niedziela, 29 września 2013

Że co, u licha?!

Notka na Ai no Tenshi!

1 września
Od samego rana zbierało mi się na płacz, miałem ochotę krzyczeć, tupać i wyzywać los za to, że zabrał mi najlepszego przyjaciela skazując mnie na radzenie sobie samemu. Mama starała się mnie pocieszyć, zapewnić, że w naszym świecie odległość nie jest wcale tak wielkim problemem, a Sheva na pewno jeszcze nie raz pojawi się w moim życiu. Tata z drugiej strony obstawał przy tym, że nie powinienem rozpaczać, bo nasze życie, nawet gdyby potoczyło się innymi torami, gdyby Sheva został z nami, i tak mogłoby skończyć się podobnie, bo losu nie da się zmienić, kiedy raz już się uprze. Niespecjalnie mi pomagali, ale zawsze się starali.
Najgorzej było na stacji, kiedy stojąc na peronie 9 i 3/4 wypatrywałem w tłumie uczniów przyjaciół. Miałem świadomość, że nie zobaczę wśród nich Andrew i to sprawiło, że znowu czułem łzy pod powiekami. Tym razem nie zdołałem ich już powstrzymać. Popłynęły wielkimi grochami po moich policzkach i właśnie takim znalazł mnie Syriusz. Musiał się domyślić, co mnie dręczy bo jedynie pogładził moje ramię i starał się uśmiechnąć pokrzepiająco.
- Tęsknię za nim. - wydusiłem. - Już brakuje mi jego głosu, śmiechu, dowcipów i komentarzy, a kiedy pomyślę, że w tym roku już tego nie doświadczę... - rozryczałem się otwarcie, jak skończony dzieciak. - Wszystko mi się z nim teraz kojarzy. Przecież normalnie powinien już tu być, opowiadać o swoich wakacjach, zachwycać się Fabienem, narzekać na Jamesa.
- Mi też go brakuje, ale powinieneś myśleć o tym, że za dwa dni na pewno dostaniemy jego pierwszy list. Dowiemy się, jak wyglądał jego dzień. Jestem pewny, że teraz właśnie wyrusza w swoją własną podróż ku nowemu i boi się potwornie. Tak jak my tęsknimy za nim, tak on pewnie tęskni za nami.
Skinąłem głową ocierając łzy. Nie powinienem się tak rozklejać, ale dobrze wiedziałem, że chwilowy spokój zwiastuje burzę i kiedy znajdziemy się w pociągu, a on ruszy, wtedy lepiej niż kiedykolwiek zrozumiem, że Shevy tu z nami nie ma.
- Mam nadzieję, że zabrali jego łóżko z naszego pokoju. - wydusiłem przez ściśnięte gardło i pokazałem Syriuszowi stojących przy jednym z wagonów Jamesa i Petera. Zniknąłem na chwilę Syriuszowi by pożegnać się z rodzicami. Obiecałem pisać, zapewniłem, że dam sobie jakoś radę i zabierając swoje rzeczy dołączyłem do chłopaków. Teraz, kiedy staliśmy razem dobrze widziałem, że oni również mieli łzy w oczach. By nie robić scen wpakowaliśmy się szybko do pociągu i znaleźliśmy możliwie najbardziej oddalony od innych przedział.
Poczekałem, aż Syriusz rozsiądzie się w miarę wygodnie, a wtedy zwinąłem się w kłębek na miejscach obok niego, złożyłem głowę na wygodnych udach chłopaka i wtuliłem twarz w jego brzuch. Prawdę mówiąc nawet nie dopuszczałem do siebie myśli, gdzie gdzieś tam, pod moim policzkiem mam krocze mojego chłopaka. Po prostu uznałem, że takie fantazje są nie na miejscu, w sytuacji, kiedy opłakuję wyjazd przyjaciela. Syriusz głaskał mnie po głowie bawiąc się przy tym moimi włosami. Podejrzewałem, że na koniec będę wyglądał jak nieczesany Hagrid z lwią grzywą wokół twarz.
Kiedy ruszaliśmy pociągiem zatrzęsło jakby miał do pokonania jakąś przeszkodę, a za oknami zrobiło się szarawo. Chmury były ciemnogranatowe, nienaturalne, błyskało się, chociaż nie dotarł do nas ani jeden odgłos towarzyszący zetknięciu się pioruna z ziemią. Zupełnie, jakby cała ta burza była tylko złudzeniem. Najdziwniejsze było jednak to, że ciągnęła się ona za naszym pociągiem, gdyż w oddali niebo było jasne, a słońce świeciło pogodnie.
- Wystarczyło, że nie ma z nami Shevy, a już coś się dzieje. - zauważył James, który podszedł od okna, uchylił je i wyjrzał na zewnątrz ostrożnie żeby przypadkiem nie uderzyć w coś głową i się nie zabić. - Coś jest nie tak. Te chmury wiszą nad ostatnimi sześcioma wagonami, w tym nad naszym. Reszta jest normalna. Szlag! - schował się do pociągu i przykucnął, kiedy błyskawica śmignęła koło okna. - Ktoś coś zmalował. Czuję to na odległość. Kryć się! - tym razem jasny promień wskoczył do naszego przedziału i mijając o włos okularnika wypadł na korytarz.
- Co jest grane? - zapytałem ocierając wilgotne oczy i padłem na ziemię by uniknąć uderzenia kolejnej błyskawicy, która wdarła się do środka przez maleńką szparkę, jaką zostawił James, gdy niedokładnie zamknął okno.
Korytarza dochodziły krzyki. Wieprzek przebiegł przed naszymi drzwiami.
Spojrzeliśmy na siebie zaskoczeni.
- Że co, cholera? - James wyjrzał za drzwi, kiedy Syriusz domykał okno by nic nas nie zaskoczyło od tyłu. - Szlag! - krzyknął okularnik i wskoczył do środka naszego przedziału. - Niemal mnie koza stratowała!
- Koza? - prychnąłem podchodząc do niego bliżej i wystawiłem głowę za drzwi, kiedy przy moich nogach przeszła owca. - Dobra, brakuje krowy i kurczaków, nie chcę wiedzieć, co tu się dzieje. Zamknę się tutaj i poczekam, aż to się skończy.
- Remi, nie będzie tak łatwo. Patrz. - Syriusz wskazywał palcem Petera, a raczej świnkę, która siedziała wystraszona na jego miejscu. - Coś musiało się przedostać przez uchylone drzwi, bo widziałem, jak się zmieniał.
- Będę waszym głosem rozsądku. Wiecie, że nie mamy tu żadnego nauczyciela, nie? A to znaczy, że będziemy mieć zwierzyniec w pociągu póki nie dojedziemy na miejsce, a jeśli ta wojna nas dosięgnie, to skończyły jak biedny Peter. - James miał rację, chociaż niechętnie to przyznawałem.
Spojrzałem na Petera, który zakwiczał płaczliwie i zeskoczył z fotela chowając się pod nim. Nie miałem pojęcia, co robić. Może Sheva by wiedział? Nie, on także nie miałby zielonego pojęcia, co dalej. Może pani z wózeczkiem ze słodyczami wezwie wcześniej kogoś do pomocy? A jeśli ona też się w coś zamieniła?! Poczułem ziemne dreszcze na całym ciele. To byłoby straszne! Liczyłem na to, że słodycze poprawią mi humor, a teraz miałem na głowie wiejski zwierzyniec.
- Swoją drogą, mam ochotę na ser... - Syriusz wzruszył ramionami wyznając nam swoje „grzechy” - Taki owczy. Ciekawe jak smakuje... Dobra, nic już nie mówię.
- I słusznie. Nie będziemy doić znajomych ze szkoły bo ty masz ochotę na ser. - James chodził w kółko po przedziale. - Musimy coś zrobić, nie możemy czekać. A co, jeśli oni już tacy zostaną i nie będzie się dało tego odwrócić? - pod fotelem znowu rozległo się przestraszone kwiczenie.
- Nie strasz go! - skarciłem okularnika. - Pójdę zobaczyć, co z wózkiem z łakociami i w razie czego postaram się by sprowadzono pomoc.
- Wykluczone. Jeśli cię uderzy i zamienisz się w wilka? - Syriusz złapał mnie za rękę i posadził sobie na kolanach. - Jesteś Remusem Lupinem, wilkołakiem. Nie będziemy ryzykować, bo nie mamy pewności, jak to coś działa.
Niechętnie przyznałem mu rację. Nie byłem zwykłym człowiekiem i musiałem o tym pamiętać. Patrzyłem na zwiniętego prosiaczka, czy świnkę – nie byłem znawcą trzody chlewnej. Pater drżał i najwyraźniej nie podobało mu się to, kim się stał.
- Może Narcyza też jest teraz świniakiem. - rzuciłem na pocieszenie chłopakowi. - W razie czego będziesz ją karmił truflami, które wyszukasz w ziemi. - to nawet nie miało brzmieć zabawnie i ostatecznie wyszło chyba głupio. Kiepski sposób na pocieszanie przyjaciela, ale co innego mogłem powiedzieć? „Na pewno was odmienią”? „Spokojnie, już niedługo”? Miałem wisielczy humor, więc to nie zabrzmiałoby szczerze.
„Wszyscy zamienieni uczniowie proszeni są o przejście na koniec pociągu!” zagrzmiał głos pani z wózeczkiem łakoci. A więc jednak się uratowała! „Powtarzam. Wszyscy zamienieni uczniowie proszeniu są o przejście na koniec pociągu! Za chwilę pojawi się osoba odpowiedzialna za wasz powrót do poprzedniego kształtu!”
A więc nie ona im pomoże, ale ktoś inny? Byłem ciekaw kogo nam sprowadziła, ale nie było czasu żeby to analizować teraz. Musieliśmy wygonić spanikowanego Petera na miejsce spotkania z „przeznaczeniem”. Stawiał opór, a jego ciało było teraz na pewno cięższe niż w ludzkiej formie. W trzech pchaliśmy kwiczącego przyjaciela póki nie wypchaliśmy go za drzwi. Inni już mniej, czy bardziej chętnie przepychali się w stronę końca pociągu.
- Nieźle! Arka Noego. - rzucił z uznaniem James, a kilka zwierzaków spojrzało na niego mrocznie, jakby zaraz miały go stratować kopytkami, czy dźgnąć różkami. - Ktokolwiek tu zawinił jestem ciekaw, czy mógłby mnie tego nauczyć. To świetne! No, może wybrałbym inne zwierzęta zamiast hodowlanych, które przerabia się na mięso, czy przetwory...
- Zamknij się, J. - Syriusz powiedział to, co mi chodziło po łowie.
To, że tak szybko udało się zapanować na tą sytuacją wskazywało na to, że był to jakiś głupi wypadek i słabe zaklęcie, czy cokolwiek to spowodowało. Mogliśmy mieć niezłe kłopoty, a zamiast tego tylko trochę zamieszania, strachu i już miało być dobrze. Miałem tylko nadzieję, że będzie, bo po chwili zamiast głosu pani od wózeczka usłyszałem głośne beknięcie.

środa, 25 września 2013

A jednak spotkanie

Liriel: Tak, planuję czasami podrzucać listy Shevy, ale nie, nie planowałam wprowadzać rodziców Fleur. Nawet mi to do głowy nie przyszło XD

10 sierpnia
Dwa dni temu pożegnałem się z Shevą, a już dziś znowu mieliśmy się spotkać, chociaż tym razem na Pokątnej pod sklepem Marcela. I tak pomagałem mamie, więc byłem skazany na przesiadywanie tutaj, Fab miał załatwienia z Marcelem, więc zabrał ze sobą Shevę, Peter był w sytuacji podobnej do mojej, zaś Syriusz i James i tak nie mieli co ze sobą zrobić, więc przystali chętnie na to spotkanie. Zresztą, jakimś cudem zupełnie nie przyszło mi do głowy by odwiedzić nauczyciela i kolegę dopóki nie nasunął mi tego Andrew. Teraz już nie mogłem doczekać się chwili, kiedy zobaczę tę szczęśliwą rodzinę, której historia była częścią mojej. Byłem też ciekaw, jak bardzo zmienił się Nathaniel, który teraz miał cztery lata.
Zaczynałem już wrastać w bruk, kiedy w końcu zobaczyłem machającego do mnie Shevę. W tym samym czasie Peter drobił do mnie od drugiej strony niosąc babeczki, po które skoczył na chwilę do cukierni matki.
- Dla ciebie nie mam, nie sądziłem, że już przyjdziesz. - mruknął przepraszająco do Andrew i podał mi pakunek, w którym znajdowała się nadziewana śmietankowym kremem babeczka.
- Nie ma sprawy i tak bym jej nie zmieścił. Jestem po obfitym obiedzie, na który zabrał mnie Fab. A ty gdzie?! - złapał mężczyznę mocno za rękę. - Teraz ci się spieszy? Poczekasz ze mną na chłopaków i wejdziemy razem. - skarcił swojego chłopaka, który wzruszył ramionami zrezygnowany. W sumie nie miał większego wyjścia i musiał zaakceptować wolę upartego Shevy.
Miałem wrażenie, że staliśmy tam godzinę, chociaż minęło zapewne nie więcej niż dwadzieścia minut zanim pojawili się J. i Syri. Musieli spotkać się po drodze, bądź umówić, ale ulżyło mi, kiedy zobaczyłem ich razem. Teraz, kiedy Sheva miał nas opuścić, ważne było żebyśmy trzymali się razem i byli sobie możliwie najbliżsi.
Uśmiechnąłem się do chłopaków nie mając odwagi na spoufalanie się z Syriuszem na oczach całej Pokątnej. On odpowiedział mi tym samym i stanął obok tak blisko, że nasze ramiona ocierały się o siebie.
- Włazimy. - zakomenderował Andrew i otworzył drzwi wchodząc przodem. Za nim podążył Fab, a dalej przepychałem się ja zresztą chłopaków.
- O, jak miło widzieć znajome twarze! - Marcel, zupełnie niezmieniony przez pięć lat naszej „znajomości”, wyszedł zza lady rozkładając szeroko ramiona w geście gościnnego sprzedawcy cukierków.
- Nie rób tak bo mnie przerażasz. - skarcił go kuzyn i podał rękę, którą nauczyciel uścisnął. - Idziemy od razu na zaplecze, czy...
- Poczekaj chwilę. Fillip skończy drobić jedzenie Nathaniela i zaraz zajmie się sklepem i chłopcami, a my w tym czasie porozmawiamy. Reijel już czeka w środku, więc jeśli chcesz do niego dołączyć... - ale Fab już go nie słuchał. Podszedł do niewielkiego, misiowatego stoliczka w rogu, gdzie na drobnych krzesełkach siedziały dwie osoby.
Złapałem Syriusza za rękę i pociągnąłem bliżej. Fillip siedział do nas tyłem, ale drobny, anielsko rozkoszny chłopczyk przekrzywiał główkę uśmiechając się szeroko. Był zdecydowanie wyższy od naszego ostatniego spotkania, ale z jego buźką nadal nie mogła równać się żadna inna. Malec był cudowny z tymi intensywnie niebieskimi oczkami i burzą gęstych, ciemnych włosów, które wyglądały tak, jakby Nath dopiero podniósł się z łóżka.
- Wujek! - zapiszczał ucieszony, ale nie ruszył się z krzesełka. - Mam nową miotłę, patrz! - mówił wyraźnie, chociaż niezwykle łagodnie, co miejscami zahaczało o seplenienie. - I prawie wybiłem ząba! - otworzył usteczka pokazując białe, maleńkie perełki. Dmuchnął, a jeden ząbek podniósł się nieznacznie do góry, a później opadł. - Na drzewie, wiesz? - było słychać, że jest podniecony tą relacją.
- Imponujące. - przyznał Fab. - A ty się nie przywitasz? - rzucił do wyraźnie zajętego młodego mężczyzny.
- Jak tylko skończę. Chcę żeby Nathaniel w końcu coś zjadł, a sam tylko narobiłby szkód zamiast poradzić sobie z rozdrabnianiem mięsa. Kochanie, przestań się tak wiercić na tym krześle i zabieraj się za jedzenie. - skarcił delikatnie chłopczyka, który wydął usteczka, ale grzecznie odwrócił się do swojego kolorowego talerza. Wziął w pulchną, jasną łapkę kolorowy widelczyk z misiem i zaczął dłubać w ziemniakach.
Fillip pogłaskał chłopca po ciemnej czuprynie i w końcu wstał z maleńkiego krzesełka. Wydawało mi się, że on także urósł. Długie do łopatek włosy miał spięte na karku w niedbałą kitkę, a krótsze, falowane pasemka opadały na jego naprawdę przystojną twarz. Przez ten rok zmężniał, jego rysy wyostrzyły się jeszcze bardziej, a bródki nadal się nie pozbył. Wyglądał bardzo poważnie, może nawet dystyngowanie, ale jego oczy były pełne łagodności i uśmiechu.
- Ależ się was nazbierało! - roześmiał się podchodząc do nas i każdemu po kolei podając dłoń. - Wybaczcie, ale Nathaniel dorasta i sprawia całą masę drobnych problemów. Nie potrafi zbyt długo usiedzieć w jednym miejscu, jeśli nie jest to miotła. A i z nią ma czasami problemy, o czym już was poinformował.
Do sklepu wszedł klient z synem, który najwyraźniej w tym roku zacznie naukę w Hogwarcie i najwyraźniej miał otrzymać od rodzica jakiś prezent na zachętę.
- Nie sądziłem, że to możliwe. - zauważył Fab, który w tej chwili całkowicie przejął ciężar konwersacji z przyjemnością, jak sądziłem. - Takie grzeczne dziecko i tacy troskliwi rodzice.
- To była moja wina. Niepotrzebnie wynosiłem mu deser do ogrodu, kiedy gonił na miotle w kółko. Zagapił się na jedzenie i wystarczyła chwila. Dobrze, że nic poważnego sobie nie zrobił. Kiedy się rozpieszcza dzieci, to później tak się to kończy. - wyjaśnił Fillip.
- To dlatego, że Nathaniel ma manię mioteł i miśków. - Marcel, który skończył obsługiwać klienta podszedł do swojego kochanka i objął go delikatnie w pasie. - Fillip stara się urozmaicać mu posiłki, więc przygotowuje desery w kształcie miśków. Nathaniel je uwielbia i przestaje myśleć racjonalnie, kiedy na stół wjeżdża kolejny smakołyk.
- Chłopcy powinni widzieć jego pokój, albo od razu cały wasz dom. - zauważył Fab kiwając potakująco głową po czym odwrócił się w naszą stronę. - Same miśki, miotły i znicze.
Doszło mnie właśnie ciche człapanie od strony stolika i pojawił się przy nas Nathaniel, który wyciągnął ręce w stronę Marcela domagając się noszenia. Miał tłustą buzię i kropelkę sosu na brodzie, więc mężczyzna otarł chusteczką umorusanego malca i dopiero podniósł pozwalając by mały wczepił się w niego.
- Zostaniesz z tatusiem, ja mam sprawę do załatwienia z wujkami. - profesor pogłaskał syna po policzku i pocałował w czoło. - I może pokażesz chłopcom czego cię nauczyłem? James i Syriusz grają w drużynie, więc na pewno docenią twój talent.
- Tak! - małemu zalśniły oczka. - Wykręcił się z ramion ojca, który musiał odstawić go na ziemię, by maluch nie spadł. Nath podbiegł do swojego misiowego stolika i zabrał z kąta swoją dziecięcą miotłę. Lśniącą, zadbaną i zdecydowanie rozpieszczaną przez niego jakby już teraz był zawodowym graczem i dbał o sprzęt.
Marcel przeprosił nas i zniknął wraz z Fabienem za drzwiami prowadzącymi na tyły sklepu. Tym czasem Fillip rozsiadł się na ladzie obserwując z uśmiechem swojego syna, który dosiadał miotły odbijając się od ziemi mocno i podlatującego do nas.
- Kangurek żeby uniknąć tłuczków! - piszczał podniecony i zaprezentował nam serię podskoków z miotłą, które na pewno mogły mu się kiedyś przydać, chociaż teraz były jeszcze zbyt niskie, żeby pomóc w prawdziwej grze. Nie mniej jednak naprawdę dobrze panował nad miotłą, jak na czterolatka. W jego wieku inne dzieci ograniczały się do latania pół metra nad ziemią i bezmyślnego kręcenia się wokół nóg dorosłych. - Koala! - chwalił się nadal malec. Tym razem postawił miotłę w pionie i przylgnął do niej płasko trzymając się jej kurczowo. Jego rączki na pewno nie były jeszcze wystarczająco silne, by dług go tak utrzymywać, ale był na dobrej drodze by robić furorę na meczach. - I leniwiec! - pisnął i szybko wykonał zwrot miotłą zawisając pod nią.
- Nathaniel, co ja ci mówiłem! - Fillip zerwał się ze swojego miejsca podbiegając do chłopca, który zdyszał się walcząc z niemocą swoich rączek, które nie pozwalały mu utrzymać się w tej pozycji. Na szczęście Fillip złapał malca zanim ten upadł na ziemię. Odległość nie była wielka, ale i tak podejrzewałem, że mogłoby boleć. - Nie wolno ci robić leniwca! - karcił go młody mężczyzna. - I zabroniłem ci się popisywać przed innymi, prawda? Za karę nie pójdziemy kupić misiowi nowej kokardki! Nie patrz tak na mnie, nie słuchasz mnie i teraz musisz ponieść karę.
- Przepraszam, już nie będę! - Nath uderzył w płaczliwy ton. - Proszę, proszę, proszę! Miś tak się cieszył! - jego oczka były ogromne i lśniące jak dwa błękitne oceany. - Proszę, tatusiu! Proszę. Już więcej nie będę robił leniwca!
- Dobrze, już. Niech będzie, ale to ostatni raz, rozumiemy się?
- Tak! - chłopiec kiwał głową zaciekle. - Nie robić leniwca! - popatrzył na nas poważnie. - Nie robić leniwca! - pogroził nam palcem i wtulił się w nogi taty.

niedziela, 22 września 2013

Ostatnie chwile razem vol. 8 (end)

8 sierpnia
Chociaż naprawdę pragnąłem uznać te kilkanaście dni wakacji za najlepsze w moim życiu to nie potrafiłem zrobić tego z perspektywy dzisiejszego dnia. Właśnie dziś mieliśmy się rozstać na stałe i żaden z nas nie miał pojęcia, kiedy znowu będziemy mogli się spotkać. Musiałem jednak przyznać, że w teraz było mi łatwiej powiedzieć „żegnaj”, niż ostatniego dnia szkoły stojąc na peronie, czy pod dworcem. Poza tym, teraz mogłem pożegnać się tak, jak chciałem, a nie tak, jak pozwalały na to okoliczności.
Rodziców Andrew nie było w domu, a my staliśmy wszyscy przy kominku, by wrócić tak, jak tu przybyliśmy. Było mi ciężko pogodzić się z faktem, że nasze drogi się rozchodzą, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Wszystko zostało postanowione i pozostawało nam ufać, że tak właśnie miało być, wyjdzie nam to na dobre, zacieśni naszą więź.
Objąłem Shevę i pocałowałem go mocno w usta. Wiedziałem, że dla Fabiena nie będzie to żadnym problemem. Ani on, ani Syriusz nie mieli nic przeciwko temu, także wtedy, kiedy Andrew poklepał mnie po pośladkach i wsunął język głęboko między moje wargi. Pocałunek był przez to zdecydowanie bardziej namiętny niż wszystkie, jakie ostatnio wymienialiśmy. W końcu pisząc listy na pewno nie zdołalibyśmy się nimi dzielić, więc najpewniej przez najbliższy rok, czy nawet dłużej będziemy zmuszeni obejść się bez siebie. Nasze wargi także musiały się pożegnać.
Po mnie przyszła kolej na Syriusza, który również otrzymał namiętny, głęboki pocałunek i kilka niewinnych macnięć, które wyraźnie bawiły Fabiena. Widać mężczyzna był pewny wierności swojego kochanka, nawet jeśli ten lubił sobie trochę zaszaleć. Niemniej jednak, Sheva nigdy nie przekraczał granicy, a ja wiedziałem, że Fab nawet gdyby chciał, nie mógłby tego zrobić. Wątpiłem też, by potrzebował całować się z przyjaciółmi. O ile było mi wiadomo, przyjaźnił się z Marcelem, a Fillip na pewno nie pozwoliłby swojemu mężczyźnie zbliżyć się do kogokolwiek. Fillip był po prostu zaborczy, zaś Marcel bezgranicznie wierny. Wątpiłem, by Fab miał jeszcze jakiś oddanych, bliskich przyjaciół, skoro całymi dniami pomagał mamie Andrew. Chociaż? Na pewno nie wiedzieliśmy o nim wszystkiego. Może krył w sobie jakieś tajemnice, które ukrywał nawet przed Shevą?
- Będę do was pisał tak jak obiecywałem. - zapewniał Andrew. - Codziennie list i raz w tygodniu wysyłka. Jeśli byłoby to coś niezwykle ważnego, wtedy nie będę zwlekał. I odpowiadając na niezadane pytanie, tak, będę czekał na wasze listy! Chcę dostawać całe paczki korespondencji! Żebym czytał sobie do snu. Każdy dzień ma być streszczony z waszej perspektywy. James, możesz nawet pisać o swoich miłosnych podbojach. - zielonooki objął mocno Pottera i wycisnął na jego wargach mocny, chociaż niewinny pocałunek. Teraz dopiero było widać, że żegnają się naprawdę. Petera jednak tylko przytulił i poklepał po plecach. - Ty też, Pet. Możesz dzielić się ze mną swoimi fantazjami erotycznymi, ale po prostu masz do mnie pisać.
- Jasne. - Pettigrew uśmiechnął się pod nosem. - Zadbam żebyś szybko zmienił zdanie, kiedy poczytasz kilka listów z fantazjami od serca. Nawet nie wiesz, co czai się w mojej głowie.
- Mam dreszcze. - stwierdził rozbawiony zielonooki, chociaż widziałem, że mówi prawdę. Sam zadrżałem słysząc zapewnienie przyjaciela. Pet był zdolny do wszystkiego, kiedy chodziło o marzenia. W końcu nie miał żadnego szczęścia do kobiet.
- Odwiedź nas, jeśli będziesz miał czas. - poprosiłem znowu przytulając przyjaciela. Było mi ciężko na sercu, ale tym razem nie płakałem. Nie wykluczałem, że w pewnym momencie mnie weźmie, ale póki co byłem silny. Przecież nie rozstawaliśmy się na stałem, a jedynie na czas potrzebny żeby skończyć szkołę, a później na pewno będziemy spotykać się tu, czy tam.
- Jasne, że odwiedzę! Jeśli nadarzy się okazja to nic i nikt mnie nie powstrzyma. Ale do tego czasu napiszę wam jakich mam nowych kolegów, jeśli w ogóle będzie ich wystarczająco żebym się z kimś zaprzyjaźnił. Tam podobno jest cała masa dziewczyn. Pewnie dlatego Fab tak chciał żebym się przenosił! - posłał kochankowi piorunujące spojrzenie. - Wie, że nie będę mógł wybierać, przebierać, bo tam nie ma w czym.
- Przesadzasz. - Fab wydawał się urażony, chociaż nawet ja w to nie wierzyłem. - We Francji także są czarodzieje. Tyle tylko, że stosunkowo mniej ich, niż u was i często wyjeżdżają uczyć się w Hogwarcie, czy w Durmstrangu. Ja i Marcel uczyliśmy się w Beauxbatons i jakoś nic nam się nie stało.
- O, skoro jesteśmy przy tym. Zauważ, że obaj wyjechaliście do Wielkiej Brytanii i dopiero tam znaleźliście sobie facetów! Nie u siebie, ale w Hogwarcie, że pozwolę sobie sprecyzować!
- Ty już masz kogoś, więc nie musisz szukać. - Fab wystawił język w dziecinnym geście i zniknął w drzwiach kuchennych zanim Sheva zdążył go uderzyć.
Wrócił po kilku minutach wręczając nam po sporym pudełeczku. W środku były upieczone przez niego placki, ciasteczka i babeczki. Trochę nas rozpieszczał, ale i z nim nie spotkamy się więcej przy okazji jego cichej wizyty w Hogsmeade, czy pierwszego dnia szkoły.
- Będę tęsknił. - mruknąłem czując już wilgoć pod powiekami. Objąłem Shevę, który przytulił się do mnie mocno.
- Ja też. Mam nadzieję, że poznam kogoś interesującego już pierwszego dnia i nie będę ryczał po nocach. Wy będziecie mieć siebie, a ja zacznę wszystko od nowa.
- Będę o tobie myślał cały czas. Najlepiej wyślij nam list od razu, kiedy będziesz miał za sobą ten dzień. Będzie nam łatwiej wiedząc, że dajesz sobie radę.
- Jasne, że napiszę! Będę tak zestresowany, że tylko w ten sposób będę mógł się trochę uspokoić. Z resztą, będę musiał nawyknąć do nauki w innym języku. Na początek będą mi dużo tłumaczyć na angielski, ale później... A, i nie zapomnijcie o mapie! Musicie ją aktualizować, bo przedawniona będzie do niczego. Chcę żebyście też dużo rozrabiali, bo macie jedną głowę mniej, a to oznacza, że musicie się bardziej starać.
- O to bym się nie martwił. - Syriusz pokazał swoje białe, równe zęby w szerokim uśmiechu. - Mam jeszcze swój eliksir, którego nie użyłem, a James nie skończył z eliksirem zmiany płci.
- Tyle mnie ominie! - Andrew pokręcił głową. - Ale przynajmniej napiszecie mi o wszystkim. W miarę możliwości przesyłajcie też zdjęcia! - rozkazał. - Cholera, będę tęsknił! - krzyknął zdesperowany. - Już tęsknię! Nawet za nauczycielami, dacie wiarę?! Powiedzcie Evans, że jeśli nie będzie dbała o Jamesa to przyjdę, którejś nocy mi go zgwałcę tak, że już nigdy nie będzie chciał żadnej dziewczyny, bo się uzależni od mężczyzn! A tak serio, to uważajcie na siebie. Niedługo skończymy szkołę, więc musimy pomyśleć o przyszłości. Ja mam Fabiena i on na pewno znajdzie dla mnie jakieś zajęcie, ale wy też powinniście pomyśleć o czymś przyjemnym.
- Zachowujesz się jak matka puszczająca dzieci pierwszy raz na obóz bez opieki. - Syriusz poklepał go po ramieniu. - Głowa do góry, damy sobie radę. Jesteśmy dużymi chłopcami.
- Tak. Prawdę mówiąc to macie racje. Dacie sobie radę i ja też jakoś sobie poradzę. To nie wojna, ale zwykła zmiana. Może za bardzo boję się zmian i dlatego panikuję? No i będziemy w ciągłym kontakcie.
- Po skończeniu szkoły będziemy się spotykać częściej! - powiedziałem pewnie i naprawdę miałem zadbać o to, by się udało. - Co najmniej raz w miesiącu będziemy spotykać się po kolei u każdego z nas.
- Fakt. Kiedy Hogwart nie będzie nas już trzymał i zaczniemy pracować, wtedy będziemy mogli sobie pozwolić na spotkania w dni wolne, czy weekendy. - Syriusz objął mnie ramieniem. - Jesteśmy najlepszą paczką przyjaciół, jaka chodziła po ziemi, więc pokonamy kilometry! To będzie przygoda!
- Jeśli tak to potraktować, to coś w tym jest. - James skinął głową. - Jesteśmy silni, możemy być z powodzeniem bohaterami, a bohaterowie potrzebują przygód!
Przytuliliśmy się zbiorowo i odebraliśmy po pakunku z łakociami od Fabiena. Jeśli postalibyśmy dłużej w salonie Shevy najpewniej ryczelibyśmy zamiast się uśmiechać. Tak, jak mówił okularnik, byliśmy bohaterami i teraz zaczynała się nasza nowa przygoda.
- Zawsze razem. - szepnąłem Shevie na ucho, a on pokiwał głową uśmiechając się do mnie.
- Zawsze.
Wziąłem garść Proszku patrząc, jak Peter znika w kominku, a za nim wszedł do niego James. Później miałem iść ja i na samym końcu Syriusz. Pocałowałem ostatni raz Shevę nie potrafiąc się z nim rozstać, a następnie Syriusza i ocierając już pojawiające się łzy wypowiedziałem głośno swój adres. Musiałem zagłuszyć tęskne wołanie mojego serca. Nienawidziłem zmian, nienawidziłem samotności i rozstania. Chciałem mieć przyjaciół zawsze przy sobie. Może byłem trochę samolubny, ale kogo to obchodziło? Kochałem moich przyjaciół, a oni kochali mnie i dlatego nigdy nie powinniśmy się rozstawać.
- Witaj w rzeczywistym świecie, Remusie. - powiedziałem do siebie wychodząc z kominka, już w swoim domu i czując nieprzyjemne ssanie w żołądku i bliski ból głowy.

środa, 18 września 2013

Kartka z pamiętnika CCXXXI - Oliver Ballack

Trzy tygodnie – tyle czasu minęło od kiedy Reijel wyjechał „służbowo”. Trzy długie tygodnie, które wlekły się nieubłagania, drażniły, pozbawiały mnie sił i energii do pracy. Trzy męczące tygodnie zupełnie inne niż moja codzienna rzeczywistość do tego czasu. Trzy tygodnie bez seksu, pocałunków, pieszczot, a przecież mężczyzna przyzwyczaił mnie do tego, że lądowaliśmy w łóżku w celu świntuszenia przynajmniej trzy, czy cztery razy w tygodniu. Do tego dochodziły codzienne małe rozkosze, do których nawykłem, które mnie uzależniły. Trzy tygodnie seksualnej frustracji! Gdybym chociaż wiedział, gdzie jest Reijel, co robi, dlaczego wyjechał, kto mu kazał to zrobić, kiedy wróci... Gdyby dał jakiś znak życia by mnie uspokoić... Przecież nie byłem do końca ślepy i głuchy. Miałem świadomość, że czymkolwiek zajmuje się Reijel, nie jest to ani dobre, ani bezpieczne. Przecież należało do jego domeny, było jego pracą, a znałem go i wiedziałem, że daleko mu od biurowego nudziarza, czy innego grzecznego pracownika publicznego. Reijel był nieokrzesany, pełen destrukcyjnej energii, bezwzględny i cholernie podniecający. Cholernik zmuszał mnie swoją nieobecnością do masturbacji, która nawet w połowie nie zaspokajała moich potrzeb. Jeśli ja nie mogłem znieść braku jego ciała, to jak radził sobie z tym on? Nie chciałem nawet wyobrażać go sobie z kimś innym. Umarłbym, gdybym na to pozwolił. Obce dłonie na jego imponującym ciele, obce usta składające pocałunki na mlecznobiałej skórze, której nigdy nie trzymała się opalenizna. Katowałem sam siebie i zaciskając mocno dłonie w pięści próbowałem się uspokoić. Tak, byłem zazdrosny o Reijela. Byłem o niego potwornie zazdrosny! Nie dlatego, że odbudował mój świat, po tym jak zamienił go w gruzy, ale dlatego, że między nami był ten ogromny ładunek emocjonalny i seksualny, który sprawiał, że traciłem dla niego zmysły.
Przygryzłem wargę wkładając kaczkę do piekarnika, zdjąłem fartuszek i rozsiadłem się przy stole z kubkiem pełnym aromatyzowanej herbaty. Bez Reijela moje życie wyglądało żałośnie. Wstawałem rano czując brak ciepłego, napalonego ciała przy sobie, brałem szybki prysznic zabawiając się same ze sobą, jadłem w samotności byle jakie śniadanie, wychodziłem do pracy, wracałem z nadzieją, że on już tam jest, ale otaczała mnie wyłącznie pustka. Przygotowywałem więc obiad, rozsiadałem się w salonie przed telewizorem, który załatwił nam przecież Reijel i czekałem wpatrując się bezmyślnie w ekran. Później posiłek i bezczynność, kiedy zadręczałem się myślami o nim. Ciągle o nim myślałem, nie potrafiłem inaczej. Tęskniłem nawet za jego chłodem i nieprzyjemnymi komentarzami, które doprowadziłyby do płaczu każdego, kto go nie zna za dobrze.
Tym razem, coś się jednak zmieniło. Do drzwi zadzwonił dzwonek i naprawdę miałem nadzieję, że to nie matka wpada z niezapowiedzianą wizytą, jak czasami zwykła robić, a ja byłem zmuszony chować Reijela po pokojach, żeby nie wiedziała, że z nim mieszkam. Była przekonana, że jej syn się usamodzielnił i może ma jakąś dziewczynę, ale nie jest gotowy przedstawić jej rodzinie. Nie musiała znać pikantnych szczegółów mojego życia płciowego.
Ociężały podniosłem się z krzesła i poczłapałem do drzwi. Nadal miałem na sobie garnitur, którego nie przebrałem po powrocie z pracy. Tylko marynarka wisiała na oparciu krzesła, żeby nie krępować ruchów. Otworzyłem drzwi spodziewając się dojrzeć kogoś z pracy, bądź jakiegoś zabłąkanego magicznego włóczęgi, ale nie osobę, która przede mną teraz stała.
Zapomniałem o oddychaniu, moje serce przyspieszyło, a nogi wrosły w ziemię. I nagle poderwałem się, podbiegłem do niego i zwyczajnie rzuciłem się na szyję mężczyzny, za którym tak tęskniłem. Skoczyłem na niego owijając nogami jego pas i wpiłem się w jego spierzchnięte usta, których nie kosztowałem zdecydowanie zbyt długo. Całowałem go zachłannie, głęboko, brutalnie, jakbym chciał go połknąć. Czułem pod wargami, że uśmiecha się subtelnie, zapewne drwiąco, ale odpowiadał namiętnie na każdy pocałunek, wsunął język w moje usta, jakby chciał z nich spijać wodę, której najwyraźniej brakowało mu w ciągu ostatnich dni. Na pośladkach czułem jego podniecenie i nawet nie zwracałem uwagi na fakt, że moje własne wbija się teraz w jego twardy, umięśniony brzuch.
Oderwałem się od jego ust i przywarłem wargami do szyi. Kąsałem, lizałem, nie mogłem nad sobą zapanować. Jęczałem, kiedy Reijel ściskał moje pośladki, masował je swoimi dużymi dłońmi i w końcu wniósł mnie do środka kopniakiem zamykając drzwi.
- Ja też się stęskniłem. - wysapał klękając na podłodze, kładąc mnie na niej i pochylając się nade mną by znowu rozpocząć naszą walkę na pocałunki. Jego dłonie już zdejmowały ze mnie ubrania. Byłem nieprzytomny z pragnienia wrzącego w moim ciele. Gdybym miał na tyle siły rozerwałbym jego koszulkę zamiast podwijać jej na plecach i bawić się w głupie zdejmowanie. Niestety byłem skazany na tę niewygodę, a moje dłonie drżały pragnąć zakosztować uciech, jakimi mógł mnie obdarzyć mój kochanek. Pragnąłem go już, teraz, zaraz, głęboko, mocno, namiętnie.
Reijel siłą odwrócił mnie na brzuch i trzymał mocno za biodra, kiedy zagłębiał we mnie język. Nie mieliśmy wystarczająco siły woli na przygotowanie, więc mógł złagodzić nasz akt tymi kilkoma pieszczotami języka, który zwilżał mnie, drażnił i pieścił.
Nie wiem, którego z nas kosztowało to więcej, ale wiłem się niemal na chodniczku pokrywającym podłogę i chciałem stawiać opór, ale nie byłem w stanie. Musiałem się zwyczajnie poddać. Jak on to robił, że miał jeszcze w sobie na tyle opanowania, że znowu odwrócił mnie przodem do siebie i wsunął członek w moje usta? Dotykałem jego twardych mięśni na brzuchu, ssałem zachłannie to źródło wszelkiej rozkoszy, i patrzyłem w pełne pasji oczy mężczyzny. Płonął w nich płomień, którego nie dało się zignorować. Moje usta były tak samotne, kiedy się odsunął, ale mój tyłek drżał z radości, bo to nim zajął się penis Reijela. Krzyknąłem, kiedy kochanek wbił się we mnie zdecydowanie. Moje mięśnie zaprotestowały, bolało jak cholera, ale przez ten ból przebijała się także upragniona rozkosz, na którą tyle czekałem. Objąłem Reijela za szyję, przyciągnąłem ciasno do siebie, zacząłem całować jego wargi, całą twarz, szyję, ramiona. Nie miałem go dosyć nawet na chwilę.
Jego biodra brutalnie i mocno pchały moje, czułem się tak, jakbym miał zaraz zemdleć, ale chciałem więcej, więcej i więcej. Po trzech tygodniach bez seksu byłem wyposzczony. Przecież to Reijel uzależnił mnie od siebie, od tej intymnej bliskości.
Doszedłem nawet nie zwracając na to uwagi. W dalszym ciągu byłem przecież podniecony. Mężczyzna odwrócił mnie znowu tyłem, ale tym razem dobrowolnie podparłem się na ramionach i kolanach, kiedy on jak szaleniec wypychał mnie swoim członkiem. W ten właśnie sposób zapewniał mnie, że nie dopuścił się zdrady, nie kochał z nikim innym, ale czekał na powrót do domu, na chwilę, kiedy znowu będzie mógł mnie posiąść.
Krwawiłem, ale kogo to teraz obchodziło? Potrzebowałem tego, czekałem i teraz jęczałem, może nawet krzyczałem, kiedy mnie brał, kiedy jakimś cudem jego dłonie odnalazły moje sutki mocno je ściskając, kiedy trochę później dotknął mojego krocza, a ja znowu wystrzeliłem. Byłem tak zmęczony tym ogromnym podnieceniem, że upadłbym, gdyby te silne ramiona nie trzymały mnie zdecydowanie i pewnie.
Jeszcze chwila, jeszcze minuta, bądź dwie tych brutalnych, ale słodkich pchnięć i czułem, jak ciepło rozlewa się we mnie głęboko. To jednak mu nie wystarczyło, tak samo jak mnie na samym początku. Teraz jednak Reijel był w stanie zwolnić choć odrobinę. Moje ciało oddawało mu się z największą przyjemnością i chociaż nie miałem sił, czułem mrowienie w lędźwiach, jakbym znowu miał się podniecić.
Usta mężczyzny całowały zachłannie moją szyję, jego zęby kąsały skórę ramion i pleców. Co jakiś czas wydawał z siebie głośne westchnięcia, pomruki zadowolenia. Nie widziałem jego twarzy, ale mógłbym przysiąc, że się uśmiechał. Jego penis płonął we mnie żywym ogniem, a moje wnętrzności topiły się od tego gorąca, którym mnie wypełniał.
Podniósł mnie, odwrócił i niemal zmusił do tego żebym siedząc na jego ciele poruszał się w odpowiedzi na jego gwałtowne podrzucanie bioder. Oparty o ścianę, wpatrywał się we mnie z mieszaniną uwielbienia i złości, jakby obwiniał mnie za swój stan, a to mnie cieszyło. Był tym bardziej mój.
Spojrzałem na jego pierś, na świeże strupy zadrapań na tej jasnej, cudownej skórze. Przesunąłem po nich palcami. Były zdecydowanie szerzej rozstawione niż palce moich dłoni, a więc nie mógł zostawić ich człowiek. Czy Reijel walczył z bestiami?
Nie miałem zamiaru pytać, bo i tak by mi nie odpowiedział. Pocałowałem rany na jego piersi i zacisnąłem mocno palce na silnych, twardych ramionach wbijając w nie paznokcie, kiedy poczułem, że mężczyzna powoli, niezgrabnie się podnosi i opiera mnie o ścianę samemu klęcząc, jakby planował zmówić modlitwę. Składałaby się jednak z głośnych jęknięć, westchnień i bluźnierczych myśli, kiedy on oddany mi bez reszty pchał i pchał, całował mnie między jednoznacznymi odgłosami wydobywającymi się z naszych ust.
To popołudnie miało być nasze, ten wieczór i ta noc, a także poranek dnia następnego. Reijel wrócił, a wraz z nim rozkoszna rutyna, której tak mi brakowało.
- Oli... - wydyszał w moje ucho kąsając je i zmuszając mnie do jęków. - Jesteś moim bogiem. - nie wiem, co miało znaczyć to wyznanie, ale było ostatnim, co zdołał wydusić zanim jego zachrypnięty głos nie stał się wyłącznie pasmem stęknięć, kiedy znowu szczytował.
Jeśli ja byłem dla niego bogiem, to kim on powinien być dla mnie, skoro oszalałem na jego punkcie?

niedziela, 15 września 2013

Kartka z pamiętnika CCXXX - Denny "Blood" Zachir

Może nie chciałem się do tego przyznać, bądź sam o tym zapomniałem przez te wszystkie lata, ale naprawdę kochałem morze i wystarczyło wspomnieć o wakacjach w niewielkim domku nad jego brzegiem, by Alen odkrył, co tak naprawdę chciałem osiągnąć. Od razu zauważył we mnie coś, co powiedziało mu o moim uczuciu względem szumiącej cudownie wody, wydzierających się rano ptakach, zapachom soli, ryb i wiatru. Nad morzem wiatr nigdy nie był bezwonny. Prawdę mówiąc tylko raz doświadczyłem tej rozkoszy. Byłem wtedy dzieckiem, a ojciec zabrał mnie nad morze na trzy dni, na więcej nie mógł sobie pozwolić, ale to wystarczyło, by obudzić we mnie miłość.
Teraz spędzałem czas z Alenem w miejscu, którego nie mógłbym sobie nawet wymarzyć. W rzędzie drewnianych domków stał ten, który na czas dwóch tygodni należał do nas. Z tarasu widać było plażę i cudownie niebieską wodę. Całe dnie spędzaliśmy blisko niej. Budziliśmy się na zmianę przygotowując śniadanie i prowiant, jedliśmy wspólny posiłek i od razy wychodziliśmy na plażę, gdzie na zmianę moczyliśmy się w wodzie i suszyliśmy na słońcu by znowu wejść do wody. Tak mijał nam czas do późnego popołudnia, kiedy to w końcu udawaliśmy się na obiad do najbliższego taniego baru, bądź do smażalni ryb, co sprawiało mi największą rozkosz. Zaraz potem spacer brzegiem morza, bądź deptakiem, zajmowaliśmy ławeczkę pod drzewami i tam wpatrywaliśmy się w żaglówki widoczne na tle bezkresnego, wspaniałego morza. Napawałem się jego zapachem, wsłuchiwałem się w rozkoszną melodię fal. Kiedy się ściemniało wracaliśmy do domu, braliśmy prysznic, jedliśmy kolację na tarasie, gdzie z jednej strony stał niewielki stolik z krzesłami, zaś z drugiej huśtawka o długiej ławie, którą okupowaliśmy po posiłku. I kolejny raz siedząc obok siebie, trzymając się za ręce podziwialiśmy moją wielką miłość.
Dziś było odrobinę inaczej. Alen zdobył dla nas starego, rozklekotanego grilla, którego ustawiliśmy niedaleko siebie. Zapach morza i nagrzanego słońcem piasku mieszał się ze swądem dymu, mięsa, przypraw. Naprawdę miałem nadzieję, że Alen jest szczęśliwy ze mną w tym miejscu, gdyż zasługiwał na to. Podejrzewałem, że zasłużył na więcej, ale am wybrał właśnie mnie, więc musiał zadowolić się tym, co miał.
- O czym myślisz, kiedy tak się uśmiechasz? - zapytałem gładząc kciukiem jego ciepłą dłoń, kiedy pilnowaliśmy grilla huśtając się powoli, leniwie.
- Naprawdę chcesz wiedzieć? - jego oczy błyszczały, kiedy spojrzał na mnie z tym swoim wielkim uśmiechem ostatniego niewinnego tego świata.
- Chciałbym zaprzeczyć, ale to byłoby najgłupsze kłamstwo. Tak, chcę wiedzieć. - mruknąłem kiwając głową.
- Myślę o tym jaki jestem szczęśliwy. Zakochałem się w samobójcy, a teraz siedzę z nim tutaj i jestem tak szczęśliwy, że to chyba już grzech. - może widziałbym jak się rumieni, gdyby nie mrok i wyłącznie niepewne światło lampki przy drzwiach tarasowych oraz żar grilla.
- To nie może być grzech. Ty nawet nie wiesz, jak to się pisze. - prychnąłem, a on wydął usta gniewnie. Wstałem z miejsca stając naprzeciwko niego. Pochyliłem się z trudem wyswobadzając dłoń z ciasnego uścisku. Objąłem jego twarz rękoma i pocałowałem te nadąsane usta, które drżały wiedząc, co je czeka. Nie obchodziło mnie to, co pomyślą ludzie z domków obok, czy jakieś dziecko zwróci na nas uwagę, a rodzic zasłoni mu oczy i poprowadzi do domu. Mieliśmy prawo do szczęścia, do wspólnych chwil, do pieszczot.
Odsunąłem się patrząc w te lśniące, niebieskie oczy, by nagle dostrzec zmarszczkę u nasady jego nosa, widzieć, jak brwi zjeżdżają w dół bliżej siebie.
- Mięso się spali. - burknął przewracając je szybko na grillu i posadził mnie na huśtawce samemu usadawiając się na moich kolanach chociaż był o głowę wyższy i dobre pięć kilo cięższy. Nie zwracałem na to szczególnej uwagi. Było mi dobrze mogąc czuć go na kolanach. Tylko głupiec mógłby powiedzieć, że miłość nie wystarczy by żyć.
- Mam wrażenie, że i tak grozi nam spalone mięso, nie mówiąc o tych szaszłykach. - mruknąłem w jego usta, które powoli zbliżał do moich.
- To będzie najlepszy spalony grill, jaki kiedykolwiek jadłeś. - Alen był pewny tego, co mówi, chociaż musiałem go uświadomić w pewnej kwestwii.
- To będzie mój pierwszy grill, jaki kiedykolwiek miałem okazję jeść.
Jego oczy zrobiły się większe, a uśmiech niemal przysłaniał świat swoim ogromem.
- Wspaniale! - zapiał przysuwając się bliżej mojego ciała, objął ramionami mój kark i pocałował w nos, jakbym był jego głupim misiem. - Powiedz mi czego jeszcze nie robiłeś, czego nie jadłeś, gdzie nie byłeś, a chciałbyś być, a ja będę wszystko realizował. - nakręcał się. - Chcę żebyś był szczęśliwy tak jak ja jestem. Mógłbyś też czasami się uśmiechnąć. - złapał mnie za policzki i rozciągnął je tak, żeby wygiąć ku górze kąciki moich ust. Musiałem strącić jego ręce żeby się mną nie bawił w ten sposób.
- Odgryzę ci te kościste paluchy, jeśli będziesz tak robił. - zagroziłem, a on roześmiał się machając swoją ręką przed moją twarzą.
- Nie są kościste. Są bardzo ładne! Długie i w sam raz. Nie zwiedziesz mnie, wiem o tym i nie ważne, co mówisz to na pewno ja mam rację. - z nową werwą i siłą do działania wpił się w moje usta mocno, zdecydowanie. Objąłem go nie potrafiąc sobie tego odmówić, a jego palce jak zawsze wsunęły się pod moją koszulkę i zaczęły błądzić po bliźnie, którą tam miałem. Chłopak znał ją na pamięć, a jednak nadal nie miał jej dosyć. Zawsze ją macał, lizał, podziwiał, jakby była wyjątkowo piękna. Dla niego zapewne taka właśnie była, co tłumaczył zawsze bardzo nieudolnie.
Zatrzymałem dłonie na jego pośladkach, chociaż chwilę wcześniej próbowałem jednak zostać przy gładzeniu jego szerokich pleców. Alen zrobił się niesamowicie przystojny od kiedy opuściliśmy szkołę, jakby to ona blikowała jego rozwój fizyczny. Teraz dziewczyny oglądały się za nim na plaży, ale on był zapatrzony tylko we mnie, w budki z lodami, największe świństwa sprzedawane na wynos, jakby był mugolskim dzieckiem. Kilka razy dziewczyny starały się poderwać go, ale on wydawał się tego nie dostrzegać. Szczerze mówił im, że jest już szczęśliwie zakochany we mnie i na dowód tego łapał moją dłoń ignorując wyraźnie poirytowane spojrzenia.
Ja nie miałem tego problemu. Jedno spojrzenie na moje blizny odstraszało potencjalne adoratorki. Na początku nie chciałem zdejmować koszulki, by je ukryć, ale Alen zmusił mnie do tego swoim długim wywodem na temat uroku każdej szramy, jaką na sobie miałem. Prawdę mówiąc czułem się nieswojo, kiedy wpatrywał się w moje ciało jakbyśmy byli sami w zaciszu sypialni, ale z czasem nauczyłem się to ignorować. Przyzwyczaiłem się nawet do jego niby przypadkowego dotyku.
Jeden tylko raz trafiła się dziewczyna, której moja blizna na brzuchu nie odstraszyła. Podeszła i zagadnęła mnie, ale w przeciągu chwili Alen już był obok i ze swoim nieodłącznym, niewinnym uśmiechem pokazał jej moje pocięte nadgarstki, na których wciąż widniał ślad nieudanej pierwszej próby samobójczej.
„To ja go znalazłem.” wyjaśniał jej całując moje nadgarstki. „I zacząłem się nim opiekować żeby więcej nie próbował. Poświęciłem dla niego wszystkich znajomych, a on i tak zdołał się naszpikować lekami. Wtedy też ja go nalazłem i ja kolejny raz uratowałem ten jego niewdzięczny tyłek. Od tamtego czasu jest mój i nie dzielę się nim z nikim.” patrzył jej w oczy bardzo wymownie, chociaż twarz miał słodką, jak u pięciolatka. „Nie możesz ze mną konkurować nawet jeśli masz cycki. Jestem jego aniołem stróżem i kochankiem, więc wynocha.” musiał wtedy dostrzec jej zdeterminowanie, gdyż ujął moją twarz w dłonie i pocałował mnie na oczach wszystkich, którzy tylko znajdowali się w pobliżu. Musiałem przyznać, że spodobało mi się to, co zrobił, więc postanowiłem mu pomóc. W widoczny sposób wsunąłem język w jego usta i całowałem głęboko póki to jego kolana nie zmiękły. Dziewczyny już nie było, a obaj mieliśmy ochotę śmiać się głośno.
Teraz siedział na moich kolanach i wpatrywał się we mnie jakby czekając na chwilę, kiedy moje myśli powrócą na swoje miejsce.
- Powiedz mi czego byś chciał. Nie żeby mnie to obchodziło... - mruknąłem, ale on już nie nabierał się na mój wymuszony zły humor, czy obojętność. Może znał mnie zbyt dobrze, a może po prostu wiedział, że nigdy bym go nie skrzywdził, bo jest dla mnie wszystkim.
- Więcej takich chwil, jak ta. - oparł brodę o moje ramię i całował lekko moją szyję. - Wspólnie spędzanego czasu. Świąt, wakacji, wolnych dni, weekendów. Chcę żebyśmy żyli otoczeni słodyczą, jak para naiwnych dzieci, które marzą o miłości otoczonej kwiatami i różowym kolorem.
- Nie jesteś dziewczynką marzącą o księciu z bajki. Znudzi ci się takie życie.
- Nieprawda. - zaprotestował od razu i spojrzał mi w oczy. - Nigdy nie znudzi mi się nic, co ma jakiś związek z tobą. Ale teraz wracam do mięsa, bo jednak nie chcę żeby twój pierwszy grill był spalony. - pocałował mnie szybko i pognał na swoje stanowisko na małym krzesełku przy tym metalowym strachu na wróble, który Alen wygrzebał z szopy należącej do właściciela wynajmującego domki.
Chciałem powiedzieć mu, że go kocham, ale nie potrafiłem się na to zdobyć. Chłopak będzie musiał jeszcze poczekać, a ja miałem przecież pewność, że mnie nie zostawi. Beze mnie zgubiłby się w tym świecie. Tak przynajmniej czułem.

środa, 11 września 2013

Ostatnie chwile razem vol. 7

SONDA

22 lipca
Chociaż Sheva planował spokojny, relaksujący dzień, który mieliśmy spędzić na snuciu niestworzonych historii związanych z naszymi znajomymi, przypomniał sobie nagle o swoim wcześniejszym planie, który miał nas całkowicie dobić. Jazda konna! Już czułem niewyobrażalny ból mojego biednego tyłeczka, ale prawdę mówiąc i nie mogłem się doczekać. Sheva zapewniał mnie, że konie nie uciekną, kiedy tylko się zbliżę, gdyż czują intencje człowieka, a nie tylko jego rasę, więc nawet taki wilkołak jak ja mógł się rozerwać bez obaw. Miałem nadzieję, że to prawda. Może i ubolewałem nad swoim późniejszym stanem, ale jednocześnie nie potrafiłem przestać się cieszyć na myśl o tym, co przeżyję dzięki temu. Remus Lupin na koniu!
Cały drżałem, kiedy Fabien wiózł nas do stadniny swoim poprzerabianym odrobinę, mugolskim samochodem. Podobno ukradł go komuś, ale nie wiem, czy mogłem w to wierzyć. Jasne, mężczyzna był kryminalistą w świetle prawa ustanowionego przez Ministerstwo Magii, ale w rzeczywistości ja nie doszukiwałbym się w nim winy większej niż w przeciętnym Aurorze. Fab był po prostu inny, jak cały Upadły Ród. Czy był też złodziejem? Wątpiłem, ale pewności nie miałem żadnej.
Stadnina była ogromna, choć w rzeczywistości była jedyną, jaką widziałem w życiu, więc mogła być przeciętna, bądź mała, a ja i tak nie widziałbym różnicy. Dla mnie była wielka! Podobnie zresztą, jak konie, które widziałem. Ogromne bestie, które wydawały się całkiem przyjazne, kiedy stało się w bezpiecznej odległości.
- Nie musicie się bać. Nie będziemy szaleć, jak zawodowcy, ale poszwendamy się na nich tu i tam. Zresztą, ktoś zawsze będzie nas miał na oku. Ja jeżdżę już dobrze, Fabien jakby urodził się w siodle, ale wy jesteście w tym zieleni, więc...
- Więc przestań wychwalać swojego faceta, a daj nam okazję się wykazać. - burknął naburmuszony Syriusz, który najwyraźniej nie lubił być gorszy od innych. A może to moja wina, bo to przede mną chciał grać idealnego faceta?
Fab zostawił nas na chwilę by załatwić wszystko, co trzeba z właścicielem. Wrócił z dwoma młodymi mężczyznami, którzy już z daleka wyglądali na mugoli. Brudni, zwyczajni i uśmiechnięci, jakby trafiła im się wycieczka objazdowa dzieci w wieku lat dziewięciu.
- Już mnie boli brzuch. - mruknął cicho Peter. - Czuję, że dostanę rozwolnienia z wielkimi boleściami.
Roześmialiśmy się z tego, jak z żartu, choć wiedzieliśmy, że chłopak mówi całkowicie poważnie.
- Dasz sobie radę. Jestem pewny, że umiejętność jazdy konnej bardzo spodobałaby się Narcyzie. Tylko pomyśl. Piasek, plaża i ty na białym koniu... Ona w letniej, zwiewnej sukience... - Sheva roztaczał przed przyjacielem romantyczną wizję, a ja zastanawiałem się, czego on się naczytał. Nie wiedziałem, że w pewnym momencie przerzucił się z poważnych powieści przygodowych i fantastycznych na romanse. Bądź zwyczajnie sam marzył o takiej scenerii mając obok siebie Fabiena.
- Ja nawet nie dosięgnę nogami do strzemion, czy jak to się tam nazywa. - pozwolił sobie zauważyć Peter. - Będę wyglądał jak karzeł na słoniu! Bardzo szykownie, nie ma co.
- Dziś nie ma tu Narcyzy, jeśli nie zauważyłeś. - upierał się przy swoim zielonooki. - Ale gdyby tu była miałaby niezły ubaw, kiedy będziesz usiłował wgramolić się na siodło. Chyba lepiej się czegoś nauczyć zanim się jej pokażesz i ośmieszysz, co? - miał rację.
- Nie wiem, czy jest sens się o to kłócić. - postanowiłem załagodzić sytuację. - Tylko ja zrobię z siebie widowisko przed moim ukochanym.
- I oby tak było. - mruknął cicho Syriusz wyraźnie czymś zaniepokojony. Czyżby obawiał się, że zrobi z siebie większego osła niż ja? To było niemożliwe!
Okazało się jednak, że Black miał powody do zdenerwowania. Był zupełnie nieobeznany z końmi, a w dodatku niezgrabny, jakby nawet nie potrafił porównać żywego stworzenia do miotły. Jasne, ja także miałem problem z wdrapaniem się na wielkiego konia, który wydawał się mało stabilny, jak na moje upodobania, ale i tak jakoś podołałem. James wmawiał sobie cicho, że to tylko miotła i ostatecznie również się usadowił, a Peter i Syri zupełnie nie wiedzieli, jak do tego podejść. Od prawej, od lewej, może wskakiwać od tyłu... Uważali, że łatwiej wspiąć się na słonia, chociaż nigdy tego nie robili.
- Ta bestia się rusza i robi to specjalnie! - wyjęczał zrezygnowany Syriusz. Nigdy nie wiedziałem go tak niezgrabnym, co było bardzo ciekawym doświadczeniem.
- Tak dokładniej to po prostu oddycha czekając na jeźdźca. - sprostował jeden z naszych opiekunów. - Może jednak cię podsadzę? - proponował to już wcześniej, więc tym razem Syri tylko obrzucił go wściekłym spojrzeniem, które krzyczało „sam sobie poradzę! Nie rób ze mnie słabeusza!”. Zajęło mu to kolejne dziesięć minut, ale ostatecznie usiadł niepewnie w siodle. To było wielkie osiągnięcie, chociaż kiwał się, jakby siedział na galarecie. Peter był mniej dumny, więc pozwolił sobie pomóc i teraz opanował już bezpieczne siedzenie w miejscu, chociaż twarz miał pokrytą perełkami potu.
Na wydane przez naszych opiekunów polecenie konie ruszyły bardzo powoli. Ciężko było opisać to, co poczułem, kiedy zwierzęce ciało pode mną unosiło się i opadało, ale było w tym coś przyjemnego. Może nawet polubiłbym jazdę konną, gdyby nie ciche przekleństwa Syriusza, który jadąc z tyłu chyba miał problemy z utrzymaniem równowagi. Romantyczny dzień na koniach zamienił się w słabą komedię.
- I dlatego będę miał motocykl, który nie będzie żył mi między nogami. - syknął kruczowłosy, kiedy zdołał już się opanować i podjechał do nas bliżej.
- To zabawne, ale nie czuję aż takiego bólu, jakiego się spodziewałem po wczorajszej jeździe rowerem. - zmieniłem temat na mniej drażliwy dla Blacka. - Sądziłem, że jazda konna będzie udręką.
- Jest, ale po wielu godzinach w siodle. Teraz możesz czuć się pewniej i nic nie zagraża twojemu tyłkowi. Siodło jest szersze niż siodełko, a grzbiet koński wygodniejszy, więc oszczędzasz swoje wdzięki na tyle, na ile to możliwe. Fab mówił mi, że im więcej się jeździ tym trudniej się później chodzi, jak z przebywaniem na statku, kiedy krok przyzwyczaja się do kołysania. Ale dla nas będzie to tylko ten jeden raz dzisiaj i może gdzieś w następnym tygodniu. Poza tym wszystko jest w najlepszym porządku i na koniec nie będziecie odczuwać specjalnego zmęczenia. Taką mam nadzieję.
Pół godziny wystarczyło byśmy poczuli się pewniej i lepiej na koniach. Teraz nawet nie wyobrażałem sobie chwili, kiedy będę musiał zejść z grzbietu wielkiej bestii i oglądać świat z perspektywy niewysokiego chłopaka. Może miało to coś wspólnego z myślą o mocy, jaką daje ujarzmianie innych stworzeń? W końcu latanie na miotle było fantastyczne, ale łatwiejsze niż współpraca z żywą istotą. Może zamiast zostać nauczycielem powinienem zająć się ujarzmianiem bestii? Remus Lupin pogromca smoków. Nie, to głupie. Sam byłem po części bestią, więc czy naprawdę miałem prawo męczyć inne stworzenia oswajając je?
Odrzuciłem te głupie myśli i skupiłem się na rozkoszy jazdy, a naprawdę było to wspaniałe uczucie. Nigdy wcześniej nie sądziłem, że taki środek lokomocji może powodować drżenie ciała wewnątrz i rozbudzać wyobraźnię, która cofała się do czasów, gdzie jazda konna była czymś naturalnym i powszechnie praktykowanym.
- Jak dobrze, że rozwijamy się szybko i możemy używać zwyczajnych mioteł. - mruknął w pewnej chwili Syriusz. - To szybkie i przyjemne, nie to co jazda na chudej chabecie.
- Jeśli poczuje się urażony to zrzuci cię ze swojego grzbietu. - zauważył Sheva. - W ogóle nie wiem, w czym tkwi problem. Jesteś sprawny, dobrze zbudowany, a na konia wdrapujesz się jak grubas. O co w tym chodzi?
- A skąd ja mam to wiedzieć? To mój pierwszy raz! Zresztą, nieważne. Nie jest aż tak źle, a przynajmniej mogło być gorzej.
- Jesteś zbyt poważny, kiedy chcesz mi zaimponować. - pozwoliłem sobie na komentarz. - Nie musisz być idealny żeby być takim w moich oczach. To, w jaki sposób siadałeś na konia też miało w sobie coś uroczego.
- O taaaaak. - Andrew już chichotał cicho. - Nie widziałem jeszcze równie nieudolnego sposobu dosiadania konia. Dobrze, że nie musisz ujeżdżać Remusa bo na pewno nie zdołalibyście nic zdziałać. On padłby ze śmiechu, a ty zabiłbyś się po dziesiątym upadku.
- Kiedyś ci to przypomnę! - syknął na niego Black. - Jesteś dziś wyjątkowo wredny.
- Nie, jestem dziś tylko uprzejmy i staram się zmusić mojego przyjaciela do oswojenia się z myślą o jeździe konnej. - wyszczerzył się szeroko, co zakończyło tę bezowocną dyskusję, która wywołała u mnie rumieńce.

niedziela, 8 września 2013

Kartka z pamiętnika CCXXIX - Fabien

SONDA - Czy chcecie poznać alternatywną przyszłość Syriusza, Remusa, Pottera i Petera? 

Patrzyłem, jak na twarzy Andrew zakwita zadowolony uśmiech, kiedy czytał wiadomość od rodziców, w której informowali, że wychodzą do znajomych i wrócą najprawdopodobniej bardzo późno. Wiedziałem dobrze, co oznacza ten rodzaj uśmiechu, jako że zawsze poprzedzał to samo. Tym razem postanowiłem jednak być zapobiegliwy i zanim chłopak zdołał zareagować, ja już działałem.
- Znajdziesz dla mnie czas, prawda? - szepnąłem mu na ucho, jako że jego przyjaciele nie musieli wiedzieć, w jaki sposób planujemy spędzić wieczór. - Wspólny prysznic dobrze by nam zrobił.
- O tak, mi zrobi bardzo dobrze. - przyznał chłopak i zginając kartkę od rodziców, wrzucił ją do śmieci. - Chłopaki! - krzyknął na znajdujących się w salonie przyjaciół. - Dom dla nas do późnej nocy, więc każdy robi, co mu się tylko podoba! - uśmiechnął się do mnie i łapiąc mnie za dłoń zmusił do pochylenia się. - Przygotuj dla nas wszystko, a ja zaraz będę u góry. - szepnął mi na ucho gryząc je i rozanielony wyszedł z kuchni, którą okupowaliśmy.
Jako egzotyczna gospodyni domowa zarabiająca na swoje utrzymanie pomocą w domu mojego chłopaka, przygotowałem szybko kanapki dla piątki szalonych nastolatków i każdemu z nich po kubku ciepłej herbaty. Nie chciałem żeby doprowadzili kuchnię do ruiny, kiedy ja będę zajęty Andrew. Wystarczyło, że rzucili się na posiłek, a mogłem z powodzeniem zniknąć niepostrzeżenie na schodach prowadzących na piętro.
Prawdę mówiąc, nie miałem zupełnie czego przygotowywać na pojawienie się mojego słodkiego chłopaka, toteż rozebrałem się i zacząłem namydlać swoje ciało. Nie byłem przecież głupi, wiedziałem, że nie będę miał okazji naprawdę się wymyć, kiedy pojawi się mój zielonooki erotyczny potwór. A zjawił się naprawdę szybko. Kończyłem dopiero z włosami, kiedy on wchodził golusieńki do niewielkiej kabiny prysznica tuląc się do moich pleców, jakby miał to być rodzaj przywitania po tygodniach samotności.
- Jestem strasznie zmęczony, ale ty pozwalasz mi zregenerować siły.
- Kłamczuchu, ty nigdy nie jesteś zmęczony, kiedy masz okazję spędzić ze mną noc. - zauważyłem wywijając się z jego objęć i stając do niego przodem, a on znowu przylgnął do mojego ciała.
- To dlatego, że cię kocham. - mruknął w moją pierś. - Uwielbiam to, że jesteś ode mnie silniejszy, większy, że masz tak idealne ciało, bo o siebie dbasz specjalnie dla mnie. Uwielbiam to, że jesteś ode mnie starszy i mądrzejszy, a jednak nie starasz się szukać sensu w naszym związku, ale zwyczajnie go akceptujesz. I uwielbiam to, jak mnie rozpieszczasz. Dla mnie stałeś się kuchtą mojej mamy, pozwalasz mi na wszystko, chociaż dobrze wiem, że mógłbyś z łatwością przejąć kontrolę nade mną.
- A co cię napadło? - wsunąłem dłoń w jego jasne włosy i przeczesałem je odgarniając z tej urodziwej twarzy, którą odziedziczył po ojcu.
- Sam nie wiem. Po prostu nagle uznałem, że powinienem ci to wszystko powiedzieć. - jego usta zaczęły całować moją pierś, a zęby kąsać skórę tak, by pozostawały na niej drobne ślady. Moja bestia atakowała.
Uśmiechnąłem się pod nosem i położyłem dłonie na jego cudownych, twardych pośladkach, które oddawały idealną rzeźbę ciała ćwiczonego z każdym dniem. Mój perwersyjny chłopak od pewnego czasu starał się pracować nad sobą, bym z każdą chwilą coraz bardziej zakochiwał się w jego ciele. Nie miał dla mnie litości.
Oplatając mnie ramionami za szyję zadowolony zadarł głowę do góry i odbił się od ziemi podskakując. Musiałem przytrzymać go mocno, kiedy zawisł na mnie i przylgnął bardzo mocno.
- Mój silny chłopiec... - zamruczał i wpił się w moje usta. Nie wiem, jakim cudem to ja mogłem być „chłopcem”, ale nie specjalnie miałem okazję zapytać. Jego zachłanne wargi zbyt brutalnie spijały pocałunki z moich ust, jego język drażnił mój z siłą znaną tylko temu młodemu szaleńcowi.
Już i tak długo czekałem na to by zacząć, więc wsunąłem palce jednej dłoni między dwie idealne półkule pośladków Andrew. Spływająca po naszych ciałach woda wystarczała w zupełności bym mógł przygotować i tak chętnego i gotowego na wszystko chłopaka do seksu. Podejrzewałem, że nie miał w planach nawet zmiany pozycji i przekonałem się o tym, kiedy sięgnął swoją dłonią do mojego krocza wyginając się w zgrabny łuk. Miał bardzo delikatne dłonie, jak na mężczyznę, toteż jego subtelny dotyk na moim członku wydawał się naprawdę cudowny i odbierał zmysły, a przecież zielonooki wyłącznie nakierował mój penis na swoje wejście. Wsunąłem się w nie z jękiem przyjemności, co bardzo mu się spodobało. Przylgnął do mnie jeszcze ciaśniej i sam zaczął poruszać się w miarę możliwości. Nie mogłem pozwolić, by sam wykonywał całą pracę. Z nim na sobie zakręciłem się wokół własnej osi i oparłem Andrew plecami o ścianę. Całował mnie teraz jeszcze namiętniej, jeśli było to w ogóle możliwe. Starałem się dłońmi podtrzymywać jego pupkę, kiedy pchałem i ocierałem się brzuchem o jego pobudzone krocze. Niemal czułem każdorazowy jęk, który zdawał się wpływać w moje usta poprzez zielonookiego. Przecież właśnie o to musiało mu chodzić – żebym sam szalał i doprowadzał do szaleństwa jego. Takie zbliżenia były nam bardzo potrzebne, jako że utwierdzały nas w przekonaniu, że w dalszym ciągu pasujemy do siebie idealnie.
Tak naprawdę to była tylko chwila, kiedy znalazłem jego złoty punkcik skrajnej przyjemności i zacząłem w niego uderzać. Teraz już nie on mnie całował, ale ja maltretowałem jego wargi by uniknąć przypadkowego poinformowania wszystkich obecnych w domu osób o naszych pieszczotach.
Przeszedłem do szybkich, krótkich pchnięć, byłem na granicy spełnienia, ale jakimś cudem udało mi się wytrzymać do chwili, kiedy to rozpalony Andrew doszedł obficie, a niedługo później to ja zalałem jego dupkę swoim nasieniem.
- To zdecydowanie najlepsze... - westchnął trochę niezrozumiale, kiedy tylko nasze zaczerwienione i odrobinkę opuchnięte usta rozdzieliły się.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz. - przyznałem rozbawiony i mimo spełnienia nie opuściłem chłopaka na ziemię. To jednak nie miało większego znaczenia, gdyż w tamtej chwili po prostu chcieliśmy zaspokoić swoje potrzeby, być blisko, zapomnieć o wszystkich, którzy mogliby nam przerwać w dowolnym momencie.
- Ja też nie, ale to chyba nieźle brzmi, prawda? Najlepsze... Ale chodzi mi tylko o to, co wspólnie robimy. W tym jest jakaś magia, nie uważasz?
- Kręcisz. - westchnąłem stawiając go na powierzchni brodzika i zająłem się zalaną moją esencją dupką. Następnie zaproponowałem by wyszedł spod prysznica jako pierwszy, a wtedy wysuszę go, a nawet mógłbym spełnić jedną, czy dwie z jego próśb, gdyby tylko je miał. Tak się jednak składało, że w tej chwili wszystkie pragnienia chłopca były mi znane.
- Nie, po prostu nadal nie wiem, co mówię, ale na pewno nie kręcę. Zresztą, kochasz mnie i ja kocham ciebie, więc możemy wyjść stąd i kochać się raz jeszcze, chociaż tym razem w łóżku. - skrzywił się słysząc, jak boleśnie kulawe było to zdanie. Nie przejmował się tym jednak długo, gdyż już po chwili stał poza kabiną prysznica, z rękoma wyciągniętymi przed siebie i domagał się mojej opieki. Zrobiłem, co mogłem by go wytrzeć i zachęcić do przebierania własnymi nogami w drodze do pokoju. Przecież nie było sensu go nieść, kiedy łóżko stało o rzut kamieniem.
- Powiedz, co byś zrobił gdyby się okazało, że powstał eliksir pozwalający nam na posiadanie dzieci? - zaczął trochę dziwnie, niczego nie wyjaśnił.
- Nawet nie chcę o tym słyszeć. - przyznałem. - To byłoby bardzo miłe, ale one przeszkadzałyby w wykonaniu misji Upadłego Rodu. Chociaż... Zastanowię się nad tym, kiedy już będziesz w stanie urodzić. Do tego czasu zostańmy przy tym, co mamy. - Nawet nie wiedziałem skąd mu się nagle wzięło to „dziecko” i wiedzieć nie chciałem. Może Andrew miał jakąś wizję siebie z przyszłości? Przecież dzieci były w gruncie rzeczy realne. Tak się jednak składa, że najpierw musiałaby mieć na to moją zgodę, gdyż nie rozdawałem siebie na prawo i lewo. Moje nasienie było cenne i w prawdzie mój kochanek, mógł nim operować z pewnymi ograniczeniami, ale i tak nie nadawałem się na ojca. Nie mówiąc już o tym, jak dalekie były takie plany od ich realizacji. Na razie nie powstał żaden eliksir, który pomógłby nam w rozmnażaniu.
Poddałem się i porwałem chłopaka na ręce chociaż nadal byłem trochę wilgotny. Andrew ostatecznie wykorzystał mnie, jako swojego służącego i teraz kładłem go na pościeli, jakby mógł się rozsypać, gdybym go brutalnie upuścił na miękki materac.
Pocałowałem go nie chcąc dopuścić do słowa. To miało być formą kary, a jednocześnie chyba zachętą do dalszych starań, gdyż z powodzeniem mogliśmy znowu się kochać. Pragnąłem tego, ale ja zawsze chciałem mieć chłopaka dla siebie.
Ledwie odsunąłem się od niego na kilka centymetrów, a już nabierał powietrza by coś mówić. Musiałem go powstrzymać przedłużając pocałunek, co przyjął chętnie, chociaż może nawet nie wiedział dlaczego tak zapamiętale przyciskam swoje wargi do jego.

środa, 4 września 2013

Ostatnie chwile razem vol. 6

Leżałem rozleniwiony na łóżku i mruczałem z przyjemności, kiedy Syriusz masował moje pośladki, które ucierpiały znacznie podczas dzisiejszego wyjazdu na piknik po wczorajszych zabawach z Blackiem. Chłopak wcierał we mnie maść znieczulającą, a sam był obłożony plastrami cebuli, w miejscach ugryzień – zresztą, jak każdy z przyjaciół. Matka Shevy uznała to za najlepszą metodę, sprawdzoną, starą i mugolską. W najgorszym stanie był Potter, który wyglądał jak mumia obwiązany bandażami, by cebula trzymała się na jego ciele. Peter wyglądał niewiele lepiej, ale to pozwalało nam na spędzanie czasu w naszych pokojach, gdzie mogłem oddać się relaksującej mocy masażu i zapomnieć o obolałym tyłku. Nie byłem nawet w najmniejszym stopniu skrępowany, co uważałem za powód do dumy, chociaż z powodzeniem mogłem przecież rumienić się, jak dziewica. Syri zasługiwał na karę, chociaż podejrzewałem, że uważał to za nagrodę, gdyż zamiast narzekać na swoje bolące gule po użądleniach, mruczał razem ze mną i zachwycał się głośno tym, co miał przed oczyma.
- Myślę, że powinieneś częściej jeździć na rowerze po nocy ze mną. - powiedział i dostał za to po głowie poduchą.
- Jasne. A później będę tłumaczył się lekarzowi, dlaczego mam kłopoty z odbytem. - syknąłem. - „ Pan rozumie, wieczorami kochanek wkłada mi swój pal, a za dnia wbija mi się w dupsko siedzonko roweru. Ale to przecież normalne.”
- Może powinienem zmienić swoje plany na przyszłość i jednak zostać lekarzem? Mógłbym wtedy doglądać twojego tyłeczka...
- I wtedy wiedziałbyś, jak bardzo szkodliwy był dla mnie dzisiejszy dzień. - prychnąłem. Miałem ochotę odwrócić się na plecy i drażnić się z nim twarzą w twarz, ale z powodu boleści musiałem jednak pozostać przy opcji „tyłkiem w twarz”.
- Narzekasz, ale było fantastycznie. Nawet te osy...
- Tak, przyznaję. - poddałem się i z jękiem zmieniłem pozycję. Syri westchnął z żalem, ale nie odezwał się niepotrzebnie. Nawet pomógł mi zasłonić się czymś, żebym nie świecił przed nim nagością. Podejrzewałem, że zdawał sobie sprawę z tego, że byłoby to dla nas niebezpieczne, gdybyśmy się podniecili. Ja ledwo się ruszałem, a on śmierdział cebulą na odległość. Zamiast niestosownych propozycji i nazbyt namiętnych myśli skupiliśmy się na pocałunkach, którymi się teraz wymienialiśmy. To on muskał moje wargi, to znowu ja dotykałem lekko jego. Nigdzie się nam nie spieszyło, a przynajmniej tak mi się wydawało do czasu, kiedy przypomniałem sobie o podwieczorku, który miał być podany za dziesięć minut.
Odepchnąłem Syriusza i robiąc wielkie oczy patrzyłem na zegarek.
- Ciacho. - rzuciłem jak zahipnotyzowany tą myślą. - Za chwilę podadzą nam ciacho.
- Miałem nadzieję, że wolisz spędzać czas ze mną, nie z ciachem.
- Ciacho się je, a Syriusza się nie je. - wyjaśniłem mu szybko różnice między nim, a słodyczami. - Poza tym, ciacho pozwoli mi prędzej się zregenerować i zapomnieć o tym, że flaki tyłkiem mi wychodzą po ostatnich 24 godzinach.
- Chciałbym grać urażonego, ale nie mogę, bo masz rację. - Black poddał się. - Ubiorę cię. - zaproponował usłużnie i zaczął od ostrożnego zakładania mi bielizny. Poinformowałem go, że w nagrodę pozwolę mu na kolejny masaż później, co wyraźnie go ucieszyło.
Powoli zeszliśmy do kuchni, gdzie już siedziały dwie mumie. Niedługo później pojawił się także Sheva, który opracowywał plan kolejnego dnia, który mieliśmy wspólnie spędzić. Fabien pomagał matce swojego chłopaka i próbował nie śmiać się widząc, z jakim trudem wszyscy siedzimy, chociaż tylko ja miałem ku temu naprawdę poważny powód.
Rozmawialiśmy trochę o naszej opłakanej w skutkach wyprawie, o ulepszeniu rowerów poduszkami, które złagodzą ból siedzenia nie tylko na siedzonku, ale także na twardym bagażniku. Mieliśmy nawet okazję trochę się pośmiać. Zresztą, nie wróciliśmy od razu do swoich pokoi, ale wybraliśmy się na mały spacer, by rozruszać już zastane mięśnie, które zaczynały palić.
- Co powiecie na trochę spokojniejszy dzień jutro? - Sheva najwyraźniej chciał skonsultować z nami swoje plany. - Możemy w coś pograć w ogrodzie, a nawet siedzieć bezczynnie. Jestem otwarty na propozycje.
- Moim zdaniem to świetny pomysł. - przyznałem. - Jutro pewnie będę miał problem z poruszaniem się, więc leżenie na trawie dobrze mi zrobi. Będziemy mieli chwilę na rozmowy o niczym i czymś, na odpoczynek po dwóch ruchliwych dobach.
- Sądzę, że któregoś dnia możemy też wybrać się na Pokątną. Na zakupy, czy zwyczajnie żeby się tam pokręcić. Odwiedzimy Camusa, twoją mamę. - Sheva zwrócił się bezpośrednio do mnie. - Popatrzymy, co ciekawego słychać w najciekawszych sklepach. Co wy na to?
- Świetny pomysł. Może spotkam Lily! Chwila... - James zwątpił. - Pojedziemy, ale kiedy zejdą mi gule po osach i przestanę śmierdzieć cebulą. - sprostował. - Nie chcę żeby każdy się za nami oglądał i myślał, że jestem szalony. Jeszcze pomyślą, że boję się jakiś dziwnych istot rodem z najbardziej idiotycznych bajek i próbuję je odstraszać smrodem. No i Evans by ode mnie uciekła.
Rozłożyliśmy się pod jednym z drzew owocowych, jakie Sheva miał na podwórzu, by nie wracać jeszcze do domu. Musieliśmy nacieszyć się kolejnym słonecznym, ciepłym późnym popołudniem, sobą nawzajem, a także bólem, który nie ustępował, ale miał w sobie w tamtej chwili coś epickiego. Piątka przyjaciół po walce z niebezpiecznym wrogiem próbuje zebrać siły, by stawić czoła innym przeciwnościom losu, jakie mogły na nich czekać podczas ich podróży. Byliśmy jak wojownicy.
Spodobało mi się to porównanie. Nadawało naszemu życiu znaczenia, czyniło z nas kogoś więcej. Nie byliśmy grupką zwyczajnych, trochę szalonych nastolatków, ale ukrytymi bohaterami, którzy ratują świat.
- Chciałbym znać przyszłość. - powiedział nagle Andrew. - Chciałbym wiedzieć, co nas czeka. Wiecie, kiedy wyjadę i będziemy mogli tylko do siebie pisać to już nie będzie to samo. Dlatego jestem ciekaw, czy jeszcze się spotkamy, a może nawet będziemy ze sobą pracować kiedyś. Wyobrażacie to sobie? Spotkamy się po kilku latach, będziemy starsi, inni, ale jednak tacy sami. James z Evans i gromadką głupich dzieci, Peter nagle zdobywa serce Narcyzy i mają dwie córeczki, Remi i Syriusz wiodący spokojne życie w wielkiej posiadłości na wsi, ja opiekujący się jakąś drużyną quidditcha i moja gosposia w osobie Fabiena... Naprawdę chciałbym znać przyszłość.
Musiałem przyznać mu rację. Coś w tym było i sam chętnie poznałbym prawdę o naszych kolejach losu. Co nas czeka, czy będziemy zawsze trzymać się razem? A może w naszym życiu nastąpi jakiś przełom, którego teraz nie było? Świat stanie na głowie i James opatentuje eliksir zmiany płci, co pozwoli na płodzenie dzieci każdej parze? Nie planowałem płodzić małych wilkołaczków, ale i tak byłem ciekaw, czy coś takiego byłoby możliwe.
- A może ja wyjadę stąd za granicę i będę miał swój własny harem? - Peter snuł swoje własne plany.
- Ja będę grał w naszej drużynie quidditcha i udowodnię ci, że jesteś trenerem do niczego. - J. wyszczerzył się do zielonookiego. - I będę miał trójkę następców. Dwóch chłopców i dziewczynkę.
Roześmiałem się z jakiegoś powodu. Te plany naprawdę mnie bawiły i nie chodziło o to, że sam nie wiedziałem czego chcę. Po po prostu byłem szczęśliwy mogąc słuchać o marzeniach przyjaciół. To sprawiało, że błogie uczucie rozlewało się po moim ciele. Tak, chyba każdy z nas był ciekaw przyszłości, która na nas czekała. Spotkanie po latach... To fantastyczny pomysł! Żałowałem tylko, że nigdy już mogę nie spotkać tych znajomych, którzy skończyli już szkołę, bądź ukończą ją po mnie. Jak dalej potoczą się ich losy? Czy będą szczęśliwi i spełnią swoje marzenia? Co planuje Zardi, Ryo, Niholas? A moi nauczyciele? Czy nadal będą uczyć, kiedy my wyniesiemy się z Hogwartu? Jacy będą ci, którzy przyjdą po nas?
- Myślę, że powinienem być nauczycielem. - uświadomiłem sobie nagle. - Nie wiem, czy to możliwe z moją likantropią, ale naprawdę chciałbym kiedyś wrócić do Hogwartu.
- Mmm, nauczyciel z kieszeniami wypchanymi słodyczami, co? - Syriusz zaśmiał się kręcąc głową. - Uczniowie będą cię uwielbiać. W szczególności, kiedy zaczniesz gubić tabliczki czekolady na progach klas.
- Hej, nie jestem aż takim obżartuchem!
- Oczywiście, że nie. - chłopak kpił ze mnie, więc musiałem uderzyć go karcąco w głowę.
- Nawet nie starasz się dobrze kłamać! - byłem urażony, chociaż nie tak bardzo, jak chciałem. Może nawet wcale nie byłem, ale udawałem nawet przed samym sobą?
- Myślę, że to niezła zabawa. - oświadczył nagle Sheva. - Układanie prawdopodobnych przyszłości dla nas wszystkich i ludzi, których znamy. Co o tym myślicie? Zajmie nam sporo czasu, a nie zanudzi. Jutro możemy zacząć na poważnie.
Przegłosowaliśmy ten pomysł bez najmniejszego problemu. Każdy z nas zgadzał się z opinią Andrew. Nie zaszkodzi nam odrobina śmiechu i melancholii. W końcu dzięki temu nie musieliśmy obawiać się przyszłości.

niedziela, 1 września 2013

Ostatnie chwile razem vol. 5

Nowe notki zawsze w środy i niedziele ^^

SONDA - Czy chcecie poznać alternatywną przyszłość głównych bohaterów? (Syriusz, Remus, James, Peter)

Byłem niemal nieprzytomny ze zmęczenia, kiedy ostatecznie dotarliśmy na miejsce, gdzie miał się odbyć nasz piknik. Między pośladkami czułem palące pieczenie, które nie pozwalało mi normalnie siedzieć. Musiałem kombinować kładąc się na brzuchu i udając, że jest mi wyjątkowo wygodnie. W rzeczywistości nie miałem wątpliwości, że do bólu tyłka dojdzie jeszcze ten pleców, ramion i może kilka kolejnych. Niestety, szybko się poddałem i zamiast tego położyłem się na boku. Kręciłem się przeżywając katusze i byłem już całkowicie pewny, że nie mam zamiaru pedałować w drodze do domu. Syriusz musiał wziąć to na siebie.
- Będę miał hemoroidy od siodełka. - poinformowałem swojego chłopaka i posłałem wymowne spojrzenie, które musiał właściwie odczytać. Tak, to on będzie się wysilał, kiedy ja zajmę się zwijaniem z bólu na bagażniku. Koniec, kropka, postanowione.
- Podejrzewam, że nie tylko ty. - mruknął niezadowolony James, który masował sobie pośladki na tyle intensywnie, by ulga doszła także do ich bardziej wrażliwych części, które ucierpiały. - Od lat nie jeździłem na rowerze i teraz wiem dlaczego.
- Przesadzacie. - Sheva uśmiechnął się szeroko, jako jedyny, który nie musiał pedałować ani przez minutę. - Siadajcie i zajmijmy się tym, po co się tu zjawiliśmy. Na początek soczek. - chłopak wyjął ze swojego plecaka plastikowe kubeczki i dał każdemu po jednym. Następnie Fabien wypełnił je owocowym napojem. Wypiliśmy kilak łyków by przepłukać gardła i w tym czasie dostaliśmy po plastikowym talerzyku i sztućcach. Fab wyjął ze swoich pakunków magicznie zmniejszony garnek, który teraz wrócił do normalnych rozmiarów. W środku były wciąż ciepłe ziemniaki, duszona noga kurczaka w słodkiej papryce i cebuli, która z daleka pachniała naprawdę apetycznie, zaś w plastikowych pojemniczkach już czekała na nas sałatka ze świeżych warzyw. Nawet nie pytałem, kto przygotował dla nas taki obiad na świeżym powietrzu, jako że było to oczywiste. Fabien był naprawdę dobrą pomocą domową.
- Jestem głodny jak wilk. - mruknąłem dosyć pokracznie dobierając słowa. Przyjaciele roześmiali się, ale nie skomentowali mojego wyznania. Zamiast tego pozwoliliśmy żeby mężczyzna nałożył nam od serca wszystkiego, co ze sobą zabrał i w ciszy, niektórzy obolali, jedliśmy ten najsmaczniejszy z dotychczasowych posiłków. Ruch i świeże powietrze zrobiły swoje zaostrzając apetyt, jak również czyniąc ten piknik o wiele bardziej przyjemnym. Podejrzewałem, że uczucia towarzyszące tej chwili będą chodzić za mną do końca moich dni.
Po obfitym, wyśmienitym obiedzie przyszła pora na deser, który naprawdę mnie uszczęśliwił. Zjadłem dwa duże kawałki szarlotki i dopiero wtedy stwierdziłem, że jestem pełny. Teraz nie mogłem się ruszyć, nie mówiąc już o bieganiu. Nawet zapomniałem o bólach, które tak mi wcześniej dokuczały. Nie mogłem jednak leżeć i nabierać ciała. Po takim pikniku należało się trochę pobawić. Zdecydowaliśmy się na berka i ograniczyliśmy pole biegu żeby nie przesadzić z oddalaniem się. Znając nasze możliwości daliśmy fory Peterowi i wybraliśmy Syriusza na tego, który miał wszystko rozpocząć. To była naprawdę przyjemna zabawa i mieliśmy przy tym masę śmiechu. Fab nie zgodził się do nas dołączyć, co prawdę mówiąc wcale mnie nie dziwiło. Nie widząc na jedno oko miałby trudność ze swobodnym rozglądaniem się za nami. A może był zwyczajnie leniwy? Nie potrafiłem tego stwierdzić. Na pewno obserwował nasze harce z uśmiechem i może nawet wspominał stare czasy, kiedy to on był tak pełen życia. Przez chwilę byłem nawet ciekawy, czy od zawsze nie widział na jedno oko, ale szybko odrzuciłem te myśli. To nie moja sprawa.
Nasza gonitwa miała trwać godzinę, zaś w rzeczywistości zostaliśmy zmuszeni do zmiany berka na ucieczkę po zaledwie czterdziestu minutach. Przez ten czas goniliśmy się, odpoczywaliśmy, piliśmy dużo soku, a ostatecznie wpadliśmy w kłopoty. Jak przystało na dziecko urodzone pod „szczęśliwą” gwiazdą, James zapoczątkował wielką katastrofę kończącą nasze niewinne zabawy. Z impetem wdepnął w podziemne gniazdo os, które w przeciągu kilku sekund wyleciały stadnie na powierzchnię. Nie wydawały się ani trochę skołowane obecnością w pobliżu tylu osób, za to wiedziały dobrze, że najlepiej zaatakować wszystkich.
James podniósł alarm wymachując rękoma, krzycząc i uciekając w stronę rowerów. Najwyraźniej sądził, że zdoła przegonić rozwścieczone osy. Wątpiłem w to, ale kiedy usłyszałem zbliżającą się do mnie armię sam wziąłem nogi za pas. Uznałem, że najlepiej będzie szukać schronienia w pobliżu Fabiena. Przecież dorosły czarodziej na pewno zna jakieś sposoby pozbycia się takiej pogoni. Przyjaciele byli obok mnie, kiedy pędziliśmy do niezwykle rozbawionego i leżącego ze śmiechu na kocu mężczyzny. Peter dyszał jak lokomotywa, kiedy do nas dołączył. Wpakowaliśmy się wszyscy pod koc, który Fab obrzucił jakimś zaklęciem. James dołączył na końcu, gdyż najwyraźniej uznał w ostatniej chwili, że nie zdoła uciec nawet na rowerze. Słyszeliśmy otaczające nas osy, czuliśmy jak uderzają w koc, ale nie mogły przebić się przez materiał by nas kąsać. Czułem się niemal, jak Kubuś Puchatek, który z Krzysiem wskoczył w błoto i zasłonił parasolem, żeby uniknąć pszczół. Tyle, że nas było więcej i bynajmniej nie poszło o miodek, ale głupią nieuwagę i bezmyślny ul tych krwiożerczych owadów.
- To nie była moja wina. - mruknął J., kiedy bzyczenie trochę ucichło. - Każdemu mogło się przytrafić, a ja już i tak dostałem za swoje. - wyjrzał spod koca i kiwnął głową. - Zniknęły.
Nie byliśmy pewni jego prawdomówności, ale powoli opuściliśmy naszą kryjówkę i żaden z nas nie został więcej dziabnięty.
James wyglądał przekomicznie, kiedy na ciele zaczęły już rosnąć mu gule po użądleniach. Jego twarz wyglądała jak wyjątkowo pryszczata kula w przekrzywionych okularach. Oszacowałem, iż miał na twarzy dobre 20 użądleń. Do tego dochodziło kilkanaście na rękach i nogach. Peter, który biegł za wolno by uciec pogoni bez szwanku, naliczył dziesięć gul. Syriusz i Sheva wyszli z dwiema, zaś ja nie dorobiłem się żadnej. Widać osy nie lubiły wilkołaków.
- Z wami nie można się nudzić. - Fabien pokręcił głową i przyciągnął do siebie Shevę oglądając jego rany wojenne. Przysunął usta do użądlenia na ramieniu i poddał je, jakby chciał wydobyć z niego jad. To samo zrobił później z tym na policzku. - Nie przewidziałem takiego obrotu spraw, więc nie mam nic, co mogłoby wam pomóc w tej chwili. Myślę jednak, że powinniśmy wracać już do domu. Ci dwaj są w opłakanym stanie.
- Zanim dojedziemy na miejsce będzie jeszcze gorzej. - mruknął nadąsany okularnik.
- Normalnie ślad wychodzi dopiero po pewnym czasie, ale widać te były bardzo wściekłe skoro już teraz wyglądasz tak atrakcyjnie. - skwitował mężczyzna.
- Jesteś wyjątkowo wredny, jak na dorosłego! - prychnął Potter. - Zachowujesz się jak dziecko! Wstyd i hańba.
- Powiedział chłopak przypominający gnoma ogrodowego.
J. nie skomentował tej docinki. Zamiast tego zaczął masować obolałą, zdewastowaną twarz.
Fab uznał, że naprawdę powinniśmy się zbierać, żeby mieć pewność, że żaden z chłopaków nie jest przypadkiem uczulony na użądlenia os, kiedy będziemy bliżej niż dalej od domu. Nie chciał odpowiadać za nasz kiepski stan zdrowia.
- Podobno od pokrzyw jest się zdrowszym, może z osami jest podobnie? - James pedałował zawzięcie by nie myśleć o swoich gulach, które zaczynały najwidoczniej swędzieć, gdyż Peter nie potrafił usiedzieć spokojnie na tyłku i kręcił się na bagażniku niebezpiecznie.
- To wątpliwe pocieszenie, ale na pewno nie może być z tobą gorzej niż jest. - Fab wzruszył ramionami ze swojego miejsca po prawej stronie Pottera. - Możesz jednak liczyć na to, że będzie tylko lepiej. Nie puchniesz przesadnie, więc jest wszystko w porządku.
- Żadne pocieszenie. Swędzi tak, że mam ochotę się zatrzymać i tarzać po ziemi. Nie ma to jak udane wakacje. Najpierw wchodziłem goły na drzewo i cały się poharatałem, teraz pogryzły mnie osy... Coś czuję, że w domu byłbym bezpieczniejszy pilnując siostry. Ona nie gryzie, nie drapie. Tylko gada i gada i gada. - Nie nie omieszkam zamienić moich wyczynów na bohaterskie czyny, kiedy będę opowiadał o wszystkim Evans. Więc ani słowa prawdy nie chcę od was słyszeć. Jeśli powiem, że zasłaniałem was własnym ciałem przed nalotem, to znaczy, że tak właśnie było.
Roześmiałem się, a wraz ze mną reszta przyjaciół. To było bardzo w stylu Jamesa. Zrobić z siebie bohatera, nawet kiedy było się przyczyną nieszczęścia.
- A co powiesz o nagim chodzeniu po drzewach? - byłem ciekaw, co wymyśli.
- Dziecku zahaczył się o gałęzie latawiec, na podwórku był wściekły pies, który nie zdążył mnie ugryźć, ale zdarł ze mnie wszystkie ciuchy i miałem na sobie tylko ich skrawki, ale dzielnie wspiąłem się na górę i odzyskałem zabawkę.
- Ja nie chcę wiedzieć, czego jeszcze dokonasz podczas tych wakacji. - mruknął załamany Andrew. - Tyle lat w jednym pokoju z kimś takim i nagle okazuje się, że to ukryty heros.
- Milcz. - skarcił go J. - Nie ty masz mi wierzyć, ale Lily. To ona ma urodzić moje dzieci, a nie ty więc w czym problem?
- Nie, nie. W niczym. - chłopak machnął ręką lekceważąco. - Jeśli twoje dzieci będą tak samo kłamać to współczuję otoczeniu, w którym się znajdą.
- Milcz, ja wiem co robię. - znowu uciszał go Potter.