisz? – znowu kręcił się pode mną chcąc bym jak najszybciej opuścił jego tyłek i odsunął się. W przeciwieństwie do mnie, Eric nie był tak entuzjastyczny, kiedy w grę wchodziło leżenie na wilgotnej pościeli. Nie ważne czy to ja ją zwilżyłem, czy też on.
- Ty pierwszy wyznasz mi uczucia w płaczu. – prychnąłem lekceważąco. O nie, na pewno nie byłbym tym, który jako pierwszy zacznie recytować miłosne wiersze, by lepiej oddać to, co kryje wnętrze. Niedoczekanie! Jego fizyczność zawsze była dla mnie atrakcyjną, tego nie kryłem, ale do miłosnych wyznań było mi daleko. Mogłem, co najwyżej mruczeć słodkie słówka w trakcie seksu, co z resztą czasami robiłem.
- Nigdy. – odpowiedział mi hardo i tym razem zdołał mnie z siebie zrzucić.

niedziela, 20 maja 2012

Kartka z pamiętnika CLXXVI - Syriusz Black

James i Peter leżeli w Skrzydle Szpitalnym po niechcianym spotkaniu z moją kuzynką Bellatrix. Mieli pomóc w czyszczeniu kociołka, kiedy Remi uciekł do swojej kryjówki, gdzie oczekiwał naszego przybycia lub wcześniejszej przemiany. Który z nich wpadł na pomysł by po drodze obmacać „tę wysoką krukonkę”? Nie wiem, ale obaj drogo za to zapłacili. Ich „krukonka” okazała się bowiem Bellatrix Black, z którą flirtował jakiś krukon i taki tylko był udział Ravenclaw’u w całym tym przedsięwzięciu. Gdyby przyjaciele zechcieli pomyśleć zanim „przypadkiem” położyli ręce na jej pośladkach... Wszystko rozegrało się tak szybko, że sam byłem pod wrażeniem sprawności kuzynki. Ot, upewniła się, iż śmiałkiem nie jest Rudolf, który o ile było mi wiadomo, jako jedyny miał do niej dostęp, i w następnej chwili zarówno James, jak i Peter zwijali się na ziemi z bólu, a ich ciałami wstrząsały odruchy wymiotne, którym nie mogli dać upustu. Podejrzewałem, że ta dwójka pomyśli zanim kolejny raz ośmieli się dotknąć jakiejkolwiek dziewczyny. Nie wątpiłem, że podobnie skończyliby gdyby ich ofiarą padła Andromeda.
Czy była to kwestia szczęścia, czy też zgrabnej pracy grupowej nie mnie osądzać, nie mniej jednak zdołaliśmy z Shevą wyczyścić kociołek Remusa jeszcze przed jego przemianą, co pozwalało nam do niego dołączyć i towarzyszyć jak najdłużej podczas niemiłego procesu zmiany kształtu. Zdołałem już odkryć powody bólu, jaki odczuwał mój chłopak, gdyż w przeciwieństwie do animagii likantropia nie była przemianą naturalną i wynikającą z chęci lecz z przymusu. Ciało zmuszane przez wpływ promieni księżyca w pełni ulegało mutacji i stąd też ból, który wyrywał jęki i krzyki z ust Lupina. Prawdę powiedziawszy, im więcej wiedziałem o tym futerkowym problemie, tym dzielniej mogłem stać u boku chłopaka.
Niestety nie zdążyliśmy na czas i w chwili, kiedy zamykaliśmy dokładnie przejście w chacie, by Remus nam nie uciekł, usłyszeliśmy jego krzyki. Przemieniał się i niestety nie miał pojęcia, że już tu jesteśmy. Wydawało mi się, iż chłopak czułby się zdecydowanie lepiej widząc nas obok siebie. Niestety sprawa z Bellą pochłonęła dobrą godzinę naszego czasu i teraz byliśmy zmuszeni poczekać aż wrzaski ucichną, a przemiana dobiegnie końca.
Przemieniliśmy się pospiesznie i przysiedliśmy na najniższym schodzie czekając.
W domu zapanował spokój, a cisza była aż nazbyt wymowna. Otrzepałem się, kiedy pierwsze wycie dowodziło pełnej przemiany. Podniosłem się wtedy na nogi, czy raczej na łapy, i wdrapałem się na górę. Szczeknąłem stojąc pod drzwiami, by Remus wiedział, że to ja, zaś Sheva zahukał, jak to zwykły czynić sowy. Musiałem przyznać, że moja postać była wdzięczniejsza niż ptasie piórka, ale narzekać nie mogliśmy.
Pchnąłem nosem drzwi uchylając je. Remi ufał, że go nie zawiedziemy i zjawimy się w końcu toteż nie zamykał ich, choć mógł obawiać się, iż kierowany ciekawością wymknie się jakimś sposobem z chaty.
Wilkołak leżał na łóżku spoglądając na nas leniwie swoimi złotymi ślepiami. Wydał z siebie pomruk, który uznałem za niejaki dowód zadowolenia z powodu naszego przybycia. Widać przy odrobinie szczęścia nawet wilkołaka można poderwać. Bo właśnie to wydawało mu się najwłaściwszym określeniem zażyłości, jaka łączyła nas z naszym „samcem alfa”. Niestety, czyniło to ze mnie „samicę alfa”, o czym przekonałem się, gdy wilkołak łaskawie przesunął swoje wielkie cielsko robiąc mi miejsce na materacu. Nie wypadało mi odmówić toteż wskoczyłem na łóżko i ułożyłem się obok Remusa, który przylgnął do mnie swoim ciepłym, kudłatym bokiem i położył pysk na moim karku. Czułem drgania jego gardła, kiedy mruczał cicho i leniwie. Wcale nie podobało mi się bycie oblubienicą wilkołaka, ale jak długo był spokojny tak długo mogłem mu na to pozwalać. Przynajmniej nie gryzł i nie drapał, a i swoje ciało zostawił w spokoju nie znęcając się na sobie za brak możliwości wyjścia z domu.
Wysunąłem się spod ciała tej łagodnej bestii i przeczołgałem na skraj łóżka, z którego zeskoczyłem. Nie miałem ochoty leżeć w nieskończoność i nudzić się przez najbliższe godziny. Postanowiłem zabrać Remusa i Shevę by urządzić małe przeszukanie domu. Nigdy nie wiadomo, co nam się może tutaj przydać, bądź, co takiego znajdziemy. Jeśli kiedykolwiek będziemy potrzebować kryjówki dobrze byłoby znać atuty tego miejsca.
Remus nie wydawał się zadowolony faktem mojego wyślizgnięcia się i spoglądał na mnie niemal rozkazująco. Zignorowałem to jednak wiedząc, iż nic mi nie zrobi i otworzyłem drzwi na oścież. Chciałem by zrozumiał, że wychodzimy. Ostatnio bawiliśmy się goniąc po całym domu, zaś teraz postanowiłem udać się na zwiad. Nie opracowałem jeszcze dobrego sposobu komunikacji z wilkołakami toteż byłem zmuszony do demonstracji swoich zamiarów w sposób zrozumiały. Sam nie potrafiłem przecież mówić, więc nawet Sheva nie rozumiałby, co mam na myśli, gdybym starał się chociażby pisać łapą po zakurzonej podłodze. Litery byłyby zbyt niezgrabne.
Udałem się do najdalszego zakątka domu, który stanowiła jakaś rupieciarnia, w której stała teraz wyłącznie miotła o połamanych witkach i spróchniałym trzonku. Kichnąłem, kiedy tylko do moich nozdrzy wdarła się masa kurzu. Miałem wielkie szczęście, gdyż dzięki temu odkryłem zmiotkę do kurzy. Była w kiepskim stanie, ale wziąłem ją między zęby i ruszając głową na boki otrzepałem grubą warstwę „siedlisk” roztoczy. Zademonstrowałem przyjaciołom, co mają robić i z miotłą i piórkiem wyrwanym z mojej miotełki, a następnie obwąchałem kąty szukając czegoś... Czegokolwiek. Nie wiem, czy mnie zrozumieli, ale Remi zwalił starą miotłę, co wzbiło w powietrze całe chmury kurzu. Nadepnął na nienadający się do niczego trzon łamiąc go i wziął w zęby pozostałą część idąc za moim przykładem i otrzepując, co tylko zdołał znaleźć.
Przystąpili do pracy, zaś ja kontynuowałem swoją wytrwale poszukując czegokolwiek, co mógłbym uznać za cenne. Niestety nawet jedna moneta nie zagubiła się w tym miejscu, żadna mapa skarbów, czy magiczny artefakt pozwalający na odnalezienie skrzyni pełnej klejnotów.
Przenieśliśmy się do innego pomieszczenia i robiliśmy to samo, jakby nagle miało nam się udać zostać sławnymi odkrywcami i zarobić miliony pozwalające rzucić naukę i zająć się na poważnie szukaniem skarbów. Nie było posążków nieznanych bóstw, nie było tajnych pokoi, a przynajmniej tak się nam wydawało.
To Sheva zmęczony przysiadł na wiszącym na ścianie kandelabrze, gdzie zamiast świecy znajdował się wypalony dawno knotek sterczący z woskowej, twardej bryi. To uruchomiło jakiś mechanizm, który odsunął klapę w podłodze, w miejscu, z którego przed chwilą zszedłem. Gdybym został tam dłużej połamałbym pewnie nogi na schodach prowadzących do niewysokiego, chociaż wygodnego schowka. Można tam było zarówno przetrzymywać jedzenie, jak i samemu się ukryć.
Miałem tylko nadzieję, że Remi nie zacznie zapaleńczo przeglądać każdego kąta i nie dotrze do wyjścia. Byłbym wtedy winny największej zbrodni, jaką zdążyłoby się popełnić. Gdyby Remi zrobił komuś krzywdę byłbym współwinny.
Odważyłem się zejść powoli po kilkunastu schodach do piwniczki i oczyścić przynajmniej kilka przedmiotów, które podpowiedziały mi, iż tego ukrytego pomieszczenia używano, jaki piwnicy na różne różności. Były tam, bowiem książki, stare figurki, które dawno wyszły z mody, nawet jakiś list sprzed 20 lat. Czytający pies byłby atrakcją wieczoru na jakimś spotkaniu towarzyskim toteż skupiłem się wyłącznie na sprawdzeniu daty na gazecie. Niestety ta rozsypała się, gdy tylko dotknąłem jej łapą. Musiała być niebywale stara. W tym domu najzwyczajniej nikt nie mieszkał od stuleci.
Nie poddałem się mimo to i wychodząc z tajemnego przejścia skinąłem na Shevę by wstał z kandelabra. Chłopak skinął swoją puchatą głową i sfrunął na ziemię ze złotego drążka, który zaczął się podnosić, a tym samym zamykało się przejście do ukrytej spiżarni.
Szukaliśmy, więc dalej z nowym zapałem i chęciami. To ja decydowałem gdzie idziemy następnie i ile czasu przyjdzie nam tam dzielić. Powiem szczerze, że znalazłem coś dla siebie wśród książek odkrytych w malutkiej sypialni koło kuchni. Musiała tam sypiać jakaś służąca, ale całkiem dobrze wykształcona skoro miała u siebie książkę o runach, której nie miałem okazji czytać. Porwałem ją, więc w zęby i położyłem na schodach by jej nie zapomnieć.
Moi przyjaciele szukali dalej może licząc na coś dla siebie, choć Remi nie mógł chyba myśleć o niczym materialnym. Kto jednak zrozumie wilkołaka? A już w szczególności tego zakochanego?! To było niemożliwe, nawet dla pierwotnego właściciela ciała. Tak oto mijały nam leniwe chwile i czas zbliżający nas do końca przemiany.

piątek, 18 maja 2012

Gulasz z żuków

7 maja
Dzień przemiany, pozornie zwyczajny i nudny, zaś w rzeczywistości jeden z najgorszych. Nie najgorszy, jako że wiele się zmieniło, co uwielbiałem sobie powtarzać, niejako na poprawienie humoru. W końcu, czy cokolwiek mogło bardziej podnosić na duchu w deszczowy, chłodny dzień, niż wierni przyjaciele? Ani na chwilę nie zostawałem sam mając ich zawsze przy sobie i na każde skinienie. Wystarczyłoby słowo, a zrobiliby dla mnie wszystko. Cieszyłem się, że ich mam. Gdybym był kobietą i miał ciążowe zachcianki na pewno skakaliby wokół mnie i starali się dogodzić. Oczywiście ojcem dziecka byłby Syriusz i chociaż „macierzyństwo” wcale do niego nie pasowało to fakt przypadkowej „wpadki” wręcz przeciwnie. Cieszyłem się, iż Black mimo wszystkich jego zalet był jednak wierny komuś takiemu jak ja. Nie mogłem jednak liczyć, iż będzie tak zawsze, gdyż na pewno irytował go fakt mojej niechęci do pośpiechu w związku. Może trochę przesadzałem? Ale nie byłem na to gotowy, a do tego każdy miał prawo!
- Nie odpływaj. – usłyszałem szept Syriusza przy uchu. – Wiem, że nie jesteś asem z eliksirów, ale egzamin musisz zdawać. – jego uwagi przywróciły mi świadomość i pomogły skupić się na otaczającym mnie świecie.
- Y, tak. Przepraszam. A co robimy? – zajrzałem do jego otwartej książki i szybko przewróciłem kilka stron swojej by mieć przed sobą wszystkie instrukcje. – No, to, co robimy? – spojrzałem na niego ponawiając pytanie.
- W czasie pełni powinni rozdawać wielkie pieczyste każdemu wilkołakowi, który będzie uważał na zajęciach. – westchnął i wskazał mu odpowiedni fragment w podręczniku. – Tutaj, geniuszu. Bawimy się w zmianę stanu skupienia niewielkich istot żywych. Ćwiczymy na insektach, a to jest nasz słoik z żukami. – przysnął słoiczek bliżej mnie. – Sheva pracuje z Peterem, a James dopadł Evans, jakimś niesłychanym zbiegiem okoliczności, więc my jesteśmy razem. Skup się Remi, bo nie chcę żebyś przypadkiem wylał wszystko na mnie. – zażartował, ale ja skinąłem poważnie głową nie rozumiejąc najzwyczajniej w świecie sensu jego słów. Wspomniał o pieczystym, więc moje wilcze myśli uciekały w stronę mięsa.
- Skup się, Remusie. – rozkazałem sobie uderzając się lekko otwartymi dłońmi po policzkach. – Skup się i działaj. – upewniłem się, że mam wszystkie niezbędne składniki eliksiru i zabrałem się do pracy. Nie było łatwo, ale wychodziłem z przekonania, że nigdy nie będę uczył tego przedmiotu, ani prowadził sklepu z moimi magicznymi wywarami, więc mogę pozwolić sobie na wszelkie niedoskonałości wynikające z „nieposiadania głowy do tego typu spraw”.
Syriusz ambitnie kroił na swojej deseczce korę wierzby i wrzucał mszyce do gotującej się wody nie zapominając o piętnastu kroplach ich soku. Zapatrzony w niego starałem się robić to samo, chociaż nie byłem pewny, czy dobrze odliczyłem wagę drewna i ilość robaków. Miałem wrażenie, że brakuje mi dwóch, więc dorzuciłem dwa małe, zielone punkciki, które siedziały na liściu paproci, jaki miałem. Syri mieszał swój jaskrawo zielony roztwór.
Czegoś zapomniałem... Byłem pewny, że o czymś zapomniałem i dlatego mój eliksir miał gęstą konsystencję i kolor ziemi i bynajmniej nie pachniał trawą. Rzuciłem szybko okiem na książkę i zacząłem analizować to, co zrobiłem i to, co pisało w podręczniku. Jad osy, no tak! Całkiem o tym zapomniałem! – pożyczyłem ten składnik od Shevy, jako że nie mogłem znaleźć swojego na stoliku pełnym innych przedmiotów i dolałem pięć kropel do swojej mieszanki. Kolor od razu uległ zmianie, a i konsystencja stała się rzadsza. Mało tego poprawił się również zapach, który chociaż odrobinę bardziej kwiatowy niż miało to miejsce w przypadku eliksiru Syriusza, przypominał ten właściwy. Widocznie dodałem jednak za dużo mszyc. Mimo wszystko byłem z siebie dumny.
Slughorn chodził po sali i obserwował, jak idą nam pierwsze próby na robaczkach. Czułem dziwne podniecenie, kiedy podszedł do Blacka i patrzył, jak jego żuk zamienia się w lepką masę, która chociaż nadal miała pierwotny kształt, nie mogła ruszyć się z miejsca by uciec. Żuk przylepił się nóżkami do stolika.
Przyszła kolej na mnie, więc wyjąłem robaka ze słoika i położyłem na blacie. Kapnąłem swoim eliksirem na jego skrzydełka, a zwierzątko znieruchomiało w połowie kroku zamieniając się w kamienną figurkę żuka.
Rzuciłem okiem w bok, gdzie robal Shevy przemienił się w plazmę sunąc nadal przed siebie, jako maleńka kałuża zieleni.
- Coś sknociłem... – szepnąłem cicho.
- Podejrzewam, że dodał pan jadu osy. – mruknął nauczyciel grzebiąc drewnianą łyżką w moim kotle.
- A nie powinienem? – zajrzałem do książki i wyraźnie widziałem, że jest on w składnikach.
- Pomieszał pan eliksiry, panie Lupin. Proszę spojrzeć na górę strony.
- Oj. – przesunąłem wzrok wyżej i wtedy pojąłem, iż w pospiechu pokręciłem składniki. Mój robak miał zamienić się w jakąś breję, a tym czasem był maleńkim dziełem sztuki.
- Poza tym ogień jest zbyt wielki. Proszę spojrzeć. – wskazał na zawartość mojego kociołka, która teraz zamieniła się w kamień, podobnie jak wcześniej żuczek. Czułem się podle. Przez moją nieuwagę zabiłem biednego żuka! Było mi go żal i czułem się tak, jakbym miał po nim płakać. Chyba nie czułem się najlepiej skoro coś takiego przychodziło mi do głowy. – Panie Black, proszę pokropić swoim eliksirem żuka pana Lupina. – Slughorn miał chyba gorszy dzień, gdyż do każdego zwracał się na „pan i pani”, co zdarzało się naprawdę rzadko.
Syri wykonał polecenie, a kamienna skorupa opadła i z jej środka wygramolił się mój nieszczęsny żuczek. Musiał być przerażony, gdyż stwierdziwszy, iż znowu może chodzić czmychnął wzbijając się w powietrze i tyle było go widać.
- Pan, panie Black, dodał do swojego eliksiru za dużo soku mszyc. – przeszedł dalej. – Doskonale panie Sheva. A co to za breja, panie Pettigrew? Gulasz?
Spojrzałem w bok wysilając się by dostrzec jak najwięcej.
- Gulasz z żuków, jak widzę... – rzucił zniesmaczony mężczyzna. – Na tych robakach mieliśmy przeprowadzić test sprawdzający wasze wywary, a nie gotować je w sosie z wierzby. Nie znam pańskich kulinarnych upodobań, ale po tym... gulaszu... nabawiłby się pan potwornej gorączki i niestrawności. A tak się namęczyłem by wyłapać te żuki...
Z pewną satysfakcją stwierdziłem, że ktoś jednak wypadł gorzej niż ja, choć Peter na pewno nie żałował swoich żuków robiąc z nich jakąś dziwną potrawkę.
- Przynajmniej nikt nie ucierpiał. – głos Syriusza kolejny raz podczas tych zajęć przywracał mnie światu. – Poza żukami, ale mam nadzieję, że nie podadzą ich dziś na obiad.
- Daj spokój. Nawet kot by tego nie ruszył. Czuję jak śmierdzi aż tutaj. Swoją drogą sam jestem nie lepszy. Mój eliksir nie nadaje się już do niczego. – wziąłem od Syriusza łyżkę, jako że moja utknęła w kamieniu, jak arturiański miecz, i postukałem nią o to, co niedawno było jeszcze moim eliksirem. – Muszę to jakoś usunąć, bo mój kociołek do niczego się nie nada. – stwierdziłem z bólem.
- A i jeszcze coś, panie Lupin. – Slughorn odwrócił się w moją stronę, przez co stałem się obiektem zainteresowania wszystkich w sali. – Proszę nawet nie próbować rozcieńczać swojej... skały... eliksirem pana Blacka, bo będziemy mieli wybuch wulkanu w sali, a tego byśmy nie chcieli. – wrócił do swoich zajęć przy stolikach innych, a ja westchnąłem głośno trochę zawstydzony.
- Więc jak mam to wyjąć? – zapytałem samego siebie i wygasiłem ogień pod swoim kotłem. Musiałem poczekać aż wszystko ostygnie, a wtedy będę zmuszony męczyć się z wydłubywaniem kamienia. Miałem tylko nadzieję, że nie będę zmuszony siedzieć nad tym do nocy, gdyż wilkołak na pewno nie podzieli mojej chęci ratowania kociołka.
- Pomogę ci. – Syri uśmiechnął się do mnie ciepło, a Sheva pogładził mnie po ramieniu.
- Ja też się zgłaszam na ochotnika. Zajmiemy się twoim kociołkiem, a później dołączymy di twojego futerkowego problemu.
Skinąłem głową na zgodę.
W każdej innej sytuacji odmówiłbym im i zajął się tym sal lecz dzisiaj nie mogłem. Bez nich na pewno nie poradziłbym sobie przed nocą, a więc ten jeden raz byłem zmuszony przyjąć pomoc z ich strony.

środa, 16 maja 2012

Pogoń

5 maja
- Czuję się dzisiaj mięsnie! – rzuciłem w przestrzeń.
- Że co?! – przyjaciele spojrzeli na mnie dziwnie i odsunęli się o krok.
- Gorzej się czujesz? – Syriusz pozwolił sobie na dosadniejszy komentarz.
- Ej, no! Po prostu jestem przed pełnią i właśnie zjadłem wielki, krwisty stek. Też czulibyście się na moim miejscu mięsnie!
- Jasne. – dłoń kruczowłosego przygładziła mi włosy. Nie brał mnie na poważnie i prawdę powiedziawszy sam wyśmiałbym siebie, gdybym nie był tym, który właśnie powiedział coś równie głupiego, co James.
O dziwo Potter był ostatnio bardzo spokojny, jako że jego twarz nadal przypominała malowidło z odcieniem intensywnej czerwieni na policzku. Był to znak dla każdego, iż J. zasłużył sobie na czyjąś zemstę, a nie trudno było się domyślić, że chodziło o kobietę. Może, dlatego Evans wydawała się wściekła i trzymała się od niego z daleka? Wavele wydawał się za to bardzo zadowolony, kiedy mijał Pottera na korytarzu. Musiał wiedzieć, co się stało i z tego powodu chyba nawet szukał pewnego kontaktu z okularnikiem. Z resztą, kto na jego miejscu nie chciałby dokuczyć takiemu pewnemu siebie dzieciakowi?
- Jeszcze się na nim zemszczę! – syknął J., kiedy kolejny raz tego dnia mijaliśmy Wavele.
- Daj spokój. Narobisz sobie kłopotów i wrogów przed końcem roku. To bezsensowne. – znowu kierowałem się rozsądkiem chcąc zapomnieć, o mojej chwilowej słabości sprzed chwili. – Tym bardziej, jeśli nadal uważasz, że Wavele jest niewolnikiem Seed. Nie wygrasz z kimś, na kogo rzuciła zaklęcie.
- Mogę wrócić do biblioteki i poszukać przeciw-zaklęć. Lub zwyczajnie zrobię ten sam afrodyzjak, co ona i zacznę z nim eksperymentować.
- Chyba nie mówisz poważnie? – skrzywiliśmy się wszyscy, ale Sheva postanowił jednak dowiedzieć się więcej dla bezpieczeństwa własnego i innych.
- Mówię całkiem poważnie, chociaż nie widzi mi się zabawa w takie perwersyjne eksperymenty. Sam nie wiem, co mam robić. Za dużo osób mi się podoba. Powinien się zdecydować, ale to trudne. Nawet, jeśli użyję do tego magii, nadal będę w kropce.
- Radzę na pewno dać sobie spokój z Seed. To przegrana sprawa i chociażbyś się rozpłakał to jej nie wzruszysz. Brakuje ci zbyt wiele by ją zdobyć. I nie oszukujmy się. Z kimś takim, jak Victor nie masz szans. Czy jest, czy nie jest zaczarowany. – na ten temat Syriusz na pewno wiedział więcej niż inni, zaś J. musiał sobie to wszystko przemyśleć.
Wyszliśmy odetchnąć świeżym powietrzem na błonia. Nawet dziesięć minut mogło być dla nas zbawienne. Skrzywiłem się widząc kota Lily, który paradował z dumnie uniesionym ogonem i trzymał w pysku mysz. Nie przepadałem za tymi futrzakami, a już w szczególności za tym, który należał do Lisicy. Gdyby posiadała sowę, szczura, czy żabę pewnie i tych zwierząt bym unikał, ale póki miała zwyczajnego kocura mogłem w zupełności zwalić swoją niechęć na wilcze geny.
- Jest tyle tajemnic, których nie zdołaliśmy odkryć w tym roku. – mruknąłem mimochodem. Nagle zaprzątało mi to głowę, jakbym wszedł, w jaką strefę myśli ukrytych w podświadomości. Z kim spotykał się nocami dyrektor? Czy dziwny cień, jaki widywałem na błoniach był zawsze tą samą osobą czekającą na Dumbledore’a? Kto dostał się do szkoły podczas ostatniej magicznej burzy? Kim tak naprawdę jest nauczyciel astronomii i co łączy go z tamtą dwójką chłopaków? Dlaczego ze sobą konkurowali, skoro i tak nie kończą szkoły w tym samym roku? Jak poznali nauczyciela?
- Starzejemy się. – J. skrzyżował ramiona. – Nie potrafimy rozwiązać najprostszych zagadek. Sami pomyślcie ile ich już uciekło nam sprzed nosa? Szukamy, śledzimy, wychodzimy z siebie, i co? I nadal tkwimy w tym samym miejscu. Jesteśmy do niczego.
- Nie da się ukryć. – Syri skinął głową zamyślony. – Wiele osób kończy w tym roku szkołę, a tym samym wiele zagadek na zawsze pozostanie nieodkrytych. Nigdy się nie dowiemy, co i jak... Dlaczego ten kot tak mnie irytuje? – machnął w stronę kocura Evans, który wpatrywał się w nas uważnie, jakby był maszyną rejestrującą nasze ruchy.
Nagle Syri uśmiechnął się lekko. To nie był przyjazny uśmiech, ale obraz mrocznej duszy chłopaka, którą ukrywał głęboko pod powłoką słodkiego Blacka.
- Remi, Peter, wy zostajecie. Pogonimy koteczka. – roześmiał się gardłowo i rozejrzał. Szybko zmienił się w psa, a zaraz za nim J. i Sheva przybrali swoje animagiczne postaci. Zaszczekał, a kot wzdrygnął się i dał nogę, gdy tylko Syri rzucił się w jego stronę. Biedne zwierzę zapiszczało, kiedy Sheva zaatakował jego głowę dziobem, zaś James zagrodził drogę swoim wielkim cielskiem. Mając więcej oleju w głowie niż oni nie bawiłbym się w coś takiego, jako animag, ale nie miałem nic przeciwko, by to oni poznęcali się odrobinę nad futrzakiem znienawidzonej przeze mnie dziewczyny. Uśmiechałem się nawet patrząc na to, jak przyjaciele uganiają się za wystraszonym zwierzakiem, który czmychnął na drzewo i darł się w niebogłosy. Obawiałem się, że ktoś mógłby nas zobaczyć z okien, jeśli kot nadal będzie zachowywał się tak głośno toteż złapałem Petera za ramię i odsunąłem się wraz z nim możliwie najbliżej zamkowych murów.
Syri podskakiwał usiłując dosięgnąć gałęzi, zaś Sheva przysiadł nad kotem i obserwował kota. Gdyby chciał mógłby go w każdej chwili zrzucić z gałęzi, ale pozwolił sobie na wystarczająco dużo taktu, by tego nie robić.
Usłyszałem zbliżające się do drzwi szybkie kroki. Gwizdnąłem na przyjaciół ostrzegając ich przed niebezpieczeństwem. Niechętnie odsunęli się od drzewa i dołączyli do mnie.
- Ktoś idzie. – rzuciłem cicho, a oni zamienili się w ludzi oddychając głośno i ciężko po wcześniejszym maratonie.
- Wciągać brzuchy i udawać, że was nie ma. – zakomenderował J. – Zapomniałem peleryny, więc musimy wtopić się w tłum. – miał chyba na myśli mur, ale nie było już czasu na poprawianie go. Drzwi zamku otworzyły się i wybiegła stamtąd Evans. Tak się spieszyła do swojego kota, że nawet nas nie dostrzegła. Mieliśmy szczęście. Na palcach zaczęliśmy przesuwać się w stronę wejścia. Powoli, później szybciej, aż w końcu wpadliśmy po kolei na korytarz i biegiem rzuciliśmy się w stronę schodów.
Podejrzewałem, że dziewczyna widziała mnie i Petera na błoniach, kiedy to trójka zwierząt goniła jej pupila i zapędziła na drzewo. Miałem tylko nadzieję, że nie zwróciła na nas szczególnej uwagi. Może mieliśmy szczęście i dopiero głośne miauczenie ją zaalarmowało?
- Należało mu się. – stwierdził okularnik, kiedy stojąc na piętrze przy oknie patrzyliśmy, jak dziewczyna próbuje przekonać swojego kota by zszedł na ziemię. – Pewnie wysłała go na trening do Filcha. Teraz zamiast jednego upierdliwego kota będziemy mieli dwa upierdliwe koty.
- Ty uważaj, bo zrobi sobie całą armię, a ty się w niej podkochujesz. – Peter starał się być delikatny, co chyba nie wyszło tak, jak planował.
- Nie podkochuję! Podoba mi się, bo ma niezłe cycki! I tak wiem, myślę tylko o cyckach! – uprzedził jakiekolwiek komentarze. – Są miękkie, ciepłe i przyjemne w dotyku. Mówię ogólnie, a nie o tych konkretnych. Tamtych nie miałem okazji dobrze podotykać, ale kiedyś to zrobię. Zobaczycie!
- Wierzę i nie chcę wiedzieć więcej. – przyznałem.
- Jako grupa wsparcia Remusa dołączamy się do jego petycji. James, zamknij się i przestań gadać o cyckach. Ty i Peter na mnie, Syriusza i Remiego. Trzy do dwóch. Wygrywamy, a ty zamykasz gębę. – okularnik wydął policzki urażony, ale Andrew uśmiechnął się przymilnie. – Nie gadamy też o dupach. Chyba, że męskich. W ogóle temat bab powinien być zastrzeżony. Są nudne, uciążliwe i niebezpieczne. Poza Zardi. Ona jest normalna.
- Niech będą kwiatuszki! – J. postanowił zagłuszyć wszelkie rozważania na temat dziewczyny, która jakiś czas temu zrobiła z jego mózgu wodę. – Uwielbiaaaaam stokrotki! Chociaż może wolę niezapominajki? Na pewno nie róże. Jest ich zbyt wiele wszędzie. Maki są nazbyt pospolite. – zaczął wykład używając zapewne wszystkich znanych sobie nazw kwiatów, a nie miał o nich zielonego pojęcia. Potwierdził za to, że Zardi przeraża go nawet, jako temat rozmowy. To było zabawne odkrycie.

niedziela, 13 maja 2012

W twarz...

2 maja
Miałem ochotę na mleko. Ciepłe, słodkie, ale nie kakaowe. Zwyczajne podgrzewane mleko byłoby idealne. Sam nie wiedziałem skąd to nagłe pragnienie, ale może ono mogłoby jakoś zapobiec mojemu bólowi głowy? Tak, pełnię czułem już całym sobą, jednak podejrzewałem, iż wyjątkowo złe samopoczucie musi być jednorazowe i chwilowe. Naprawdę liczyłem na to, iż minie w przeciągu chwili, gdy tylko zjem jakiś cukierek i mój żołądek poczuje się usatysfakcjonowany. Nie wiem skąd ten pomysł, ale czułem się tak, jakbym miał wymiotować w każdej chwili. A może trochę wyolbrzymiałem? Nie miałem pojęcia.
Z ulgą stwierdziłem, że odrobina łakoci może zdziałać cuda, jako że mój żołądek się uspokoił, ból głowy zelżał, a ja byłem w stanie sprawnie funkcjonować. Nie byłem może gotów do szaleństw, ale zdecydowanie mogłem odetchnąć. Niepokoiło mnie tylko to, że moja nauka była zmuszona poczekać aż w pełni wrócę do zdrowia. Wątpiłem by cokolwiek utkwiło mi w głowie, kiedy choruję przed pełnią, nie mówiąc o intensywnym wysiłku psychicznym.
- Źle się czuję. – stwierdziłem marszcząc nos. – Powinienem zabrać się za książki, ale nie potrafię się zmusić. Nie chcę mieć zaległości...
- Daj spokój, Remi! – Syriusz przewrócił oczyma. – Skoro my dajemy sobie radę bez tego to i ty sobie poradzisz. Z resztą sprawdziany będą najpewniej w następnym tygodniu. – machnął ręką lekceważąco. – Jeśli weźmiesz się za robotę jutro, to z pewnością sobie poradzisz. Jedyne, co może ci przeszkadzać to zdenerwowanie. Będziesz się tylko gorzej czuł, a pełnia pogłębi twoją fobię. Daj spokój, głuptasie. – pocałował mnie w policzek. – Wszystko będzie idealnie. Jesteś zdolny.
- Jestem leniwy. – mruknąłem niezadowolony. – Leniwy, ociężały i ciągle śpiący. Nawet czytanie książek idzie mi teraz gorzej!
- Głuptas. – chłopak roześmiał się i objął mnie mocno. – Tylko pomyśl. Masz tydzień by nauczyć się... kilku przedmiotów.
- Zmieńmy temat. – przyznałem mu rację, chociaż nie powiedziałem tego. Jeśli miałbym się nadal zadręczać tym, co będzie jutro, co mnie czeka za trzy dni, za tydzień, najpewniej oszalałbym. – Robię zbyt wiele rzeczy na raz i dlatego się nie wyrabiam. – nie odkryłem niczego szokującego, jednak poczułem się lepiej wypowiadając na głos to, co mnie dręczyło. – Gdzie tak w ogóle jest James? – rozejrzałem się po korytarzu w poszukiwaniu przyjaciela. Brakowało tylko jego.
- O ile się nie mylę postanowił podręczyć Seed. Gdzieś ją dostrzegł, bo popiskiwał, jak szczenię i pobiegł w podskokach.
- On się kiedyś doczeka i oberwie tak, że miesiącami będzie się podnosił.
- Osobiście dałbym mu w gębę. – Syri wzruszył ramionami ciężko. – Ileż można znosić taką natrętną muchę, która krąży ci koło głowy i popyrkuje za uchem? Much się pozbywa. Na jej miejscu zabiłbym go raz a porządnie.
- Popyrkuje? – uniosłem brew.
- Chodzi mi o upierdliwe latanie i bzyczenie. – żachnął się. – Jak można nie nadążać za moim słowotwórstwem?
- Jesteś nie do podrobienia. – pocałowałem go rozbawiony w policzek. – Chodźmy lepiej znaleźć tego idiotę zanim wpakuje się w największą kabałę.
- Stawiam budyń, że już się wpakował. On zawsze coś wymyśli i zanim jeszcze dotrze to do świadomości jest po wszystkim.
- Wnioskując z jego minie... – Peter dźgnął każdego z nas palcem. – To już jest po wszystkim i zostały tylko problemy.
Spojrzeliśmy w stronę, w którą patrzył blondynek. James właśnie zbliżał się do nas z opuszczona nisko głową. Podejrzewałem, że dostał kolejnego kosza, może nawet Seed udowodniła mu, że woli dorosłego, męskiego Wavele od dzieciaka, który niewiele mógł jej zaoferować. Z resztą współczułbym niemal każdej, niemal!, która byłaby zmuszona będąc w związku z Potterem później prać jego skarpety, którym bez mrugnięcia okiem można było nadać miano „serów”. Z resztą miał niemiły zwyczaj trzymać je pod łóżkiem, co oznaczało, iż jakaś nieszczęśnica będzie na kolana wczołgiwać się pod małżeńskie łoże by wyjąć spod niego „gnijące szmaty”.
- Peter, jeśli ty uważasz to za dowód miłości to ja jednak wolę mniej nieśmiałe kobiety. – okularnik podniósł głowę pokazując nam rozkwitły czerwienią ślad dłoni na jego policzku. Wielka, czerwona ręka chyba cudem zmieściła się na twarzy Pottera, chociaż nie wątpiłem, że gdyby Seed chciała to z powodzeniem mogłaby urwać mu głowę.
- Wybacz, J. – dotknąłem palcem płonącego śladu, a chłopak syknął pod nosem.
- Auć! – spojrzał na mnie gniewnie. – Delikatniej z łaski swojej.
- Przecież już przeprosiłem.
- Zanim w ogóle dotknąłeś. – miał do mnie pretensje.
- Wiedziałem, że będzie bolało. Od razu widać, że to magicznie wzmocnione działanie. Normalnie powinno być różowe, a nie krwawe. Z resztą, ciesz się i skacz z radości, bo nie puchnie! Poza tym, ktoś taki jak ona na pewno wie, jak sprawić żeby piekielnie bolało.
- Ale, to boli piekielnie!
- Nie wiesz, co to ból.
- Phi! Dostałem po gębie za zwykłe macanie po tyłku. Co by było, gdybym ją łapał za cycki. – chłopak skrzyżował ręce na piersi. – Zupełnie nie pojmuję, co ona taka delikatna. Dawniej na pewno by mi pozwoliła na coś takiego, ale od kiedy Wavele się w koło niej kręci, jest kapryśna i brutalna.
- Odwaliło ci, po prostu. – kręcąc głową rzuciłem zaklęcie chłodzące na jego policzek. Nie potrafiłem pozbyć się śladu, ale mogłem jakoś zneutralizować ból.
- Tobie nigdy nie dogodzi. – Sheva również kręcił głową.
- Za żonate nie warto się zabierać. – Peter również podzielił się z nami swoimi mądrościami. – One są najbardziej niebezpieczne.
- Ale Seed nie jest mężatką! – okularnik wydawał się zdesperowany.
- Oficjalnie, nie. Ale ma faceta, do którego jest przywiązana i który mógłby cię powiesić za Sam Wiesz, Co, gdybyś ją tylko tknął. Nie warto ryzykować. Nawet ja nie obmacuję nauczycielek. To kobiety stracone dla świata.
Na zewnątrz rozpadało się i szum, jaki za oknami wywoływał deszcz, uspokajał mnie. Miałem nawet ochotę uśmiechać się pod nosem, jakbym wcale nie cierpiał na żadne bóle. Miałem ochotę wyjść na zewnątrz, pozwolić by deszcz padał na moje ciało. Chciałem zaciągać się świeżym powietrzem wilgotnej trawy i ziemi.
- Coś tu zalatuje rybami... – Syriusz ukrócił moje chwilowe fantazje. – Takimi, co to pływają na boku.
- Przesadzasz. – podszedłem do okna na korytarzu i otworzyłem je wystawiając głowę na zewnątrz. Wziąłem głęboki oddech i... – Fuj! – naprawdę cuchnęło tam rybami i chociaż wcześniej nie chciałem tego zaakceptować tak teraz rozumiałem, o który smród miało chodzić Syriuszowi.
- A właśnie, przy okazji. – J. wyjął z kieszeni mały flakonik. – Przypadkowo wsunęło mi się rękę do kieszeni szaty Seed i wyjęło mi się to coś. Jak myślicie, to ten jej dziwny afrodyzjak? No, ten z „kawałkiem” Wavele?
- Zboczeniec i złodziej. – uderzyłem się otwartą dłonią w czoło. – Z kim ja się zadaję?!
- Przypadek, a przypadki chodzą po ludziach!
- Skoro taki przypadek to oblej się tym i sprawdź czy zadziała na Wavele. Na najbliższych runach, co ty na to? – Black uśmiechał się w przerażający sposób. Nie sądziłem, że może być chętny do pogrążenia nauczyciela, którego wydawał się uwielbiać. Przecież, jeśli wszystko wyjdzie na jaw może mieć kłopoty z dalszą kontynuacją dodatkowych zajęć. Profesor run najpewniej nie pożyczyłby mu więcej żadnej książki, a nawet zażądałby wyjaśnień i uroczystych przeprosin.
- To zły pomysł... – zacząłem.
- To świetny pomysł! – J. wiedział swoje. – Zemszczę się na nim za wszystko! – czarno widziałem przyszłość.

piątek, 11 maja 2012

Złe dni

30 kwietnia
Siedząc po turecku pod drzewem skrzyżowałem ramiona na piersi, zmarszczyłem brwi. Miałem problem. Nawet wielki problem. Może nie tak duży, jak likantropia, ale jednak ogromny. A może był on jednak większy od wilkołactwa? W końcu ono dawało o sobie znać w głównej mierze tylko przez trzy dni w miesiącu, a więc dzień przed pełnią, w czasie pełni i dzień po niej, a mój aktualny problem dokuczał mu cały czas.
- Może powinieneś pić ziółka? – jedno moje spojrzenie chyba wystarczyło Jamesowi za odpowiedź.
- Ziółka! – prychnąłem. – Wyglądam na starego dziada, który musi popijać ziółka, bo leków i tak ma już zbyt wiele?
- Dobra, to kiepski pomysł, ale przynajmniej jakiś. – okularnik uniósł się dumą. – Ty sam nie zaproponowałeś do tej pory nic!
- Nie denerwuj mnie, bo tylko pogarszasz sytuacje. – warczałem udowadniając sobie, że mam ogromny problem. Nie panowałem nad złością, coraz częściej nie potrafiłem zmielić w ustach kłamstwa, które samo ciśnie się na język i naprawdę niewiele wystarczyło by wyprowadzić mnie z równowagi. Nie chciałem taki być! Chciałem znowu uśmiechać się wesoło, całować Syriusza, pomagać przyjaciołom, czytać książki i uczyć się do zajęć, a tym czasem wszystko ulegało zmianie.
Nie było to winą wilkołaka, który we mnie siedział, a który na pewno byłby jeszcze bardziej ekstremalnym niż ja w tej chwili, ale gdzieś musiał tkwić cierń, od którego wszystko ropiało. Ja musiałem odnaleźć w sobie to obce ciało i wyjąć je z rany lub najzwyczajniej w świecie pozbyć się tego jakąś inną drogą. Tylko skąd miałem wziąć lekarstwo na swoje dolegliwości?
- Nie mamy innego wyjścia. Musimy zastosować metodę hipnozy. – Peter wyjął z kieszeni cukierka przewiązanego nitką, dzięki czemu dyndał powoli.
Spojrzałem na chłopaka niepewnie, przyjaciele byli zaskoczeni.
- Znasz się na tym, Pet? – zapytał Syriusz, któremu musiało najbardziej z nich zależeć na moim dobrym samopoczuciu.
- Nie, ale może się uda. I tak nic innego nie wymyślimy, prawda?
- Ale cukierkiem? – Sheva skrzywił się niedowierzająco. – Chcesz go hipnotyzować cukierkiem?
- To Remus. Nie chcesz chyba próbować hipnotyzować go srebrną kulką? Cukierek zadziała najlepiej. Jest czekoladowy i z masą w środku. On takie lubi najbardziej!
Skinąłem potwierdzając wywód chłopaka. To jedno chyba się nie zmieniło i nadal byłem łasy na cukierki, chociaż teraz wyszedłem z założenia, iż lepiej zjeść je szybciej, by później móc się odchudzać. Nie mogłem zadowolić się jednym cukierkiem dziennie, gdyż kosztując go nie byłem w stanie skupić się na niczym innym, jak tylko na tym, że chcę więcej i więcej.
- Niech będzie cukierek. Nie chcę żadnych kulek, srebra ani niczego w ten deseń. Cukierek jest idealny. Chociaż wątpię w powodzenie tego przedsięwzięcia. – wyznałem szczerze i utkwiłem wzrok w łakociu, którym Peter już poruszał naprzeciwko moich oczu.
Spoglądałem na kolorowe opakowanie cukierka, którego zapach roznosił się, kiedy tak w prawo i w lewo kręcił się w pobliżu mojego nosa. W prawo i w lewo, w prawo i w lewo wodziłem oczyma za tym przedmiotem.
- Jesteś senny... Coraz bardziej senny. Powtarzaj za mną. Jesteś senny.
- Jestem głodny. – przyznałem szczerze spoglądając na Petera przez chwilę. – Coraz bardziej głodny, ale nie śpiący.
- Dajmy spokój, cukierek to kiepski pomysł. – Syriusz machnął ręką. – To tak, jakbyś wilka chciał uśpić machając przed nim krwistym kawałkiem mięsa. Hipnoza odpada, ziółka też, żadnej psychoanalizy i innych głupich pomysłów, czy szarlatanów. Musimy rozwiązać to po naszemu!
- Jak? – James zmarszczył brwi. – W życiu nie leczyliśmy nawet sraczki. Jak chcesz wyleczyć Remusa z agresji?
- Coś się znajdzie! Zaczniemy od samozaparcia i postanowienia poprawy! No i musimy wymyślić sposób by odsunąć w czasie wybuch gniewu Remusa.
- Tylko nie każ mi liczyć do dziesięciu, bo ktokolwiek to wymyślił musiał być skończonym idiotą. Liczenie tym bardziej cię denerwuje. – pozwoliłem sobie wyrazić swoje zdanie. – Nie będę się też modlił do jakiegoś tam boga spokoju, żeby jego łaska na mnie spłynęła. Nie mam czasu na czytanie, czy pisanie wierszy za każdym razem, gdy chcę wybuchnąć, nie będę też rysował kwiatków.
- Więc może mów jakiś wierszyk? Jakiś jeden ładny, który lubisz. I recytuj go za każdym razem, kiedy będziesz miał ochotę się zdenerwować i przeklinać. – Peter uśmiechnął się niepewnie.
- Lub jakąś sentencję, która lubisz. – podpowiedział J.
- Jasne... I będę rzucał tekstami typu: Ja pier... „Każdy dzień to odrobina życia: każde przebudzenie, to odrobina narodzin, każdy poranek, to odrobina młodości, każdy sen zaś, to namiastka śmierci”. Albo: Jak ja tego kur... “Tyger! Tyger! burning bright In the forests of the night, What immortal hand or eye Could frame thy fearful symmetry? In what distant deeps or skies Burnt the fire of thine eyes? On what wings dare he aspire? What the hand dare sieze the fire?”.
- To drugie brzmi całkiem nieźle. – Syriusz uśmiechnął się zachęcająco. – Myślę, że tego możesz spróbować. Z resztą chcemy ci pomóc, więc będziemy cię wspierać.
- Dzięki. – w końcu się uśmiechnąłem. Szczerze chciałem pozbyć się brzydkich nawyków, które irytowały mnie samego i wierzyłem, że mi się to uda. Wystarczyło tylko wierzyć w siebie, odnaleźć wsparcie w przyjaciołach i działać. Może pozbycie się tego jednego problemu, który był dla mnie dosyć wstydliwy, pozwoli mi także poradzić sobie z innymi? W końcu przydałoby mi się mniej snu, więcej czasu spędzanego na tym, co ważne zamiast na marnowaniu cennych godzin? Sam dobrze wiedziałem, że lecząc jedną chorobę zdołam podleczyć także inną, by z czasem zająć się także nią. Byłem zdeterminowany.
- I tak uważam, że lepsze byłyby ziółka. – J. wzruszył ramionami z głupim uśmiechem.
- Nie, zdecydowanie hipnoza. – poprawił go Peter.
- Dobrze, że nikt was tak naprawdę o zdanie nie pyta. – Sheva rozłożył ramiona na boki i wzruszył nimi. – Jesteście zupełnie nieprzydatni w niektórych kwestiach, więc tym chętniej powiem, żebyście zachowali swoje myśli dla siebie, a nie dzielili się nimi na głos.
- Tobie też by się coś na nerwy przydało, bo jakiś taki drażliwy się robisz. – okularnik nie dawał za wygraną podejmując wyzwanie walki. – Może Remus zaraża? Jego bakcyl drażliwości skacze z jednego ramienia na drugie i niedługo pozagryzamy się w szkole, bo każdy będzie drażliwy.
- Ja cię zaraz zagryzę, J. – syknąłem. – Jak słowo daję, jak ugryzę tak tylko raz, ale za to nóg u samego tyłka się pozbędziesz.
- Nie doradzam. On psuje się właśnie od nóg. Chociaż... – Syri uśmiechnął się gładząc mnie po kolanie. – On psuje się i z jednej i z drugiej strony. Nogi od zewnątrz, a głowa od wewnątrz. Cud, że muchy jeszcze nie wywąchały zgnilizny.
- Czuje się osaczony! – J. podniósł się na nogi i otrzepał spodnie z trawy. – Pójdę się odświeżyć, a wy w tym czasie ochłoniecie.
- Kłamiesz! Idziesz szukać Evans. – Black prychnął tryumfalnie. – Myślisz, że ją nagle poderwiesz kręcąc się w pobliżu? Ja doradzałbym zmianę obiektu. Byle nie na Snape. Ten smark już wystarczająco działa mi na nerwy, a teraz dolewasz oliwy do ognia tym rudym detektywem od siedmiu boleści. – nie mogłem się z nim nie zgodzić w kwestii Lily, za którą przecież sam nie przepadałem. Wątpiłem, by zmiana tego nastawienia miała jakikolwiek wpływ na moje samopoczucie toteż wolałem by zostało to niezmienne. Z resztą na posiadanie obiektu niechęci mogło pomóc mi w dodatkowym rozładowaniu negatywnej energii, która skupiała się na przyjaciołach, jako że byli najbliższymi mi osobami. Nie mogłem wrócić do domu, jako dziecko wojny i buntu. Musiałem jak najszybciej wybielić swoje sumienie, bym mógł spojrzeć rodzicom w oczy. Wierszową terapię czas zacząć...

środa, 9 maja 2012

Bunt

27 kwietnia
Słońce znowu świeciło nadzwyczajnie jasno, chociaż powietrze było chłodniejsze niż przed burzą, która zniknęła w chwili, gdy wraz z Jamesem dotarłem do dormitorium. Już wtedy przestało grzmieć, rozjaśniło się, a w pięć minut później chmury zniknęły całkowicie zostawiając tylko błękitne niebo. Nie wątpiłem, że miało to coś wspólnego z dyrektorem, który miał sprawdzić dormitorium Ślizgonów. Podejrzewałem jednak, iż niczego tam nie znalazł i z tego powodu wezwał do siebie Jamesa. Czekaliśmy na chłopaka pod Wielką Salą i nie mogliśmy się doczekać, kiedy zrelacjonuje nam wszystkie zajścia. Czułem się jednak trochę rozbity z powodu pięknego zapachu obiadu, jaki unosił się po korytarzu i dźwięku sztućców, które poszły w ruch. Inni już jedli, a ja wraz z przyjaciółmi musiałem czekać na Pottera.
Zaburczało mi w brzuchu, na co tym samym odpowiedział żołądek Shevy. Uśmiechnęliśmy się do siebie porozumiewawczo.
- Dajmy już spokój. Ja rozumiem, że musimy trzymać się w grupie, ale jednak mój brzuch domaga się posiłku, a nie Pottera. – Andrew z nadzieją spojrzał na resztę. Peter przytakiwał mu z nadzieją w oczach.
- To nie byłoby uczciwe. – Syriusz nigdy nie wydawał się odczuwać przemożnej chęci zrobienia czegokolwiek wbrew swoim ideom.
- Więc może ty tutaj zostań, a my jednak pójdziemy? – Pet wymusił przyjazny uśmiech, ale ślina niemal ciekła mu po brodzie, kiedy rzucał drapieżne spojrzenia w kierunku drzwi do Wielkiej Sali.
- Jesteście paskudami, wiecie o tym? – Black westchnął ciężko, kiedy dostrzegł, że nawet ja zgadzam się z opinią przyjaciół. Chciałem rozsiąść się ze wszystkimi i walczyć mężnie widelcem o najlepsze kawałki mięsa, a nie przyjść na sam koniec i zadowalać się ochłapami, jak podrzędny padlinożerca. – Dobra! Widzę ten kanibalistyczny błysk w waszych oczach. Idźcie sobie, zdrajcy, a ja zostanę i poczekam na Jamesa!
- Dzielny chłopiec. – rzuciłem klepiąc go po ramieniu i nie tracąc czasu pospieszyłem do wnętrza jadalni, gdzie w przeciągu sekundy, czy dwóch zapomniałem o Potterze i Syriuszu. Liczył się tylko obiad.
- Myślicie, że naprawdę zdradziliśmy tym Jamesa? – zapytałem kierowany wyrzutami sumienia, kiedy wgryzałem się w świetnie doprawioną pieczeń.
- Daj spokój, Remi. – Sheva machnął na mnie ręką z ustami pełnymi ziemniaków. – Gdyby J. siedział wczoraj na tyłku zamiast łazić po zamku, nikogo by nie spotkał, nic nie słyszał, ani nie widział. I co wtedy? Już dawno siedzielibyśmy tutaj w piątkę i jedli w spokoju. To jego wina, że węszy i szuka sławy. Za to trzeba płacić, a my nie musimy towarzyszyć mu w tej zapłacie.
- Ale Syriusz...
- Syriusz, Syriusz i Syriusz! Skoro tak go kręci to całe braterstwo i honorowe czekanie na idiotę, to niech sobie czeka. Sam popatrz. – palcem wskazał pusty półmisek. – Jego ulubione mielone w sosie właśnie się skończyły. Pierś faszerowana... O, już jej nie ma. – ktoś właśnie zabrał ostatni kawałek. – On jest całkowicie mięsożerny, a całe mięso zniknie z talerzy zanim się tutaj pojawi. Wtedy na pewno przejdzie mu to całe zgrywanie oddanego do granic przyjaciela.
- Już idą. – rzucił Peter, któremu w tym czasie jedzenie wypadło z ust na talerz. Zignorowałem to jednak i spojrzałem na dwójkę przyjaciół, którzy rzeczywiście się zbliżali. Dołączyli do nas w ciszy i o ile James nie wydawał się wcale przejęty naszym zachowaniem, o tyle Syri był naburmuszony.
Usiadł na swoim stałym już miejscu i rozejrzał się po stole oceniając swoje szanse najedzenia się. Obserwowałem uważnie jego minę, kiedy stwierdzał, że wszystkie najlepsze kąski zniknęły, a to, co zostało dalekie było od wielkiej uczty. Z bólem nałożył sobie dwie wielkie porcje ziemniaków, polał je obficie sosem pieczarkowym, upchnął na talerzu trochę mizerii i ostatecznie dokopał się do jakiejś małej zapiekanej nóżki. Podejrzewałem, że przez najbliższe dwa dni będzie nadąsany.
- Tak, jak przypuszczaliśmy, Dumbledore nie znalazł nic, kiedy przyszedł do Ślizgonów. Ktoś musiał ich zaalarmować, że nadchodzi, albo w ostatniej chwili zmienili zdanie, co do tego, gdzie odbędzie się ich spotkanie. Cokolwiek to było, dyrektor nie ma nic poza moim słowem na poparcie teorii spisku pod jego nosem. Powiedziałem mu wszystko to, co mówiłem wam, a on w zamian nawet nie zdradził mi, co podejrzewa. Czy tylko mi się wydaje, że coraz więcej jecie i nie mam, na czym oka zawiesić? – przeszukiwał stół wzrokiem.
- Daj spokój, James! – Sheva zmarszczył gniewnie brwi. – Nie mówmy o żarciu. Czuję się przez ciebie jak... No, sam nie wiem, jak! Ale okropnie! Nic tylko żarcie i żarcie. Ileż można?! Wściekam się na samego siebie, bo zjadłem stanowczo zbyt wiele, a myśl o obiedzie chodziła za mną od rana. To jakaś epidemia. Zamieniamy się w bezmyślne żarłoki. Ja chyba już nim jestem...
Jego słowa trafiły mnie w samo serce. Tylko jak leczyć tę epidemię? Może powinienem skupić się na czymś innym niż nad ziemskimi rozkoszami? Tak, jak James tropić spiski lub jak Syriusz pozwolić by pochłonęła mnie pasja? Tylko, że moją pasją była nauka i książki, a on miał nie tylko runy, ale i quidditcha.
- A właśnie, jeśli o tym mowa. – przerwałem monolog Shevy uzmysławiając sobie, że tak naprawdę wcale nie było mowy o sporcie, ale to w mojej głowie powstała ta myśl. Było już niestety za późno toteż zignorowałem tę myśl. – W najbliższym czasie czeka was mecz, prawda?
- W najbliższym? To już za dwa tygodnie, a nie „w najbliższym czasie”! Dwa tygodnie! – James nakręcił się zapominając o wszystkim i tylko bezmyślnie zjadał ziemniaki ze swojego talerza. – Już niema, a my nawet nie zaczęliśmy na poważnie ćwiczyć! Jeśli polegniemy nie wybaczę sobie tego! Chyba powinienem zacząć dbać o linię. – podciągnął koszulę i spojrzał na swój brzuch w bardzo krytyczny sposób. – Niby nie ma tłuszczu, ale i nie ma mięśni. To nie do pomyślenia, że tak się zaniedbałem! Syriusz, pokaż! – rzucił się na Blacka i nie zważając na jego protesty przyjrzał się także jego brzuchowi. – Nie wierzę! To, nie wierzę! Dlatego ty coś tu masz, a ja nie?! – jego płaczliwy ton upewnił mnie, że dobra budowa ciała Blacka nie była tylko złudzeniem wynikającym z mojego uwielbienia.
- Ponieważ ja ćwiczę w przeciwieństwie do ciebie. – kruczowłosy był trochę zawstydzony z tego, co zauważyłem, kiedy naciągał koszulkę na swój pępek mimo oporu ze strony dłoni okularnika.
- Ćwiczysz? Ty? No chyba ujeżdżanie Lupina. – zakpił J., a na jego twarzy zatrzymały się ogórki w śmietanie, które opuściły mój widelec w gniewie. Nawet nie wiedziałem, że to zrobiłem, póki nie dostrzegłem spływającego po chłopaku jedzenia.
- Radzę się zamknąć, bo następnym razem może to być coś twardszego. – nie spanikowałem. – Radzę nie przesadzać, bo zaraz ty będziesz ‘ujeżdżany’.
- To był żart! Żartowałem, a ty mnie od razu z mizerii w ryja!
- Ogórki są dobre na cerę. – pozwoliłem sobie na ironiczny komentarz. – Powinienem zażądać od ciebie dopłaty do tego salonu piękności.
- Robisz się coraz to wredniejszy. – zmierzył mnie wzrokiem. – Czyżby budziła się w tobie uśpiona bestia?
- Jeszcze jeden głupi komentarz, J. ... – ostrzegłem chłopaka, który w pojednawczym geście uniósł dłonie.
- Nic nie mówiłem, nic nie zauważyłem, jestem w ogóle grzeczny i do rany przyłóż. I nie miałem na myśli nic złego. Robisz się porywczy, Remusie.
Zupełnie jakbym o tym nie wiedział. Problem był taki, że nie mogłem nad tym zapanować. Nie robiłem nikomu krzywdy, ale jednak szybko się denerwowałem. Może były to kolejne objawy przed pełnią? A może zwyczajnie przechodziłem przez ten okres dorastania, który nazywało się „buntem”? Chociaż bunt przeciwko kolegom to już lekka przesada.

niedziela, 6 maja 2012

Jamesowo

- James, rozumiem. Coś widziałeś, czy tam kogoś... – Syriusz machnął ręką z lekceważeniem. – Ale to jeszcze nie powód do wojny. Nie wyciągniemy różdżek i nie rzucimy się na Ślizgonów tylko dlatego, że „ty uważasz, że”.
- Ale kiedy to nie o to chodzi! – J. tupnął nogą.
- Powiedzmy o tym nauczycielom i tyle. – postanowiłem interweniować. – Ja pójdę z Potterem do McGonagall, a wy poczekacie tutaj na nas. Jeśli, jakimś dziwnym zrządzeniem losu, James ma racje to lepiej się nie wychylać. Nie wiadomo kim jest ten człowiek.
- O ile to człowiek! – okularnik nie potrafił się zamknąć ani na chwilę.
- Skoro mówił ludzkim głosem to chyba jest człowiekiem. – spojrzałem na Pottera, który nadal nie był do końca przekonany o prawdziwości mojego twierdzenia.
- Może i mówił, ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Mógł mieć jakieś głośniczki, albo... Mechanizm, który pozwala na mówienie. Wiesz, mózg w puszcze i tak dalej.
- Czegoś ty się naczytał? – spojrzałem na niego, jakby mi nagle oświadczył, że zakochał się w Slughornie.
- Nie pytaj, bo nie chcesz wiedzieć. – rzucił w odpowiedni mimochodem. – Ale jeśli mamy powiadomić McGonagall to chodźmy od razu. Im dłużej zwlekamy tym większe jest prawdopodobieństwo, że może nam uciec największy złoczyńca wszechczasów! – znowu go ponosiło.
- Tak, jak się umówiliśmy. Wy zostajecie, a my idziemy. – przypomniałem przyjaciołom i złapałem Jamesa za dłoń pociągając go za sobą. Nie było czasu do stracenia. Chciałem mieć wszystko to za sobą, rozsiąść się ponownie w Pokoju Wspólnym, popijać gorącą czekoladę i rozmawiać z przyjaciółmi o czymś interesującym.
- Jaką mamy pewność, że woźny nie pilnuje drzwi? – J. w końcu powiedział coś rozsądnego i nawet ja musiałem przyznać, że wcale o tym nie pomyślałem. No bo, właśnie, jaką mamy pewność, że wyjdziemy? Było pewne, że woźny nie uwierzy w dziwną gadkę na temat obcego w zamku, ani tym bardziej nie przyjmie do wiadomości tego, że musimy powiedzieć nauczycielom coś ważnego. Co w takim razie powinniśmy zrobić? Szukanie dyrektora nie byłoby chyba rozsądne, a i Peleryna Niewidka na niewiele nam się da. Może i miniemy woźnego, ale każdy zauważy, jak ją zdejmujemy, gdy tylko wyjdziemy na zewnątrz.
- Zostaniesz tutaj i będziesz wypatrywał szansy by dostać się do McGonagall lub jakiegoś innego nauczyciela, a ja  w tym czasie rozejrzę się na Dumbledorem. Nie możemy ryzykować, a może nam uciec przed nosem i jedna i druga szansa. Nie wiem ile prawdy jest w tym co mówisz, ale lepiej to sprawdzić. Jeśli go nie znajdę wrócę do ciebie. Jeśli cię tu nie będzie wrócę do Pokoju Wspólnego. Taki jest plan. – wyjaśniłem szybko.
- Rozumiem. Uważaj na siebie i nie daj się złapać. – poklepał mnie po ramieniu, jakbyśmy mogli zginąć w walce i więcej się nie zobaczyć. Podejrzewałem, że tak właśnie widział to wszystko toteż wolałem nie debatować nad tym teraz. Po prostu uśmiechnąłem się do niego i puściłem się biegiem ku schodom.
Jedynym miejscem, jakie przychodziłoby mi do głowy, gdy w grę wchodziło szukanie dyrektora był jego gabinet. Nie liczyłem na to, że go zastanę, czy tez przypadkiem natknę się na niego na korytarzu, ale przecież czasami tak właśnie się zdarzało, prawda? Jedni nazywali to przypadkiem, inni zrządzeniem losu, czy karmą. Dla mnie byłoby to szczęściem, któremu nie ufałem.
Nie mniej jednak przyspieszyłem nie mając większego wyboru. W tym wypadku nie mogłem liczyć na zmysły i tylko wilcza wytrzymałość mogłaby wydawać się przydatna.
Wpadłem na korytarz już trochę zziajany, gdyż nic nie męczyło człowieka bardziej niż długa i mozolna wspinaczka po niezliczonych schodach. Czułem się tak, jakbym miał zaraz wyzionąć ducha. Kres tej podróży był już bliski i z ulgą przyjąłem fakt, iż dyrektor „wyszedł mi na przeciw”. Akurat w chwili, gdy ten opuszczał swój gabinet ja pojawiłem się pod nim.
- Jak... dobrze... pana... złapać! – dyszałem, jak mała lokomotywa. Oj, kiepsko było z kondycją, coraz gorzej i chyba tylko cudem moje ciało potrafiło wykrzesać z siebie te kilka iskier tak niezbędnych w pewnych sytuacjach życiowych. Uświadomiło i to, że się zasiedziałem i nazbyt objadałem. Jak zwykle, z resztą.
- Co się dzieje, że tak pędzisz? – głos dyrektora był łagodny i raźny, jak zwykle. Nie przypominałem sobie, by ten mężczyzna kiedykolwiek się denerwował.
- Ktoś jest na zamku. – wyrzuciłem z siebie. – J. To znaczy James Potter, widział kogoś, jak rozmawiał ze Ślizgonami. Jakiś zakapturzony mężczyzna. J. ... James, znaczy się, mówił mi o tym. To jakiś mężczyzna zakapturzony. – nawet nie sklecałem dłuższych, ambitniejszych zdań, nazbyt przejęty tym, co mówiłem teraz na głos. – Dziwnie pachnie i syczy, kiedy mówi. Nie widział twarzy bo był za daleko, ale jest pewny, że to ktoś z zewnątrz.
- Już dobrze, Remusie. – pomarszczona przez czas dłoń mężczyzny wylądowała na mojej głowie. – Gdzie go widział?
- To już nieważne. On jest w Pokoju Wspólnym Ślizgonów. Tak mówił, James. On tam ma być i czekać na uczniów.
- Dobrze. Sprawdzę to, a ty wracaj do dormitorium. Kiedy wszystko się rozwiąże poinformuję was o wszystkim, ale teraz siedźcie u siebie i nie wychodźcie.
- Tak jest. – skinąłem potakująco i jak służbista odwróciłem się na pięcie. Musiałem wrócić po Pottera i zabrać go ze sobą, jeśli nie chciałem by wpakował się w jakieś problemy. Poza tym, dyrektor wiedział o wszystkim, a więc zostawiałem te sprawy w dobrych rękach. Nikt tak jak on nie potrafiłby rozwiązywać tego typu zagadek, a więc kto, jak kto, ale ten profesor znajdzie intruza i pozbędzie się go wraz z tą magiczną burzą, która wisiała ponad zamkiem.
James, James, James. Tylko o tym powinienem myśleć. Znałem go, wiedziałem więc, że jego pomysły potrafią być niebezpieczne dla świata, a tym samym doprowadzą go do zguby. Zaniepokoiłem się, więc nie widząc go w miejscu, w którym go zostawiłem. Oczywiście, mógł jakoś dostać się na zewnątrz, a nawet wrócić już do Pokoju Wspólnego, ale jaką miałem pewność? Że też nie pomyślałem o tym wcześniej...
- Psyt, Remi. – usłyszałem za uchem. – Stoisz mi na drodze. – to James właśnie zsunął Pelerynę z głowy. – Chcę wyważyć sobą drzwi i zwalić to na wiatr, kiedy przyjdzie mi się tłumaczyć. Musisz się przesunąć, bo jeśli źle obliczę kąt zakrętu to skończę wraz z tobą na woźnym. A wtedy straciłbym i moją niewidoczność i szansę zawiadomienia kogokolwiek.
- Daj spokój. Dyrektor już wie, więc od tej pory to on przejmuje tę sprawę i nie chce byśmy wchodzili mu z drogę. – zabarwiłem trochę swoją opowieść.
- Ale, ja jeszcze nie dotarłem do nikogo...
- Wracamy i koniec, kropka. – na oślep odnalazłem jego pelerynę i zdjąłem ją z jego ramion, dzięki czemu całe ciało chłopaka było dla mnie widoczne. – To dla naszego bezpieczeństwa, J. Ty już zostałeś bohaterem, więc teraz trzymaj swoje heroiczne dupsko w miejscu, w którym nie dostaną cię macki złego. – uznałem, że musze mówić, jak on, by coś dotarło do tej mózgownicy.
- W sumie masz rację. – oczywiście, że ją miałem! – Ale jeśli oni coś spieprzą? Jeśli im ucieknie?
- To ty na pewno tego nie naprawisz, ani tym bardziej, nie rzucisz się pod nogi uciekającemu, jak kłoda. Wyniuchałeś podstęp, odnalazłeś... kogoś... Twoja misja jest już skończona.
- Kpisz ze mnie?
- Tak troszkę. – skinąłem głową. – Nie każ mi znowu brać cię za rękę. Wyczułeś niebezpieczeństwo, bo wróciłeś do nas zamiast śledzić tamtych do samego końca. To, że widziałeś Lucjusza, Rudolfa i Severusa zachowamy dla siebie. – w gruncie rzeczy prosiłem, by tak było. Nie chciałem wrobić ich w nic, co nie było pewne pod każdym względem. Czułbym się później winny, gdyby wszystko było tylko dziwnym wymysłem Pottera. Naturalnie, wietrzyłem, że burza była magiczna, że miała jakiś cel, ale czy naprawdę wierzyłem w konspiratorskie spiski Ślizgonów, w fakt, iż wszystko rozgrywało się pod nosem dyrektora i tylko Potter miał na tyle szczęścia by wpakować się w sam środek kabały? Sam już nie wiedziałem, co o tym myśleć. Wolałem by ktoś powiedział mi o tym jasno i bez owijania. Nienawidziłem snucia domysłów!
- Wracajmy. Masz rację. – nie wiem, czy James wyczuł mój nastrój, czy sam poszedł po rozum do głowy, ale skinąłem głową. W dormitorium będzie najbezpieczniej.

piątek, 4 maja 2012

Kartka z pamiętnika CLXXV - James Potter

James Potter – największy naiwniak i porywczy idiota, jakiego widział świat! Nie, nie zaprzeczajcie, by być miłymi. Ja po prostu wiem, co mówię. W końcu jestem nim we własnej osobie i w myślach mówię do siebie by pokrzepić się jakoś. Kto wymyślił żeby pod Peleryną Niewidką szukać atakującego Hogwart czarodzieja? Ja. Kto kręci się po chłodnych, ciemnych korytarzach, kiedy za oknem panuje burza stulecia? Ja. Komu właśnie odbija do tego stopnia, że mruczy pod nosem konwersując ze swoim „wewnętrznym ja”? Ja. Czy można być większym durniem? Nie. A więc jednogłośnie ogłaszam samego siebie najpotworniejszym młotem wszechświata. Ha, nawet Thor nie miałby ze mną szans. Jeden cios moją pustą głową i nordycki bóg leżałby trupem.
- Brawo, James. To naprawdę poprawiło ci humor i teraz dasz sobie radę z każdym potworem, jaki wyskoczy zza zakrętu. – syknąłem do siebie. Gdybym teraz, kogo spotkał na pewno napędziłbym niezłego stracha przyjemniaczkowi, który słyszałby głos nie widząc jego właściciela, nawet ducha.
Ktoś zesłał na Hogwart wielką magiczną burzę, która odwróciła uwagę nauczycieli, ale nie zmyliła dyrektora. Może i on kręci się teraz gdzieś w pobliżu i podobnie, jak ja pragnie odnaleźć intruza? Sam siebie potrafiłem czasami przerazić wiarą we wszystko, co nagle przyjdzie mi do głowy. Jeżeli to atak zombie...
Slytherin! Jeśli dzieje się coś niedobrego, to musiał w tym maczać palce Slytherin. Nie ważne, że mam tam kilku kolegów, którzy odbiegali trochę od stereotypowego obrazu Ślizgona. Wyjątek potwierdza regułę, a więc cała reszta tego Domu musiała być złe, skorumpowana i planowała obalić rządy Dumbledore’a by posadzić na krześle dyrektorskim... Kogo? Nie miałem zielonego pojęcia. No, bo i kogo można tam sadzać?
Chwilunia. Ale jak ja planuję dotrzeć pod wejście do ich Domu, skoro nie mam pojęcia, gdzie się znajduje? Nauczyciele by wiedzieli, ale ja?
Próbowałem sobie przypomnieć czy kiedykolwiek dysponowałem taką wiedzą. Wątpliwe.
Powinienem siedzieć teraz z przyjaciółmi i czytać Kubusia Puchatka zamiast kręcić się po szkole! Obiecywałem sobie, że jeśli nie dostanę zawału dnia dzisiejszego to przeczytam te bajki dla dzieci i kiedyś będę je czytał swojemu dziecku. Odgrywanie bohatera wcale mi się nie opłaciło.
Omal nie umarłem, kiedy idąc na palcach usłyszałem szepty dobiegające zza rogu. Upewniłem się gdzie jestem, było to trzecie piętro zamku, sprawdziłem najbliższą drogę ucieczki, a więc dokładnie tą, z której przyszedłem. Odtworzyłem w głowie plan najbliższych tajnych przejść, które mogłyby pomóc mi nawiać i dopiero, kiedy wszystko uznałem za idealnie zaplanowane jeszcze wolniej i jeszcze ciszej niż dotychczas zacząłem się skradać.
Jedna błyskawica za oknem wystarczyła bym poznał stojącego tam Lucjusza. Jego jasna gęba, włosy i wszystko, na co nie miał wpływu odbijały się ogólną bladością od panującego mroku. W kolejnych krótkich błyskach zdołałem zidentyfikować Rudolfa, który trzymał się blisko Malfoya. Ci dwaj byli czasami jak bliźniaki syjamskie. Nigdy nie odstępowali się na krok. Chociaż był przecież okres, kiedy Lu trzymał się często z nami. Byłem ciekaw, co się zmieniło w jego życiu, że tak nas nagle znienawidził. Choć niechęć do mnie była w jego przypadku uzasadniona i nie dziwiła. Chociaż...
Trzecią osobą, którą ledwie dostrzegłem był Severus. Gdyby na chwile nie podniósł głowy ukazując swoją jasną twarz nigdy bym go nie poznał. Wydawał się trochę zdenerwowany, ale jednak jego ciemne oczy, o ile mogłem cokolwiek mówić o tych studniach bez dna przy panującym w około mroku, wydawały się pełne determinacji i pewności siebie. W przeciwieństwie do rozbieganego spojrzenia Lucjusza i Rudolfa.
Skupiłem wzrok na czwartej osobie, która stała naprzeciwko chłopaków. Zakapturzona, wysoka sylwetka wydawała się przeraźliwie chuda mimo czarnego płaszcza, którym była otulona. Nie odważyłem się podejść bliżej. Już sam dziwny zapach, jaki unosił się w koło był dla mnie odstręczający. Nie mniej odrażający okazał się jego głos przypominający syczenie. Miałem ochotę uciec, ale nie specjalnie pozwoliły mi na to rozedrgane kolana.
- Jesteś pewny? – zapytał nieznajomy, który bez wątpienia był mężczyzną, chociaż... Jaką mogłem mieć pewność? – To odpowiedzialność i bezgraniczna lojalność. Nie jestem zbyt wyrozumiały dla zdrajców, ani dla tych, którzy traktują mnie niepoważnie.
- Ja jestem pewny. – Snape dzielnie uniósł głowę i spojrzał w twarz zakapturzonego. Musiał ją dostrzec i to, co widział chyba mu się nie spodobało, gdyż mięśnie jego twarzy zadrżały specyficznie. Chyba cieszyłem się, że nie miałem okazji widzieć tego, co widziała ta trójka Ślizgonów.
- Przyprowadźcie więcej chętnych. Chcę się z nimi spotkać. Dziś, póki dyrektor jest zajęty.
- Dobrze. Zbierzemy ich za chwilę. – Lucjusz ukłonił się nisko. – W naszym Pokoju Wspólnym. Tam będzie najbezpieczniej. Postawimy kogoś na straży by nauczyciele nas nie zaskoczyli.
- Dobrze, Lucjuszu. Bardzo dobrze. – spod szaty wysunęła się jasna, niemal trupia dłoń, która zmierzwiła niemal równie jasne włosy Malfoya.
„Gdyby nie Rudolf uznałbym, że to spotkanie klubu albinosów” pomyślałem z przekąsem.
Wbiłem się w ścianę, kiedy cała czwórka przechodziła koło mnie. Wciągnęłam nawet brzuch i wstrzymałem oddech. Mimo wszystko nieznajomy wydawał się zaalarmowany i coś podejrzewał. Zatrzymał się bowiem przede mną i rozejrzał w około. Słyszałem, jak wącha powietrze, ale wmawiałem sobie, że nie może mnie wyczuć na korytarzu przesiąkniętym w całości zapachami różnych uczniów.
- A co z innymi uczniami? Z innych Domów? – odezwał się odwracając głowę w stronę Lucjusza, co sprawiło, że naprawdę poczułem ulgę, zaś, kiedy oni postąpili kilka kroków do przodu wypuściłem możliwie najciszej powietrze z płuc i odsunąłem się od miejsca, w którym stałem wcześniej. Tak na wszelki wypadek.
- Nie mogliśmy rozszerzyć działalności by nie zwrócić na siebie uwagi dyrektora. Nie ma ich wielu, ale i oni się pojawią. Przekażemy im informacje tak szybko, jak tylko się da.
- Byleby nie trwało to długo. W końcu ktoś może zauważyć, że coś jest nie tak i przeszukają zamek chcąc złapać intruza.
- Tak jest. – Lu i Rudolf kłaniali się nisko.
Miałem dylemat. Czy ich śledzić, czy może uciec szybko do Pokoju Wspólnego Gryfonów i opowiedzieć o tym, co widziałem przyjaciołom. Tak naprawdę wcale nie miałem im, o czym mówić, bo i niewiele się działo, niewiele widziałem, czy słyszałem, a jeszcze mniej rozumiałem. Planowałem przecież wrócić do przyjaciół z sensacją, jednakże spoglądając na czujnego nieznajomego, który wyraźnie podejrzewał, że ktoś ich śledzi. Nie miałem odwagi pchać się tam, gdzie mógłbym zostać zdemaskowany. Jeden fałszywy ruch, a byłoby po mnie.

Może byłem głupi, ale z pewnością nie aż tak żeby pozwolić się złapać, kiedy w koło będą sami wrogowie, a ich „szef” podejrzewał, że gdzieś tak będę się kręcił. Nie przyszło mi to z łatwością, ale ze spuszczoną głową i niepokojem „w środku” postanowiłem wrócić do siebie.
Ale przecież wcale nie stchórzyłem! Byłem rozsądny, tylko tyle. Nawet Remus na moim miejscu wróciłby do Pokoju Wspólnego zamiast pakować się w kłopoty. Tylko Syriusz mógłby zgrywać odważnego i pchać się do jaskini lwa między całe stawo. Sheva tylko mówiłby wiele, żeby się ze mnie nabijać, ale sam także trzymałby swój zgrabny tyłek z daleka od całej tej kabały.
- Dobra, James. Wracasz do pokoju i koniec. Weź się w garść! – powiedziałem do siebie szeptem.
Sam nie wiem, co nakłoniło mnie do tego bym jeszcze się odwrócił, ale kiedy to zrobiłem zobaczyłem jakiś jasny blask, który przeleciał przez cały korytarz, na którym jeszcze przed chwilą podsłuchiwałem rozmowę Ślizgonów z zakapturzonym nieznajomym. Cokolwiek miało to być, nie wątpiłem, że zdemaskowałoby mnie od razu. Dziękowałem swojemu zdrowemu rozsądkowi, który jednak gdzieś tam istniał w odmętach mojej łepetyny, ocaliłem tyłek.
Dziękując Niebiosom postanowiłem spełnić swoją obietnicę, jaką składałem im w duszy wcześniej i przeczytać nie tylko Kubusia Puchatka, ale i Chatkę Puchatka, by w przyszłości czytać to dzieciom.

środa, 2 maja 2012

Na wojnę

26 kwietnia
Ostatnie dni obfitowały w piękną słoneczną pogodę i wysokie temperatury. Z rozkoszą przyjąłem wzrastający we mnie optymizm, który teraz nie mógł zbyt szybko umknąć. Byłem naprawdę w niebo wzięty mogąc wygrzewać się w słońcu rozpieszczając tym samym kości zmęczone zimnem ostatniej pory roku. Najchętniej położyłbym się w cieniu drzew i przespał dobrych parę godzin. Aż nadto dobrze zdawałem sobie sprawę z tego, iż ostatnio poświęcam na przyjemności zbyt wiele czasu i tym samym nie wysypiam się. Nie rozumiałem tylko powodu, dla którego mój organizm nie mógł funkcjonować po ośmiu godzinach spokojnego spoczywania w objęciach Morfeusza. Może nadto rozpieściłem siebie samego? Oczywiście, na co dzień wstawałem wcześniej, gdyż wymagały tego zajęcia, ale był to ogromny plus, bo ile można była spać zamiast cieszyć się dniem? Choć... Ostatnimi czasy i podniesienie się z łóżka, wykopanie spod miękkiej pościeli należało do pierwszych wyzwań nowego dnia.
- Chyba się starzeję. – westchnąłem przeciągając się i przecierając oczy, które wydawały się szeptać mi do ucha „śpij, śpij, śpij”.
- O tak, niedługo pojawią się pierwsze zmarszczki. – Syriusz roześmiał się ściskając moją rękę. Siedzieliśmy na schodach do zamku przyglądając się zabawom innych uczniów, którzy kręcili się po błoniach. Nasze ukochane miejsce pod drzewem zostało zajęte przez starszy rocznik toteż nie chcąc wszczynać bójek z prefektami zrezygnowaliśmy z naszej bazy na rzecz innej, mniej komfortowej, ale ukrytej w cieniu.
- Mniejsza starość! Patrzcie, jakie chmurzyska! – Peter wyciągnął rękę w kierunku, który chciał nam wskazać. Rzeczywiście, nad zamek nadpływały niemal czarne chmury zwiastujące okropną burzę. Nie słyszeliśmy jednak żadnych grzmotów, ani się nie błyskało. Nawet jedna kropla deszczu nie wydawała się padać w miejscach, nad którymi te ciemne obłoki przelatywały.
- Nie za szybko się poruszają? – Sheva przysłonił dłonią oczy, by lepiej widzieć. – Wiatr jest niewielki, a one pędzą, jak na złamanie karku.
- Może chmury juz tak mają? – James poprawił okularki na nosie i zmarszczył brwi. – Jak dla mnie wyglądają dosyć dziwacznie. Niebo jest jaśniutkie, powietrze wcale nie takie duszne...
W mgnieniu oka całe błękitne niebo nad Hogwartem zostało zasłonięte przez te burzowe chmury. Pociemniało znacznie, przez co pierwsze światła rozbłysły wewnątrz zamku. Był środek dnia, a ja wątpiłem we własny zdrowy rozsądek.
Pierwszy błysk rozjaśnił panujący mrok, a uczniowie z obawą zaczęli zbierać się do powrotu do zamku. Nie padało, a przynajmniej na razie. Sam stwierdziłem, iż rozsądniej byłoby zaszyć się w Pokoju Wspólnym niż czekać na zerwanie się wiatru.
Z zamku wybiegł Slughorn i wzmacniając magicznie głos prosił wszystkich uczniów o natychmiastowy powrót do zamku. Jego głos zdradzał zaniepokojenie, a moja pozycja pozwalała na to bym dostrzegł za grubym nauczycielem kilku innych profesorów.
- Coś się szykuje. – Sheva powiedział głośno to, co mi chodziło po głowie. – Mam teraz wrażenie, że to nie są zwyczaje burzowe chmury i oni o tym wiedzą.
Nie zwlekając weszliśmy do zamku. Kolejne błyskawice rozświetlały ciemne chmury, chociaż żaden piorun nie uderzył w ziemię. Dopiero teraz zauważyłem, że prąd powietrza, jaki wydawał się zaganiać paskudną pogodę w nasza stronę teraz ustał, gdyż mrok zatrzymał się dokładnie nad naszymi głowami.
- Nie podoba mi się to. – stwierdziłem poważnie, a Syriusz właśnie ciągnął mnie za przyjaciółmi na wyższe piętra, skąd mieliśmy obserwować zdarzenia, jakie będą miały miejsce na błoniach. Zaledwie dotarliśmy do okien na drugim piętrze, a na zewnątrz rozpętało się piekło. Deszcz lunął gwałtownie, a ogromne krople głośno uderzały o szyby. Nie było wiatru, gdyż drzewa pozostawały nieruchome, a jednak deszcz szalał przywodząc na myśl wodospad, nie zaś zwyczajne opady. Tym razem błyskowi towarzyszył grzmot. W tym nikłym, chwilowym świetle mogliśmy dostrzec stojące pośród ulewy postaci nauczycieli.
- Zostaliśmy zaatakowani. – stwierdził poważnie Potter. – Walka o szkołę się rozpoczęła.
- Chyba cię ponosi. – Andrew rzucił okularnikowi ironiczne spojrzenie. – Nie wiemy, co jest grane.
Kolejne błyski i uderzenia piorunów o ziemię sprawiły, że zimny dreszcz przeszedł mi po plecach.  Nie, to nie była zwykła burza i chyba każdy to zauważył. Zamek znajdował się w samym środku burzy, która nie czyniła zniszczeń, jakich można się spodziewać po naturalnym szaleństwie żywiołu.
Z miejsca, gdzie pośród błysków widziałem naszych nauczycieli zaczęły sunąc ku niebu barwne promienie świadczące o rzucanych zaklęciach. Jeśli profesorowie chcieli odegnać chmury to wcale im się to nie udawało. Zastanawiałem się nawet, dlaczego dyrektor się nie pojawił, ale nie mogłem przecież prowadzić własnego śledztwa w tym temacie. Widać Dumbledore uznał, że jego kadra profesorska spisze się bez zarzutu i bez jego asysty.
- Cokolwiek to jest i czymkolwiek zostało spowodowane musi być zapowiedzią nieszczęść i problemów. – Syri objął mnie ramieniem. – Magiczne burze nie biorą się znikąd.
- A więc coś się szykuje, a my musimy dowiedzieć się, co to takiego!
- Wstrzymaj konie, J. – Black pokręcił głową. – Naprawdę wierzysz, że my się dowiemy? Popatrz na to. – wskazał palcem okno. – Nasi nauczyciele nie dają sobie rady z burzą, która odwróciła uwagę wszystkich od... No właśnie. Od czego?
- No, chyba nie oczekujesz, że będę wiedział. – okularnik wzruszył ramionami. – Ja to dopiero muszę wyniuchać.
- Taaaak, wleziesz w sam środek tego cyklonu i dotrzesz do tego, który jest winny? – Sheva podchodził do pomysłu Jamesa równie sceptycznie, co Syriusz i ja. Tylko Peter wcale nie chciał się w to mieszać i z lękiem przypatrywał się pogodzie. Było jasne, że nie lubi burzy. Sam czasami się jej obawiałem. Mogłem walczyć z ludźmi, czy magicznymi istotami, ale nie mogłem mierzyć się z żywiołem.
- W sumie to jest pewna myśl! – znowu się zaczynało. – W centrum burzy może być jej winowajca, a skoro ona wisi dokładnie nad szkołą to znak, że on jest w środku!
Ręce opadały.
- Mówcie sobie, co chcecie. Idę po pelerynę i na poszukiwania! Sami się przekonacie, że dojdę do tego, co się dzieje. – J. trzymał dumnie uniesiona głowę i chociaż było pewne, że obawia się własnej wiary w niebezpieczeństwo, jakie może czaić się za rogiem, to dzielnie chciał stawić czoła światu.
- Będziemy w Pokoju Wspólnym popijać gorącą czekoladę. Daj znać, kiedy znudzi ci się bieganie za widmem z twojej wyobraźni. – Syriusz pociągnął mnie za rękę. Prawdę powiedziawszy sam miałem ochotę zaszyć się w przytulnym saloniku naszego Domu i tam zapomnieć o przejmującym chłodzie, jakim przepełniała mnie ta pogoda. Gdzieś ponad ciemnymi, burzowymi chmurami ukryte było słońce, gdzieś tam niedaleko zamku mógłbym nadal cieszyć się spokojem i ciepłem, lecz tutaj niebo przypominało kotłujący się dym, który rodzi iskry, jakby gdzieś ponad tym mrokiem dwaj olbrzymi walczyli ze sobą na miecze.
Przyjaciele ruszyli za nami. Nawet James trzymał się póki, co blisko nas z zamiarem spełnienia swoich gróźb. Musiał tylko zabrać Pelerynę Niewidkę z pokoju i najpewniej zniknie pod nią zaraz potem. On rzadko rzucał słowa na wiatr. Był szalony, ale wierzył w swoje szaleństwa, przez co ciężko było określić, kiedy żartuje.
Nie czułem się najlepiej pozwalając by oddalił się od nas sam jeden i kręcił po ciemnych korytarzach. Może jego wizje spisku zaczęły działać i na moją wyobraźnię?
Syriusz podał mi kubek parującego, pysznego napoju. Nawet nie zwróciłem uwagi na to, w jaki sposób go przywołał. Domyślałem się tylko, że odkrył jakieś zaklęcie mające na celu zakomunikowanie Skrzatom Domowym pracującym w kuchni, na co ma ochotę i w jakiej ilości chciałby to otrzymać. Dawniej byliśmy zmuszeni zakradać się do kuchni po takie pyszności.
- Nie martw się. Nic mu nie będzie. Ubzdurał sobie coś. Może i coś się dzieje, ale, na co komu atakować naszą szkołę? Ani się na tym nie wzbogacą, ani też nic nie zyskają. – Syriusz pogłaskał mnie po głowie, kiedy siadaliśmy na sofie niedaleko kominka, w którym teraz płonął ogień, jako że temperatura spadła z powodu zimnego deszczu za oknami.
- Po prostu czuję się za niego odpowiedzialny, jak za młodszego brata. – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. J. był dla mnie ważny podobnie jak reszta przyjaciół i nie chciałem by wpakował się w jakieś kłopoty, co przy jego lekkomyślności było bardzo możliwe.