sobota, 30 maja 2015

INFORMACJA

Niestety w niedzielę (31 maja) notki nie będzie. Wracam do Was w czerwcu ;)

Pojawi się za to nowy wpis na Ai no Tenshi! Muszę tam w końcu zrobić małe przemeblowanie ^^"

Sirius-Remus-marauders-28055002-700-930

środa, 27 maja 2015

Kartka z pamiętnika CCLXVI - Victor Wavele

Wziąłem głęboki oddech dla opanowania nerwów, później kolejny i jeszcze jeden. Nie to spodziewałem się zobaczyć odwiedzając mojego kochanka w jego pokoju, który dawniej paskudnie różowy i przesadnie usłany miękkimi materiałami, teraz był po prostu przeciętnym pokojem, mogącym należeć do każdego. Sądziłem, że mamy to za sobą, że wyleczyłem go z tych niezdrowych praktyk, a tymczasem on właśnie przymierzał letnią sukienkę.
- Noelu? - chciałem zwrócić na siebie jego uwagę i udało mi się, ponieważ podskoczył jak oparzony i spojrzał na mnie z miną winowajcy przyłapanego na występku. - Co ty...
- Przepraszam! Przepraszam! - zaczął panikować.
- Więc? Co się dzieje? Myślałem, że mamy już za sobą ten etap? Wiesz, że nie musisz...
- Wiem! Naprawdę wiem! Ale... ale to była część mnie przez tak długi czas. Po prostu miałem wrażenie, że nie pamiętam już jak się wtedy czułem w swoim ciele i chciałem tego spróbować.
Od dawna obawiałem się, że usłyszę od niego coś podobnego, ale za każdym razem miałem także nadzieję, że jednak do tego nie dojdzie. Mój facet przez tyle lat musiał udawać kobietę, chcąc by mężczyźni, w których się zakochiwał zwracali na niego uwagę, że rola kobiety weszła mu w krew, a ja to odrzuciłem, postanowiłem zmienić, może nawet zniszczyć. Akceptowałem to jaki był, ale chciałem poznać go takim, jakim był naprawdę, a nie jakim musiał się stać.
- Nie gniewaj się, ja po prostu...
- Nie gniewam się. - przerwałem mu. Teraz zapewne powinienem mu wszystko zdradzić, powiedzieć coś pocieszającego, coś o miłości, prawdzie i innych pierdołach, ale nie należałem do ludzi, którym przychodziłoby to tak łatwo. Byłem druidem, wojownikiem, zasranym nauczycielem run i moja edukacja nie obejmowała trudnych związków. - … - chciałem coś powiedzieć, ale nie potrafiłem. Nie wiedziałem, co powinienem mówić w takiej chwili.
- Zdejmę jeśli chcesz. - patrzył na mnie wielkimi, niewinnymi oczyma, jakby naprawdę robił coś złego, jakby był dzieckiem. Na co dzień był inny, pewny siebie, a teraz... Czy była to moja wina? Czy to dlatego, że rozkochałem go w sobie do tego stopnia, że nie chciał mnie stracić?
- Podobasz mi się w tym, ale jednak wolę cię w spodniach. - przyznałem. - A jeszcze bardziej bez niczego. - musiałem to przyznać – Nagiego, pode mną.
- Zboczeniec! - prychnął, ale widziałem ulgę na jego twarzy. Zdjął z siebie kwiecistą, zwiewną sukienkę i musiałem przyznać, że mi ulżyło.
- Mówi mi to podniecony facet w damskich majtkach? - uniosłem brew.
- Cieszę się, że cię widzę. - odparł urażony. - Nie wiem czy pamiętasz, ale należę do osób, które zawsze reagują na ciebie bardzo entuzjastycznie.
- Czasami, kiedy tak na ciebie patrzę, zastanawiam się jak by to było gdybym miał macki ośmiornicy. - złapałem go w pasie i przyciągnąłem. - Wprawdzie przyssawki byłyby idealne na sutki, ale mogłyby nie sprawdzić się na jądrach. Tam przydałyby się jakieś elastyczne witki. Ciepłe, miękkie, bardzo sprawne. Jak myślisz? - Noel niestety nie mógł odpowiedzieć, ponieważ „przypadkowo” już pieściłem jego członek, więc poza jękiem nic więcej nie mogło wyjść z jego ust. Nie planowałem go zmuszać do mówienia, bo i po co. Tak było wystarczająco dobrze. - Wsunąłbym jedną w twój słodki, ciasny tyłeczek, drugą pieścił członek, kolejną jądra, jedna w usta, dwie przyssane do sutków. Przy okazji językiem wodziłbym po twojej piersi. Myślę, że to byłoby bardzo przyjemne. Miałbyś mnie wszędzie, czułbyś na całym ciele. - szeptałem do jego ucha i kąsałem je lekko. Tkwił twardy, gorący i wilgotny w mojej dłoni, jęczał i sapał blisko mojej twarzy, opierał się plecami o moją klatkę piersiową i drżał. - Zostawiłbym na twojej jasnej skórze pełno śladów po przyssawkach żebyś pamiętał jak było ci ze mną dobrze. - sam się nakręciłem i Noel na pewno czuł na swoich plecach mój wbijający się w kręgosłup członek. Miałem niestety tylko dwie ręce, więc z trudem oderwałem je od jego ciała i rozpiąłem swoje spodnie. Musiałem uwolnić się od sztywnego materiału jeansów, by teraz ocierać się o jego pośladki bez większych problemów. Po zastanowieniu uznałem jednak, że nie ma sensu brudzić niepotrzebnie bielizny, więc zsunąłem niżej zarówno swoją, jak i jego. Teraz gorąca skóra dotykała gorącej skóry, a jego pośladki wypinały się do tyłu w sposób, który wskazywał na to, że doskonale wie, gdzie trafię po chwilowej zabawie. Już teraz mój członek ułożył się między jego pośladkami, niczym w idealnej kołysce, więc ocierałem się podniecając nas obu w najlepszy w tej pozycji sposób. Nie wystarczyło mi to niestety na zbyt długo, więc zabrałem się za zwilżanie i rozciąganie jego wejścia.
- Widzisz jak ci dobrze nagiemu? - zamruczałem i pocałowałem jego kark. - Od razu przyciągasz kłopoty.
- To nie kłopot. - wyjęczał z frustracją. Pragnął mnie i czułem płynącą z tego dumę.
Nie od razu spełniłem jego prośbę. Wsunąłem w jego wejście zaledwie główkę penisa i wyjąłem pospiesznie. Znowu naprowadziłem swoje ciało na jego rajskie wrota i uciekłem do tyłu.
- Przestań się bawić! - skarcił mnie i sięgnął do tyłu. Jego palce zacisnęły się boleśnie na moim członku.
- Auć!
- Więc się nie baw tylko mnie weź!
- Nie mogę, ponieważ mnie ściskasz!
- A tak, zapomniałem. - powiedział nawet nie próbując udawać, że ze mnie nie kpi. Zwolnił jednak uścisk, co pozwoliło mi odetchnąć i przepraszająco pogłaskać mojego penisa.
- Jeśli go skrzywdzisz, więcej w ciebie nie wejdzie. - poskarżyłem się, ale Noel odpowiedział tylko spojrzeniem pełnym politowania. - Widzę, że odzyskałeś już swoją pewność siebie.
Mogłem tego nie mówić. Spłoszył się, zaczerwienił i pewnie nie mógłbym liczyć na seks gdybym go wtedy nie pocałował. Mocno, długo i głęboko póki nie przestał się szarpać, a i wtedy nie byłem chętny do odrywania się od niego. Kiedy emocje opadły miałem za to pewność, że mi nie ucieknie, więc mogłem puścić jego ręce i zrobić krok do tyłu. Postanowiłem wtedy, że będę się z nim kochał tak, jak powinienem to robić najczęściej – całując.
Wykorzystałem jego posprzątane, lśniące nowością biurko sadzając go na nim i rozkoszując się widokiem jasnej skóry na ciemnym drewnie. Oblizałem się nawet lubieżnie obserwując jego biodra. Miałem go wziąć, ale nie wytrzymałem i przyssałem się do prężącego się zapraszająco członka. Wziąłem głęboko w usta i zacząłem ssać, masować wargami, lizać z najprawdziwszą rozkoszą. Musiałem go skosztować zanim w ogóle przejdę do konkretów. Później nie miałbym przecież okazji.
Wsłuchiwałem się w jego jęki, słodkie pokrzykiwania. Uwielbiałem go, kochałem jak nikt inny na świecie i dlatego tak bardzo lubiłem się z nim drażnić. Był dla mnie wszystkim i nie miało to nic wspólnego z tym, że nikogo innego nie miałem.
Tak jak pragnąłem, całowałem go w chwili, kiedy mój członek na poważnie przekraczał granice jego pierścienia. Jeśli to miały być zaręczyny to nie miałem nic przeciwko nim. W końcu czułem, że nigdy z nikim nie było mi tak dobrze, jak z Noelem. Chciałem by czuł to w każdym moim ruchu i geście, toteż nie odrywałem swoich warg od jego, dłonie bezustannie gładziły zgrabne uda, kształtne biodra, wrażliwe żebra.
Poruszałem się w rytmie, który wypracowaliśmy sobie przez wszystkie dotychczas odbyte stosunki. Znałem tempo w jakim lubił zaczynać i w jakim kończyć, z jednego jęku potrafiłem wyczytać siłę pchnięcia, głębokość i kąt. Nie miał przede mną tajemnic, choć to nie mój mózg, ale ciało dokonywało wszystkie obliczenia intuicyjnie.
Jeśli ja wiedziałem o Noelu tak wiele, to on musiał znać równie pikantne szczegóły moich upodobań. Zrozumiałem to, kiedy zaciskał się na mnie mocno, gdy się cofałem i lżej kiedy wchodziłem. Dokładnie tak jak lubiłem. Mój członek puchł nadal w jego ciele, pulsował, przejmował kontrolę nad moim jestestwem. Stał się moim mózgiem, dowódcą, katem. Każdy ruch wydawał się coraz bardziej namiętny, rozkoszny i niepowstrzymany. Było mi tak cudownie, że gdybym nie miał za sobą lat praktyki, pewnie roztopiłbym się i wypłynął z tego ciepłego, aksamitnego wnętrza idealnego tyłeczka.
Wytrzymałem wystarczająco długo by moje mięśnie się zmęczyły, zaś Noel szczytował z krzykiem tłumionym moimi ustami, zaś ja już chwilę później uwolniłem wszystko, co mogłem dokładnie w jego miękki środeczek. Miałem wrażenie, że uśmiecha się z zadowoleniem, jakby to sprawiało mu radość, czego nie potrafiłbym chyba pojąć, gdyby było to prawdą. Nie wnikałem więc w szczegóły, ale zająłem się nim przenosząc w wygodniejsze, lepsze miejsce, wycierając, pozwalając by mógł nadal oglądać moje nagie ciało, co przypadło mu bardzo do gustu. Czasami lubiłem go porozpieszczać i nie widziałem w tym nic złego.
Noel kichnął, więc otuliłem go pościelą i położyłem się obok na jego wygodnym, wielkim łóżku.
- Tylko mi nie zachoruj. - ostrzegłem poważnie i odpłynąłem myślami w przyszłość, już planując nasz kolejny raz. Widać byłem od niego trochę uzależniony.
- A troszczyłbyś się o mnie? - zapytał z przekorą usatysfakcjonowany skończonym przed chwilą zbliżeniem.
- I zaraził się? Nie ma mowy! - nie mówiłem serio, ale podobało mi się to, w jaki sposób zmarszczył wtedy żałośnie czoło. Naprawdę uwielbiałem mu czasami podokuczać!

niedziela, 24 maja 2015

Remowe sny

Widziałem cienie na ścianach białych jak śnieg. Cienie ludzi, mężczyzn, kobiet, dzieci. Wykwitające na czerni kwiaty czerwieni, których płatki opadały na biel tworząc zupełnie nowe pole maków. Cienie padały, znikały zasypane bielą.
Czułem chłód, przenikające do szpiku kości zimno, szczypiące mrowienie na całym ciele. Bałem się, drżałem, miałem ochotę płakać.
Poczułem szarpnięcie i zanurzyłem się w miękkiej czerwonej piance o słodkim zapachu. Ogromne łóżko, purpurowa pościel, pomarańczowo-waniliowy zapach wosku, ciepło ognia w kominku. Blask, jasność, mrok i znowu rozbłysk światła. Zacząłem odczuwać dyskomfort płynący z niepewności, kiedy wszystko uspokoiło się. Tylko jeden słodki płomyk unosił się przed łóżkiem, które zajmowałem. Zaczął się jednak dzielić i teraz to dziesiątki małych płomieni otaczało mnie ze wszystkich stron. One nie wzbudzały we mnie strachu. Oferowały komfort i rozkoszne ciepło.
Nie potrafiłem jednak wytrzymać nieruchomego, ciepłego powietrza zbyt długo. Kiedy zaczynałem znowu czuć się niekomfortowo, coś się zmieniło. Chłodne, orzeźwiające powietrze owiało moją twarz, łóżko ugięło się lekko, a ja wiedziałem, że to ktoś, kogo chciałem w tamtej chwili widzieć – Syriusz.
Spojrzałem w miejsce, które wiedziałem, że zajmuje w tej właśnie chwili i natrafiłem na szare, słodkie spojrzenie, które wydawało się lśnić rozkosznymi błyskami rozbawienia i przekory.
- Syriuszu... - szepnąłem, jęknąłem, wszystko jednocześnie.
- Słucham? - jego głos był przyjemny dla ucha, chociaż jego melodia wydawała mi się trochę zmieniona. Dręczyło mnie to, ale tylko przez chwilę, ponieważ odrzuciłem wątpliwości ledwie się pojawiły.
Syriusz wspiął się na łóżko wyżej i pewniej. Czułem każdy jego ruch i rozkoszowałem się nim. Zamknąłem na chwilę oczy i doskonale wiedziałem, że właśnie w tej chwili zawisł nade mną wpatrując się we mnie intensywnie.
Uchyliłem powieki znowu patrząc mi w oczy. Wydawały się kocie, choć ich kolor niezmiennie był tym, który tak bardzo kochałem.
- Słodki. - stwierdziłem z przekonaniem. Wysunąłem dłoń przed siebie i wsunąłem ją w miękkie ciepło jego włosów. Nie potrafiłem się powstrzymać. Zacisnąłem na nich palce i przyciągnąłem chłopaka bliżej siebie. Moje usta natrafiły na jego miękkie, wilgotne, idealne. Całowałem je, zachłannie wysunąłem język nie natrafiając na żadną przeszkodę. Kosztowałem go z przyjemnością i niemal jęknąłem, kiedy przycisnął swoje ciało do mojego. Moje dłonie zmieniły miejsce z jego głowy na pośladki. Twarde, kształtne, idealne. Leżały w dłoniach dokładnie tak, jak powinny, więc z lubością je ścisnąłem. Przyjąłem także z zadowoleniem ruchy Syriuszowego ciała, które ocierało się o mnie sprawiając mi prawdziwą rozkosz. Postarałem się więc by i jemu było bardzo przyjemnie. Zepchnąłem go bowiem z siebie i usiadłem na całkiem wygodnych udach. Ogniki krążyły wokół nas emanując subtelnym, różowym światłem. Szybko straciłem jednak nimi zainteresowanie i całym moim światem był wtedy Syriusz.
Uśmiechając się głupkowato, rozpiąłem jego koszulę i namiętnie całując wargi pozbyłem się jej z pewną trudnością. Następnie zabrałem się za jego spodnie i dopiero kiedy został w samej bieliźnie pozwoliłem mu zrobić to samo ze mną. Przyznawałem się przed samym sobą, że byłem odrobinę podniecony i widziałem w oczach Syriusza to samo pragnienie. Miałem wrażenie, że czyta mi w myślach, ponieważ oblizał swoje cudowne wargi i z wyzywającym uśmiechem zsunął z bioder bieliznę ukazując w całej okazałości tę część ciała, którą tak dobrze znałem tylko ja.
Byłem okropny, ale nie potrafiłem się powstrzymać. Oblizałem się i przywarłem do ust chłopaka mocno. Badałem go przy tym dłońmi na oślep wyczuwając cudowną strukturę jego ciała. Zarysowane wspaniale mięśnie, miękkość włosków łonowych wskazujących mi drogę do jego krocza i w końcu gorący, rozpalony członek, który ścisnąłem odrywając się od niego. To właśnie na to jakże urocze miejsce skierowałem swój wzrok, a moje usta w końcu powędrowały tak, gdzie miały się znaleźć od samego początku. Mrowienie warg, ciepło na języku, wilgoć rozprowadzana przeze mnie, pulsowanie, sztywność i miękkość skóry. Zmrużyłem oczy upojony. Powoli, ale dokładnie poruszałem ustami ssąc subtelnie. Nie chciałem przecież by wyrwał się z moich rąk zbyt szybko. Chciałem mieć go w swojej mocy możliwie najdłużej. Był przecież moim chłopakiem, moim marzeniem i pragnieniem.
Czułem każdy jego ruch, słyszałem westchnienia i wszystko to zachęcało mnie do dalszego działania. Starałem się sprawić mu najprawdziwszą przyjemność, jednak odsunąłem się, kiedy zrozumiałem, że jest na granicy.
Znowu się oblizywałem i czułem w sobie moc, jakiej nigdy dotąd nie czułem.
Wymawiając szeptem jego imię, sięgnąłem po więcej, niż miałem do tej pory. Rozsunąłem jego ugięte w kolanach nogi i z niejaką nieśmiałością rozsunąłem dwie cudowne półkule. Mrucząc do siebie pośliniłem palce, co nie było takie trudne, ponieważ moje usta były pełne szybko napływającej do nich śliny. Zagłębiłem się w ciepłym, miękkim, aksamitnym niemal wnętrzu powoli poznając frakturę ciała, którego tak pragnąłem. Mój palec wchodził głębiej z każdym ruchem, więc było tylko kwestią czasu, kiedy dodam kolejny by i on zasmakował w tej wspaniałości.
Odpływałem zanurzony w rozkoszy. Pieściłem i czułem, że coraz bardziej pragnę pieszczot także dla siebie. Nie byłem w stanie dłużej wytrzymać. Moje usta sięgnęły ust Syriusza, zaś mój członek, teraz już nieznośnie twardy i pulsujący naparł na upragnione wnętrze.
Pchnąłem i...
Obudziłem się gwałtownie. Czułem nieprzyjemne pulsowanie pożądania w kroczu. Pościel była stanowczo zbyt ciężka dla mojego pobudzonego kolegi. Odkryłem się i spuściłem nogi z łóżka. Nie chciałem opuszczać ciepłego, miękkiego posłania, ale nie miałem wyjścia. Nie podważyłbym się pozbywać podniecenia w tym miejscu. Byłem więc zmuszony zaszyć się w łazience i tam wspominać ciepłe, miękkie wnętrze i twarde, cudowne ciało Syriusza.
Nie myślałem o tym początkowo, ale wspomnienie snu było we mnie niezwykle żywe. Moje własne ciało wydawało się pamiętać każdy szczegół tego, co w rzeczywistości znał tylko mój umysł. Zamykając oczy mogłem nawet przypomnieć sobie smak Syriuszowego członka, który miałem w ustach jedynie w swojej wyobraźni. Łaskotanie ust, gdy po nim sunąłem, drażniącą rozkosz na języku.
Podniecałem się coraz bardziej myśląc o tym i teraz czułem już ból niespełnionych pragnień.
Zamknąłem się więc w łazience Skrzydła Szpitalnego i stęskniony dotyku oraz spełnienia powiodłem dłonią przez swoją pierś prosto do krocza. Dreszcze przeszły moje ciało, kiedy wsuwałem ciepłą dłoń po materiał i objąłem swój gorący członek.
Niemal wyrwał mi się jęk. Zacząłem poruszać dłonią wyobrażając sobie, że w tej właśnie chwili sen trwa nadal, a ja jestem zagłębiony po same jądra w Syriusza. To były cudowne fantazje i już od dawna pragnąłem je spełnić, a teraz czułem, że jestem bliższy realizacji niż kiedykolwiek wcześniej. Gdybym nie znajdował się teraz w Skrzydle Szpitalnym, na pewno podjąłbym próbę
dobrania się do mojego chłopaka.
Całym sobą pragnąłem go właśnie w ten sposób. Chciałem poznać tę jego część, której mi skąpił przez wiele lat. Właśnie w tej nieprzyjemnej łazience podjąłem ostateczną decyzję. Mój sen musiał się ziścić. To pożądanie było zbyt silne, marzenie zbyt żywe. Musiałem go mieć, musiałem wbić się w Syriusza, zdobyć go całego i rozkoszować się tym zbliżeniem, które namiesza mi w głowie, tak jak teraz mieszała sama myśl o seksie.
Moje pace zacisnęły się mocniej, dłoń przyspieszyła, biodra żyły własnym życiem, a pod powiekami widziałem wyraźnie wykrzywioną w słodkim krzyku twarz Syriusza, jego wyrzeźbioną niczym u herosa pierś, rozsunięte zapraszająco nogi i wypięty zapraszająco, gościnny tyłek. Oczyma wyobraźni widziałem każdy swój ruch, słyszałem jęki mojego chłopaka. Pragnąłem i nic nie mogłem na to poradzić.
Doszedłem, chociaż dalekie było to od prawdziwego spełnienia. Potrzebowałem tego, czego nie miałem – Syriusza.
Wróciłem cicho do łóżka. Byłem trochę zawiedziony tym, że stymulacja mojego członka nie przyniosła spodziewanych efektów i tylko w niewielkim stopniu pozwoliła mi na opanowanie siebie. Ciało wprawdzie nie reagowało już, ale pod skórą każda cząsteczka mnie wołała o prawdziwy seks, o prawdziwe zaspokojenie. Ile jeszcze potrafiłem znieść? Jak długo mogłem nad sobą panować?
Stałem się kłębkiem nerwów myślącym o seksie.
- Wytrzymaj, wilczku. - szepnąłem do siebie. - Wytrzymaj, a wynagrodzę ci to najlepszym tyłkiem świata.
Na moich ustach pojawił się uśmiech.
- Śpij, Syriuszu, bo długo już nie pośpisz. - powiedziałem znowu i zamknąłem oczy starając się przekonać swój umysł do zesłania mi kolejnego snu pełnego sprośności i nagiego kruczowłosego.

syaoi13

środa, 20 maja 2015

Detektyw Lupin poza tropem vol. 3

Dokładnie w tej chwili, w której publikuje się ten post, ja powinnam być u lekarza. Pewnie ma spóźnienie i wciąż czekam, ale takie są uroki czasu ;) Do zobaczenia w niedzielę! Może będę zadowolona z wizyty i będę mogła znowu walczyć z moim PCO2 :)

29 września
Za dużo wypiłem. Herbata przewalała mi się w bebechach ilekroć zmieniałem pozycję i teraz bardzo żałowałem, że pozwoliłem sobie pofolgować z całym dzbankiem. Byłem uzależniony od czekolady, gorącej czekolady i picia wszelkiego rodzaju napojów – herbaty, soku, mleka. W szczególności teraz, kiedy leżałem bezczynnie na łóżku i nie miałem się czym zająć. Naturalnie czytanie i nauka były dla mnie równoznaczne z oddychaniem, więc nie wliczałem ich w poczet rozrywek. Nie byłem stworzony do leżenia i potrzebowałem intelektualnych wyzwań, a pod tym względem moi przyjaciele byli po prostu beznadziejni i nieprzydatni... lub ja byłem wymagający, ale tego starałem się nie brać pod uwagę.
Zamknąłem oczy i ziewnąłem przeciągle. Jakkolwiek głupio musiało to brzmieć to fakt faktem, męczyło mnie ciągłe zmęczenie. Przyznaję, że chyba nigdy nie byłem otruty, więc nie wiem, w jaki sposób powinien zareagować na to mój organizm, ale wcale nie podobało mi się to, jaki był teraz. Słaby, flakowaty, ciągle ociężały, zaspany. Gdzie podział się ten energiczny wilkołak, którego w sobie trzymałem?
- Czemu tak wzdychasz? - pytanie Syriusza wybudziło mnie z chwilowej drzemki ociężałego umysłu.
- Co? - oprzytomniałem otrzepując się, jakby z pozostałości sennych macek, które już po mnie sięgały.
- Wzdychasz. - powtórzył, a ja zmarszczyłem brwi.
- Nie wzdychałem.
- Przecież słyszałem, że tak!
- Oszalałeś?! Nie wzdychałem! - byłem pewny, że nie pozwoliłem sobie na nic podobnego. - Musisz być głuchy, Syriuszu. Albo słyszysz głosy, westchnienia i inne dziwne odgłosy, a wtedy doradzałbym ci leczenie specjalistyczne. Zabawne, bo jeszcze niedawno to ty planowałeś leczyć mnie i Jamesa. - uśmiechnąłem się przekornie. Lubiłem mu dokuczać, ponieważ pozwalał na to jak przystało na grzecznego, dobrze wytresowanego chłopca. Wilkołak wytresował psa, to dopiero dziwaczne.
- Ej, chłopaki. Ja też coś słyszałem. - James mówił szeptem i patrzył na nas tak, jakby się bał. - Ale to dochodziło spod mojego łóżka. - palcem wskazał na materac.
- Więc dlaczego ja nic nie słyszałem? - nie mogłem zrozumieć, jak to możliwe. Pociągnąłem nosem, ale nie czułem niczego podejrzanego. - O! Teraz i ja słyszałem. - przyznałem, kiedy jakiś jęk doszedł moich uszu. O ile naprawdę było to jęknięcie. Prawdę mówiąc wyczułbym człowieka, wyczułbym zwierzę, a tutaj wszystko miało po prostu zapach Skrzydła Szpitalnego! Świeżego, wyprasowanego prania, leków, ziół.
Na migi pokazałem chłopakom, że na „trzy, cztery” zaglądamy pod łóżko Jamesa. Ja z jednego końca swojego materaca, Syriusz ze swojego, zaś J. miał obserwować to, co dzieje się naokoło. Może przesadzaliśmy i chodziło o zwyczajną zabawkę? Zapachu zabawek nie mogłem przecież rozpoznać.
Uniosłem jeden palec. Później drugi. Powoli trzeci. W końcu czwarty i szybko zanurkowałem pod łóżko. Wysiliłem swoje zwierzęce zmysły, ale niczego nie dostrzegłem. Niczego poza zgrubieniem podłogi. Syri był bliżej, więc miał okazję przyjrzeć się temu dokładniej, ponieważ światło dzienne było po jego stronie.
- Wyjec? - rzucił do siebie, a następnie powtórzył to nam. - To wyjec. Wymęczony, potargany, ale bez wątpienia czerwony, kuszący i nieznośnie denerwujący wyjec. Mam go wyciągnąć? - spod łóżka znowu wydobył się jęk.
Prawdopodobnie zniszczony list z upomnieniem nie mógł wykonać swojego zadania i teraz usilnie próbował działać niedbale rzucony na ziemię lub szukał pomocy u Pomfrey. O ile wyjce potrafiły coś podobnego zrobić – w co wątpiłem. Ale może to szkolna pielęgniarka tak go załatwiła i rzuciła w kąt, a on doczołgał się aż tutaj, kiedy o nim zapomniała? Zacząłem zastanawiać się czy to możliwe, że ten list miał dziesiątki lat i jakimś sposobem rzucony na niego czar działał do tej pory. Może poznalibyśmy tajemnicę kogoś, kto uczył się tutaj i leżał w Skrzydle przed nami? To pobudzało wyobraźnię, ale było raczej niemożliwe. Podobnie jak naprawienie wyjca.
- Wyjmij go. - poleciłem. Syriusz jednak się przeliczył. Wprawdzie próbował, ale nie dosięgnął, więc cała chwała przypadła w udziale Jamesowi.
- Wygląda na obśliniony. - rzucił, a po chwili dotarło do niego znaczenie tych słów i skrzywił się z obrzydzeniem. - A ja tego dotykam! Nie jest wilgotny, ale psie DNA na pewno na tym zostało i teraz jest na mnie. Jakbym był zbyt zdrowy i miał za mało kłopotów, to jeszcze zarażę się czymś od jakiegoś zwierzęcia. A one tak mnie ostatnimi czasy kochają...
- Nie biadol. - uciszył go Black.
Uznaliśmy, że musimy pomyśleć i ewentualnie popracować nad wyjcem, który stał się dla nas tematem dnia. Każdy z nas usiadł więc na innym miejscy swojego łóżka, co miało imitować okrąg i z rąk do rąk podawaliśmy sobie poniszczony list by ocenić co mogło mu się przytrafić i jak zniwelować zniszczenia. Musieliśmy dowiedzieć się do kogo był i co miał przekazać! To był nasz priorytet.
- Nie wyczytamy się z danych kontaktowych. - zauważył na wstępie James. - Są zamazane, niemal całkiem rozmyte. Jeśli nie od śliny, to coś go zalało. Oby nie wpadł do czyjegoś basenu! - tym razem miał ciarki.
- Ja spróbuję się dowiedzieć, kto ostatnio gościł w Skrzydle Szpitalnym na dłużej niż dzień. - zaoferowałem, a kiedy dostałem wyjca w swoje ręce, zacząłem dokładnie go oglądać i wąchać. Nie miał żadnego szczególnego zapachu. Musiał długo leżeć w gabineciku Pomfrey, ponieważ przeszedł wonią leków i eliksirów. Wiedzieliśmy więc skąd się wziął, jeśli miałem rację i moje założenia nie były błędne. Został pomięty, może podtopiony w jakimś płynie. Próbowano go podrzeć, ale wytrzymał. Był naszym świadkiem i ofiarą jednocześnie.
- Zaklęcia odnawiające? - zaproponował nieśmiało Peter, kiedy przyszła jego kolei na przestudiowanie naszego znaleziska.
- W tym stanie? Chyba nie dadzą sobie rady. - przyznał Syri. Zainteresował się wyjcem bardziej niż to konieczne, co mogło być spowodowane niedawną propozycją Zardi. Nie musiał mi tego mówić. Byliśmy przyjaciółmi tak długo, że czasami czułem się tak, jakbym znał jego myśli. To samo było z nim, więc nie mogłem wykluczyć, że znalazł sobie obsesję pozwalającą zapomnieć o może trochę niemoralnym pomyśle naszej koleżanki.
- Znasz runy, które mogłyby się nam przydać? - uznałem, że pomogę mu zrelaksować się i nie myśleć o tym, w co się wpakuje. Byłem przecież pewny, że nie zostawi nas samym sobie i ulegnie mimo wielkiej niechęci do „sztuki” Zardi. Jeśli naprawdę można było nazwać to sztuką, a nie chorobą psychiczną, która przenosi się drogą kropelkową. Przecież w jakiś dziwny sposób zdołała zarazić Jamesa, zaś on mnie.
- Nie słyszałem o takich runach, ale jestem pewny, że Wavele wiedziałby na ile jest to możliwe. Zwykłe zaklęcia nie wystarczą. - spojrzał na mnie, jakby chciał się usprawiedliwić. Widać wydarzenia, które sprawiły, że dorosłem i nasz związek bardzo się zmienił, nadal gdzieś w nim tkwiły. Ja zapominałem o tym całkowicie i tylko od czasu do czasu wspomnienia powracały, jak w tej właśnie chwili.
- Zapytasz go, kiedy stąd wyjdziemy. Uważam, że warto jednak porozmawiać z Flitwickiem. Może wie coś, o czym takie gołowąsy jak my nie mają pojęcia. Och, pani Pomfrey i jej pyszności! - zaalarmowałem z fałszywym uśmiechem na twarzy, kiedy tylko wyczułem pielęgniarkę i usłyszałem, że otwiera drzwi swojego gabineciku. Peter wiedział, że musi schować wyjca, jeśli nie planuje wydać nas i uniemożliwić nasze małe dochodzenie.
Ostatnio mieliśmy bardzo wiele na głowie w tym temacie. Ciągle musieliśmy rozwiązywać jakieś zagadki. Nie przeszkadzało mi to, chociaż jeszcze nigdy nie doprowadziliśmy do końca żadnej z naszych spraw. Moją detektywistyczną przyszłość widziałem w ciemnych barwach.
Kobieta skrzywiła się lekko patrząc na ten udawany entuzjazm, jaki pojawił się nie tylko na mojej twarzy, ale i na twarzach chłopaków.
- Za grosz wdzięczności. - skrytykowała nas, więc uznałem, że nie wie o naszym kombinatorstwie, nie domyśla się nawet, że coś uległo zmianie od jej ostatniego spotkania z nami przed godziną lub dwiema. Sądziła jedynie, że chcemy być ironiczni w związku ze świństwem, które każe nam wypić. Cóż, widać ludzie potrafili zamykać się w czterech ścianach pewności i nie chcieli zaakceptować tego, że wypadki chodzą po ludziach. Nie narzekałem. W końcu mniej czujna Pomfrey to większa szansa na pierwszy detektywistyczny sukces.
- Tak się zastanawiam, kogo torturowała tu pani przed nami? - przystąpiłem do dzieła. Zawsze pozostawał cień szansy, że wyjec był skierowany do poprzedniego chorego.
- Remusie, ja dopiero mogę was torturować. - nie odpowiedziała na pytanie, więc musiałem znaleźć inny sposób by to z niej wyciągnąć.

091025

niedziela, 17 maja 2015

Detektyw Lupin poza tropem vol. 2

Po paskudztwie podanym nam przez Pomfrey, czułem się jeszcze bardziej koszmarnie niż do tej pory, chociaż musiałem przyznać, że szybko zacząłem odzyskiwać siły, kiedy lek zaczynał działać. Moje myśli stały się przejrzyste, mózg nie pływał w krochmalu, żołądek nie był już wypełnioną powietrzem piłką, która niespokojnie kołysze się po jamie brzusznej. Jak tu nie kochać choroby, która dostarcza tylu wrażeń?
Zabiję tego, który mnie w to wpakował!
Przecierałem oczy blisko piętnaście razy na minutę, ponieważ piekły niemiłosiernie i czułem, że potrzebuję odrobiny snu, którego bałem się zażyć. Marzyłem o czekoladzie i oddałbym za nią naprawdę wiele, ale nie byłem pewny, czy powinienem mieszać paskudny lek z pyszną gorącą czekoladą. Wiedziałem jednak, że nie mogę pozwolić sobie na całkowite odłożenie tej mojej ulubionej rozkoszy. Od kiedy zacząłem ograniczać sobie słodycze, w moim życiu nie działo się za dobrze. Potrzebowałem czekolady i to był fakt!
- Jestem okropny. Jest mi niedobrze po tym paskudztwie, ale moje myśli krążą wokół jedzenia, wokół czekolady. - powiedziałem to głośno i usłyszałem z łóżka opodal jęk aprobaty.
- Ja też o tym myślę. - przyznał Peter, który podniósł się do siadu i spojrzał na mnie z uśmiechem. Nie pocieszyło mnie to specjalnie, ale uznałem, że lepiej mieć po swojej stronie jego, niż gdybym był jedynym nienajedzonym w Skrzydle Szpitalnym. - Tak bardzo nie chcę nic jeść, bo zwrócę, ale tak bardzo o tym myślę, że ledwo oddycham. - Mam ochotę na kiełbaski! - pisnął z tęsknotą w głosie.
- Ja nie tknę mięsa przez najbliższy tydzień. - przedstawiłem mu swoją opinię na ten temat.
- Ja zjadłbym rybę. - Syriusz wtrącił się z rozkosznym mruczeniem kocura. - Mam ochotę na słoną, dobrze doprawioną rybkę. Nie chce mi się wybierać ości, ale rybkę bym zjadł.
- Ja chcę piwa kremowego! - James wybił się z tego kącika nienajedzonych chorych. - Nigdy nie miałem takiej ochoty na piwo kremowe, jak dzisiaj! Przespałem się chwilę i śniłem, że pływam w chłodnym, spienionym piwie. Słodki zapach, słodki smak i te bąbelki na moim ciele... Hmmm! Może kiedyś poproszę Lily o wspólną kąpiel w piwie.
- Litości, J. - Syriusz również usiadł na swoim łóżku. - Rzygnę! Jak słowo daję, rzygnę! Nie chcę jej widzieć w piwie, nie chcę sobie jej w piwie wyobrażać! Chyba że wypłynie brzuszkiem do góry, jak ryba!
- Daj spokój! To nie ona nas tak załatwiła. - Potter stanął w obronie swojej dziewczyny, co mi specjalnie nie przeszkadzało. Z jakiegoś powodu cieszyłem się, że jest jej wierny i broni ją przed nami, ale nie złości się, nie wyrywa sobie włosów z głowy, ale godzi swoją stronę romantyczną z przyjacielską. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie lubiłem tej wrednej lisicy.
- Zdecydowanie wolę swojego Remusa w czekoladkach. Taak, kąpiel w czekoladkach, to było coś. - mrugnął do mnie znacząco, przypominając mi dzień, kiedy naprawdę leżałem w wannie pełnej łakoci. Miałem nadzieję, że kiedyś zorganizuje mi podobną rozkosz, ale w ciepłej, płynnej czekoladzie. - Wiem, o czym myślisz, kociaku. Kiedy skończy się polowanie na Jamesa, będziemy się cieszyć spełnieniem twoich fantazji.
Pogroziłem mu palcem, ponieważ nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Nie mógł czytać mi w myślach, ale wiedziałem doskonale, że naprawdę domyślił się, co chodzi mi po głowie. Mogłem więc liczyć na wymarzoną kąpiel i bardzo mi to odpowiadało.
Leżałem patrząc w nudny, biały sufit. Otaczała mnie cisza, oddech przyjaciół, którego nie nazwałbym nawet odgłosem zakłócającym ten dołujący spokój. Jeszcze przed chwilą śmialiśmy się i rozmawialiśmy, a teraz już milczeliśmy czując przytłaczający ciężar najbliższych dni w tym miejscu. I kto mógł nas teraz odwiedzić? Skoro byłem tu z przyjaciółmi, to zostawała tylko Evans, której nie chciałem dzisiaj widzieć. Zresztą, nie chciałem widzieć jej wcale, więc wolałbym by nie przychodziła do nas. Poza tym, James spędził już dosyć dużo czasu w Skrzydle Szpitalnym od kiedy rozpoczął się ten rok szkolny, więc może nawykła do tego, że jej facet spędza czas ze szkolną pielęgniarką częściej niż z nią.
- Dzień doberek, ślimaczki! - Zardi dosłownie wskoczyła przez drzwi do środka wielkiej izolatki niemal przyprawiając nas o zawał, ponieważ nie spodziewaliśmy się nikogo, co potwierdzić mogły odgłosy walki dochodzące z pokoiku Pomfrey. Cóż, widać dziewczyna i ją wystraszyła i to przy pracy, więc pewnie nie jeden flakonik z lekiem właśnie został zbity. - Ups? - dziewczyna uśmiechnęła się szeroko w wymuszony sposób i podbiegła do nas rzucając się na moje łóżko akurat w chwili, kiedy pielęgniarka wypadła od siebie z miną wściekłej lochy. - Remusie, martwiłam się, kiedy usłyszałam, że chorujesz! - zaczęła udawać łkanie w moją pościel.
Nie wiem, czy zdawała sobie sprawę z tego, że witała się z nami z radością, a teraz wypłakiwała oczy, ale musiała być przekonująca, ponieważ pielęgniarka naprawdę się na to nabrała. Spojrzała na nią z żalem i zniknęła u siebie – w swojej małej chatce wiedźmy do posprzątania.
- Poszła? - dziewczyna uniosła głowę i upewniając się, że jest już bezpieczna, usiadła na moim łóżku z uśmiechem. - Więc, co się stało? Podjadaliście coś cichcem w nocy, prawda? W taki sposób się tak załatwiliście wszyscy razem jednocześnie.
- Nie do końca... - mruknąłem i wymieniłem spojrzenia z chłopakami. Postanowiliśmy w tamtej chwili wyjawić jej wszystko ze szczegółami. Ona powinna wiedzieć, ponieważ była kimś z zewnątrz, a jednocześnie ze środka. Co więcej, teraz była nam potrzebna bardziej niż kiedykolwiek, ponieważ my leżeliśmy w Skrzydle Szpitalnym, zaś ona mogła być naszymi oczami i uszami w szkole.
Wziąłem głęboki oddech i zacząłem opowiadać.
- I właśnie dlatego, chciałbym żebyś miała oko na nasz pokój. - zakończyłem.
- Ktoś na niego poluje, jak na dziką świnię. - podsumował Syriusz, co nie spotkało się z entuzjazmem „dzikiej świni”.
- Wielkie dzięki za to obrazowe porównanie, Black.
- Nie ma sprawy, J. Na mnie zawsze możesz liczyć.
- Podsumowując. - Zardi przerwała im rodzącą się powoli kłótnię. - Mam dla was szpiegować każdego, kto wyda mi się podejrzany? To będzie kosztować.
- Zardi... - spojrzałem na nią błagalnie. - Bez takich żartów.
- Ale kiedy to niebezpieczne! - wzruszyła ramionami z niewinnym uśmiechem. - Ten ktoś chce najpewniej zabić Jamesa, a więc równie dobrze może pozbyć się mnie, jeśli zauważy, że jestem szpiegiem. Przyznaję, że zabrzmiało to teraz sensownie, chociaż nie miałam takiego zamiaru. Pomogę wam, to jasne. Jesteśmy jednym, wielkim, żywym organizmem, więc musimy sobie pomagać. W zamian... Cicho! Będzie jakieś w zamian! Chcę żebyście pomogli mi zorganizować mały przekręt. Nie chodzi o moje przedstawienie, ale o coś okropnego, złego i niewybaczalnego. Rozumiem, że nie chcecie wiedzieć, co to będzie.
- Wręcz przeciwnie. - J. wydawał się nagle bardzo poważny, za to Zardi westchnęła bardzo ciężko, jakby miała nadzieję, że do tego nie dojdzie. - Więc?
- Pamiętacie tego słodkiego kociaka z irokezem, za którym kiedyś goniłam? Tego Ślizgona. - przytaknęliśmy, ponieważ tego nie dało się zapomnieć. - Więc chcę go zestawić z naszym przemiłym nauczycielem... A dokładniej mówiąc, w grę wchodzi Noah, czyli dwa irokezy, dwa przystojne ciacha...
- Rozumiem, ale jaka jest w tym nasza działka? - zmarszczyłem brwi aż rozbolała mnie głowa. Miałem złe przeczucie.
- Muszę mieć ich razem, rozebranych do rosołu, w jednym łóżku. - powiedziała to w końcu i teraz żałowałem, że zmusiłem ją do tego.
To była wojna na milczenie, na spojrzenia, na jedno wielkie NieWiemCoPowiedziećICoZrobić.
- Jesteś chora. - odpowiedzialność za powiedzenie tego głośno wziął na siebie Syriusz. - Chcesz odurzyć nauczyciela i ucznia, rozebrać ich, wcisnąć razem do łóżka w Pokoju Życzeń, wystylizować, zrobić zdjęcia i tak po prostu przejść z tym do porządku dziennego?
- W skrócie, tak. - przyznała.
- To chore!
- To szalone, ale genialne! - odezwał się z entuzjazmem James. - Wchodzę w to! To jest nasz ostatni rok w szkole, a więc musimy zrobić coś wielkiego! Nawet jeśli tylko my będziemy o tym wiedzieć, to jednak chcę zrobić coś szalonego, głupiego i pozornie niemożliwego. Mam Pelerynę Niewidkę, więc damy sobie radę. Dziewczyno, jesteś dla mnie jak brat! - on naprawdę się napalił.
- Śnieżko, bracie, przyniosę ci głowę łowczego, który na ciebie poluje.
- Zaraz się porzygam od waszej braterskiej słodyczy. Powinni was zamknąć w Świętym Mungu i chyba im w tym pomogę.
- Czyżbyś się bał, Syriuszu? - w oczach Jamesa rozbłysły iskierki, których nie było w nich od czasu, kiedy zrozumiał, że stał się zwierzyną łowną. Znowu był lubiącym psoty dzieckiem i widząc to nie potrafiłem mu odmówić, nie potrafiłem powiedzieć „nie” i zrezygnować z udziału w tej jawnej głupocie, która mogła nas kosztować przyszłość.
Zabójcze spojrzenie, jakie Syri rzucił okularnikowi mogło zabijać, ale na szczęście nie zabiło. Zardi nie pytała o nic, postanowiła zostawić nas z ciężarem swojej głupiej prośby i absurdalnego pomysłu. Ta dziewczyna to miała wejścia, ale wyjścia jeszcze lepsze.

środa, 13 maja 2015

Detektyw Lupin poza tropem vol. 1

28 września
Czułem się koszmarnie, Syriusz, James i Peter również nie byli w najlepszej formie, co zrodziło nieprzyjemne podejrzenie, które musiałem sprawdzić. Jeśli jeden z nas ma kiepski dzień to jest to zrozumiałe, ale jeśli problem dotyczy całej czwórki, wtedy zaczynają się prawdziwe problemy. W końcu po pełnym atrakcji dniu poprzednim, noc minęła nam wręcz idealnie, a to podnosiło poziom niepokoju w sercu i adrenalinę we krwi.
Szybko wymieniliśmy z przyjaciółmi niepokojące symptomy i z całą powagę musieliśmy stwierdzić, że nie był to przypadek. Wszystko się zgadzało! Ból głowy, nudności, przytkane uszy.
Było to dla mnie bardzo dokuczliwe, ponieważ żaden wilkołak nie lubi podobnych rewelacji. Zresztą, z każdą chwilą czułem się coraz gorzej i w pewnym momencie nie mogłem już dłużej wytrzymać. Pobiegłem do łazienki zwymiotować żółć, którą miałem z rana w żołądku. Jeśli miałem jakiekolwiek wątpliwości, co do mojego stanu zdrowia, to właśnie się ich pozbyłem. Coś było bardzo, ale to bardzo nie tak, jak być powinno.
- Będziemy mieli dziecko? - zapytał z wymuszonym podnieceniem Syriusz, który stanął w drzwiach, by sprawdzić jak się trzymam. Chyba zrozumiał, że jeśli się nie przymknie to będę zmuszony zmusić go do tego zębami, ponieważ nie byłem w nastroju do żartów. On też nie powinien, ale najwidoczniej moje wilcze ciało reagowało inaczej niż ciała przyjaciół.
- Musimy zajrzeć do Skrzydła Szpitalnego. - wybąkałem znad sedesu i zamknąłem oczy by zebrać myśli. - Wszyscy czterej powinniśmy się tam zgłosić. To nie jest normalne.
- Masz na myśli zbiorową ciąże? - James pojawił się w drzwiach obok Syriusza i uśmiechnął się szeroko. Jak na chorego był wyjątkowo durny i zadowolony z życia.
- Wściekliście się?! - prychnąłem i pożałowałem. Mój żołądek zatoczył się w jamie brzusznej i zwymiotowałem kolejny raz. Tym razem nie czekałem na kolejne ataki, ale umyłem twarz, ubrałem się i pogoniłem chłopaków.
Nie było łatwo, ale dzielnie dotarłem na miejsce i dopiero w Skrzydle Szpitalnym pozwoliłem sobie na kolejne wymioty. Słaby, chowy wilkołak? To musiała być jakaś kpina!
Na szczęście tym razem to moi przyjaciele wzięli na siebie obowiązek wyjaśnienia wszystkiego szkolnej pielęgniarce. Symptom po symptomie opowiedzieli o naszym przebudzeniu się, wspomnieli o atakach na Jamesa, które mogły mieć z tym coś wspólnego i na koniec pozwolili się przebadać. Ja te grzecznie poddałem się woli pani Pomfrey, która podała mi paskudny, miętowy płyn mający uspokoić mój żołądek. Pomogło, chociaż nie na długo.
- Zaczekajcie tu na mnie. - poleciła w końcu i wyszła szybkim krokiem wskazując nam łóżka. Nie byłem pewny, czy będziemy musieli tu zostać, ale z przyjemnością położyłem się w świeżej, pachnącej płynem pościeli. Oczy same mi się zamknęły i ani myślałem o podnoszeniu się z tego miękkiego, wonnego raju. Chyba nawet przysnąłem ukołysany rozmową prowadzoną przez chłopaków leżących na łóżkach obok. W końcu to ja odczuwałem wszystko najgorzej. Nie dziwiło mnie to, w końcu nazywałem się Remus Lupin, a to zobowiązywało.
Pielęgniarka wróciła z dyrektorem, co rozbudziło mnie gwałtownie. Na szczęście moją reakcją nie były wymioty, a musiałem przyznać, że mój pusty żołądek już swoje i tak przeszedł, więc wolałem dać mu czas na odpoczynek. Podsłuchałem jednak rozmowę prowadzoną przez kobietę i dyrektora. Jej zdaniem nasza czwórka została podtruta oparami jakiegoś eliksiru, którego nazwy nie dosłyszałem, ponieważ James rozkaszlał się, kiedy ślina zaleciała mu nie tam gdzie trzeba. Prawdę mówiąc nie przejąłem się tym przesadnie, ponieważ w tym wypadku wiedza mogłaby być bardziej niebezpieczna niż samo to zatrucie. Przecież zawsze mogło się okazać, że był to wywar z trupa! Brzmi absurdalnie, ale przygotowując się do zajęć z eliksirów czytałem, że dawniej stosowano podobne metody chcąc wywołać gorączkę, wysypkę, a nawet spowodować cudzą śmierć, jeśli użyło się trupa chorego człowieka. To był warunek udanego eliksiru – trup człowieka. Podobno ze zwierzętami się nie udawało, ponieważ wywoływały choroby u zwierząt, z którymi miało się kontakt, a nie u ludzi. I tak uważałem, że to obrzydliwe, a pociecha płynąca z innego trupa w eliksirze pewnie niewielka.
- Chłopcy. - Dumbledore w końcu zwrócił się do nas, a z jego twarzy niczego nie dało się wyczytać. - Skoro już tu jesteście, a naszym obowiązkiem jest przeprowadzić was przez chorobę, zostaniecie tutaj przez kilka dni. Nie będzie to leczenie przyjemne, ale nie macie większego wyjścia, więc zaakceptujcie ten układ i grzecznie wypijajcie lekarstwa, które poda wam pani Pomfrey. Poinformuję nauczycieli o waszej nieobecności, więc nie musicie się niczym przejmować. Ach, tak. I bądźcie dzielni. To co przyjdzie wam wypić będzie wyjątkowo paskudne, więc poproszę skrzaty o cytrynowe desery dla was. A będą wam potrzebne, moi mili. Cóż, ulotnię się więc, a pani Pomfrey będzie czyniła honory kata. - i naprawdę bardzo szybko uciekł z pokoju, kiedy to szkolna pielęgniarka przygotowywała dla nas leki.
- Szczyny Kota cztery razy dla panów. - powiedziała śpiewnie, kiedy podawała nam przykryte kubki. - Poczekajcie chwileczkę. - zastrzegła i założyła na twarz maseczkę. - Teraz możecie podnieść przykrycie i poznać tajemnicę tej jakże atrakcyjnej nazwy. Ach, Remusie. To dla ciebie z racji czułego węchu. - podała mi klips do prania. Nie pytałem, nie chciałem przecież nic wiedzieć. Założyłem go i podniosłem wieczko razem z przyjaciółmi. Smród uderzył nawet mimo zabezpieczenia. Intensywny zapach uryny, kociej sierści i sam nie jestem pewny czego jeszcze. Oczy mi załzawiły, znowu chciało mi się wymiotować, a mój język stanął w ustach kołkiem.
- Merlinie! Jak to capi! - Syriusz zakrył nos kołdrą, zaś James walczył z wymiotami. Petera nie widziałem ze swojego miejsca i może wychodziło mi to na dobre. W końcu sam byłem niemal zemdlony tym okropnym smrodem, jaki wydobywał się z kubka wraz z białymi, gęstymi oparami. Miałem ciarki na całym ciele i z trudem patrzyłem na oczy przez grochy łez, które zbierały się pod powiekami i spływały po policzkach prosto na pościel.
- Co to jest?! - wydusił z siebie James.
- Kocie Szczyny dla wtajemniczonych. Szczyny Kota dla całej reszty. Inaczej mówiąc, cudowny środek, który postawi was na nogi, pod warunkiem, że zdołacie go wypić. A dodam, że musicie, ponieważ wasze problemy zdrowotne będą się nasilać z czasem. Ale spokojnie, nie ma w tym prawdziwej uryny żadnego zwierzęcia, a tym bardziej człowieka. Smakuje tak jak pachnie, więc polecam wypić wszystko od razu. Nie ma drugiego podejścia po dobroci. Nikt nie jest w stanie ponownie wziąć łyk tego do buzi, jeśli raz odsunie kubek. Aha, co najważniejsze! Będziecie to pili przez najbliższe trzy dni, a później dostaniecie coś z mniejszym stężeniem smrodu i paskudnego smaku.
- Nie wiem skąd pani to wzięła, ale chyba zrezygnuję i wolę pochorować. - Syriusz już się poddawał, ale nie było tak łatwo.
- Radzę się zastanowić, ponieważ zmuszę cię do wypicia tego cudownego leku, jeśli nie zrobisz tego po dobroci. - na twarzy pielęgniarki pojawił się słodki uśmiech. - Wasz stan jest na razie pierwszym stadium choroby. Remus, z racji wrażliwego organizmu, przeszedł już na drugi. A dodam, że jest ich pięć. - spojrzała na nas wymownie. Wątpiłem by ostatnie stadium było śmiertelne, ale to oznaczało, że nie należało do przyjemnych, jeśli ja już miałem na karku drugie w kolei nasilenie objawów.
Smród, okropna oleista konsystencja, błotnisto-zakurzony kolor. To miał być koszmar, ale nie miałem wyjścia. Zebrałem się na odwagę i przyłożyłem kubek do ust. To nie był łyk. Ja po prostu zacząłem wlewać sobie to do gardła i kilka razy omal nie zwróciłem wszystkiego prosto w ten okropny kubek. Czułem smak, chociaż mówiło się, że przy zatkanym nosie nie powinno się go czuć. Mój język wybadał konsystencję i wcale nie był z tego powodu zadowolony.
Kolejnych pięć ogromnych łyków, pięć razy żółć podeszła mi do gardła razem z tym świństwem, i w końcu odstawiłem kubek cały drżący, zapłakany i niepewny nawet swojego imienia. Na stoliku obok łóżka pojawiło się śniadanie, więc rzuciłem się na nie. Nie należało do najlepszych, kiedy miało się w ustach błotnisty, słono-słodki, gorzkawy smak – sam nie wiem, jakim cudem Pomfrey udało się to połączyć. Kiełbaski smakowały jak papier toaletowy – nie wiem jak smakował, ale podejrzewałem, że właśnie tak. Sok był słodzoną wodą z cytryną, a chleb wydawał się zrobiony z wiórów. A jednak jadłem szybko, jakby mnie ktoś gonił. Słyszałem z łóżek obok odgłosy wymiotne przyjaciół, którzy starali się być dzielni i wpili to paskudztwo. Peter wymiękł i teraz Pomfrey musiała mu „pomóc”, ale wiedziałem o tym z odgłosów walki. Nie chciałem widzieć tego na własne oczy, ponieważ wiedziałem, że skończyłoby się to dla mnie wymiotami.
Ależ ja się cieszyłem, że siedziałem na łóżku! Gdybym stał, na pewno bym upadł. Moje ciało trzęsło się jak galareta jeszcze po zjedzeniu posiłku, który w nikły, ale zawsze jakiś, sposób zabił paskudny posmak błotno-olejnego lekarstwa. Ktokolwiek chciał pozbyć się Jamesa, posunął się za daleko i nie miałem zamiaru mu tego wybaczać. Tego smaku nie zapomnę do końca życia, a więc ktoś musiał za to odpowiedzieć!

SxR03

niedziela, 10 maja 2015

Kartka z pamiętnika CCLXV - Karel Mares

- Yyyy... - nie było to wyszukane, ale na pewno oddawało moje uczucia w tamtej chwili. - Mamo, kto to jest? - patrzyłem to na stojącą w drzwiach matkę, to na uśmiechającą się obok niej młodą, atrakcyjną kobietę i miałem złe przeczucia.
- Alicja, córka mojej dobrej przyjaciółki. - padła śpiewna odpowiedź, kiedy kobiety wtoczyły się do domu.
- A czemu zawdzięczamy tę wizytę? - Thomas podchodził do tych odwiedzin równie nieufnie i teraz obserwowaliśmy rodzicielkę chodzącą po naszym niewielkim mieszkaniu i wyraźnie sprawdzającą, czy jesteśmy sami.
- Och, byłyśmy w pobliżu i postanowiłam odwiedzić moje latorośle. Coś w tym złego? Ehhh, ani grama kobiecej ręki!
- Mamo, to mieszkanie dwóch dorosłych niemal mężczyzn, tutaj nie może być żadnej kobiecej ręki, jeśli ma nam być wygodnie. - rozmasowałem czoło między brwiami, ponieważ już zaczynałem odczuwać tam bolesne pulsowanie.
- Napijecie się czegoś? - Thomas starał się być uprzejmy, co naprawdę wydawało mi się dziwne, jako że najczęściej nie grzeszył szarmanckością. Widać stęsknił się za mamą, maminsynek. Najgorsze chyba było to, że mama dorobi do tego swoją ideologię i ostatecznie Thomas okaże się zakochanym w nowo poznanej dziewczynie głupkiem, który chce się popisać.
Mimowolnie przewróciłem oczyma.
- Zaproponuj też ciasteczka. - rzuciłem do niego trochę zgryźliwie.
- Ale przecież nie ma ciasteczek... - zmarszczył brwi nie dostrzegając mojego podstępu.
- Masz rację, nie ma. A dlaczego?
- Bo zjadłem... - mruknął nadąsany i zignorował mnie zapraszając „swoich” gości do naszego maluteńkiego salonu będącego także po części kuchnią.
No i miałem urażoną dumę brata na sumieniu, ale było warto. Wyglądał obłędnie, kiedy się dąsał! Zupełnie inaczej niż ja. Niby byliśmy bliźniakami, ale różniło nas naprawdę wiele. Także mimika w chwilach takich, jak chociażby ta. Mój brat okazał się maminym lizusem... Nadal nie mogłem w to uwierzyć. Kiedyś na pewno mu to wypomnę! O, nie. Takiej okazji bym nie przegapił.
Chociaż niechętnie i z wielkimi oporami, to jednak dołączyłem do towarzyskiego kółka gospodyń w salonie. Nie byłem z tego powodu szczególnie szczęśliwy, ale nie powiem przecież matce, że jej wizyta nie jest dla mnie powodem do radości.
- Skoro pierwsze uprzejmości, czy raczej ich brak, mamy już za sobą, może wypadałoby żebyśmy się oficjalnie przedstawili? - zaproponowałem rozsiadając się skinąwszy przy okazji na brata by i dla mnie przygotował herbatę. Chyba mu się to nie spodobało, ale miałem dziś nie najlepszy dzień i miałem zamiar to pokazać światu. - Jestem Karel, a to Thomas. Przyznam, że nie kojarzę cię ze szkoły...
- Oczywiście, że nie! - matka prychnęła na mnie jakbym popełnił jakiś niewybaczalny błąd. - Alicja nie uczyła się tutaj! Wyjechała na nauki do Frnacji i tam ukończyła z wyróżnieniem szkołę! - nie wiedziałem, że we Francji to możliwe, więc przynajmniej czegoś się nauczyłem. W Hogwarcie nie kończyło się szkoły z wyróżnieniem, a przynajmniej ja o czymś podobnym nie słyszałem. A może zwyczajnie w Anglii nie byliśmy zbyt zdolni?
- Dlaczego wróciłaś? - Thomas znowu starał się być miłym, przykładnym chłopcem i postawił na stoliku herbaty oraz talerz z ciastkami. - Schowałem przed tobą jedno opakowanie. - powiedział z wyższością zanim rozsiadł się w jednym z foteli. - Francja jest na pewno piękna, nie było ci żal wracać tutaj?
Mógłbym go teraz rozszarpać, ale świadkowie nie byli mi potrzebni do popełnienia zbrodni, więc musiałem poczekać na ich wyjście.
- Tak, jest piękna i bardzo różnorodna. - chyba po raz pierwszy odezwała się dziewczyna. Miała przyjemny głos i lekko zniekształconą intonację przez lata spędzone za granicą. Podejrzewałem, że niektórych chłopaków naprawdę by to kręciło. Na mnie za to nie działało. Nie mogłem jednak odgadnąć, co o tym wszystkim sądzi Thomas. - Zatęskniłam jednak za domem. Anglia również potrafi być urocza, a Ministerstwo Magii chętnie przyjmuje dyplomatów mogących pochwalić się czasem spędzonym za granicą.
- Alicja pełni bardzo ważna funkcję w Ministerstwie i dlatego mogliście jej do tej pory nie widzieć na korytarzach. - spojrzałem na matkę ostro i tym razem Thomas również to zrobił. Umniejszanie naszej pozycji na pewno w niczym nie pomagało. Powinna wychwalać nas pod niebiosa, a nie stawać po stronie dziewczyny. Czy to przypadkiem nie my mieliśmy być bydłem rozpłodowym, które planowała przehandlować?
- Mamo, nie masz przypadkiem jakiejś wizyty u fryzjera, albo umówionego spotkania? - mój brat w końcu brzmiał tak jak brzmieć powinien. Lekko poirytowany i wymownie niegościnny.
- Alicja nie może się odgonić od zauroczonych nią mężczyzn, więc nie zamierzam jej kłamać w temacie waszej wartości. - matka prychnęła karcąco. - Ciotka Lucinda dała się na coś takiego nabrać i teraz się roztyła ze zgryzoty. - nie do końca wiedziałem, co to ma do rzeczy, ale chyba nikt nie zrozumie matek pragnących wydać synów za jakieś perfekcyjne córki koleżanek.
- A jeśli to my się roztyjemy? Wybacz, pytam hipotetycznie. - Thom zwrócił się do mamy, a później do Alicji nie chcąc by miała mu to za złe.
Kobieta wzruszyła ramionami, a jej kręcone, rude włosy spływające gęstymi puklami na plecy zafalowały. Gdyby któryś z nas jednak postanowił się z nią związać i mieć dzieci... Pewnie skończyłoby się to małym bobasem z afro. Podwójne geny bardzo kręconych włosów? To mogłoby być przekleństwem lub wielkim kołtunem. Musiałem jednak przyznać, że jasna skóra i piegi Alicji były urocze. Jej zielone oczy za bardzo przypominały mi jednak moje żebym mógł o nich myśleć ciepło. Thomas to już zupełnie inna sprawa, chociaż najwyraźniej przeczyłem samemu sobie.
- Wasz ojciec się nie roztył to i wy się nie roztyjecie! - matka machnęła lekceważąco ręką. - Wytrzymał ze mną tyle lat i nadal jest szaleńczo zakochany, więc nie musicie się obawiać. - wysłuchiwanie jej miłosnych wynurzeń nie było moim celem.
Wizyta potrwała jeszcze kilkadziesiąt minut i kiedy już nasi goście uznali za stosowne zakończyć tę pierwszą randkę kontrolowaną, czułem się niesamowicie zmęczony. Robiło mi się słabo na myśl, że mógłbym związać się z kobietą, która okaże się taka jak moja rodzicielka. Kochałem ją, ale nie chciałbym spędzić z kimś takim reszty życia.
Thomas zamknął drzwi za kobietami, a ja stanąłem tuż za nim lekko popychając go na nie swoim ciałem.
- Co więc mówiłeś o chowaniu przede mną ciastek? - zapytałem złowrogim szeptem w jego ucho. Zesztywniał, rozluźnił się i w następnej chwili niespodziewanie mnie odepchnął. Zatoczyłem się i upadłem, a on zaśmiał się głośno umykając do swojego pokoju.
- Ha, ha! - zawołał tryumfalnie. - Mam swoje zapasy na czarną godzinę i nigdy nie dowiesz się, gdzie je chowam!
Podniosłem się z miną rozjuszonego jednorożca i rzuciłem szybko w stronę drzwi, które zatrzasnął i zamknął na klucz. Nie zdążyłem rzucić zaklęcia, ponieważ on już zabezpieczył wejście swoją magią i śmiał się głośno z mojej przegranej. Skoro drzwi były niedostępne, pozostawało jeszcze okno.
- Nawet nie myśl o oknie! - rzucił jakby czytał mi w myślach. - Ono też jest zabezpieczone! I to lepiej niż drzwi, których i tak nie otworzysz! Ćwiczyłem te zaklęcia specjalnie na dni takie jak ten!
- Będziesz musiał wyjść! - zauważyłem z zadowoleniem. - Nie masz prowiantu na długie oblężenie. - byłem panem i władcą, a przynajmniej tak mi się wydawało. - Lepiej się zastanów jak mnie przeprosisz wychodząc!
- Zapominasz, że mam zapasy na czarną godzinę? - w jego głosie znowu pobrzmiewał wyraźny tryumf i wyższość nade mną. - Woda, soki, ciastka, ja mam nawet rzeczy, o których ci się nie śniło! Jestem przygotowany na długą wojnę, której nie wygrasz. Do pracy też mogę wyjść! Nigdy się nie zastanawiałeś na co mi na miotła w pokoju?
- Usz, ty wredny... - cedziłem słowa. Miałem siebie za cwanego, a tymczasem to Thomas okazał się przebieglejszy. Nie mogłem uwierzyć, że tak dobrze się zabezpieczył na wypadek naszego przekomarzania się. Kto u licha planował coś takiego?! Przecież to zawsze ja byłem tym spokojniejszym i zrównoważonym bratem, zaś on lekkomyślnym, żywiołowym wariatem. Widać znał mnie lepiej niż ja znałem jego, co wcale nie łechtało mojego ego, ale wpływało na nie deprymująco.
Jak mogłem nie przewidzieć czegoś podobnego?! Przecież jako dzieci też mieliśmy dni, kiedy graliśmy sobie na nerwach dla czystej zabawy, a później uciekaliśmy przed wściekłą furią tego drugiego. Tym razem byłem przegranym na całej linii, ale nigdy więcej nie planowałem dopuścić do czegoś podobnego.
- Przegrałem bitwę, ale nie wojnę! - oświadczyłem nadąsany idąc do kuchni by przejeść swoje smutki, o ile w ogóle mogłem coś jadalnego znaleźć w naszej lodówce.

czwartek, 7 maja 2015

Kartka z pamiętnika CCLXIV - Gabriel Ricardo

Z opóźnieniem, ale zwyczajnie wczoraj wypadło mi z głowy, że nie dodałam jeszcze notki!

Otworzyłem drzwi mieszkania i zamknąłem je momentalnie. Wziąłem głęboki oddech – jeden, drugi, trzeci. Pomyślałem o czymś miłym – Michaelu powieszonym za jaja nad drzwiami wejściowymi jako przestroga dla tych, którzy chcieliby mnie zdenerwować. Otworzyłem drzwi mieszkania po raz drugi w ciągu ostatniej minuty i moim oczom ukazało się to samo, co poprzednim razem. Zwierzyniec! Chociaż nie, lepszym określeniem byłby DZIECINIEC! Wnętrze mojego domu było po brzegi wypełnione dziećmi i żadne nie było moje!
Zastanawiałem się czy nie powinienem przypadkiem kolejny raz zamknąć drzwi i ponownie je otworzyć w nadziei, że dzieciarnia zniknie, ale miałem co do tego pewne wątpliwości. Wszedłem więc do środka i powoli przecisnąłem się między namiętnie malującymi po ścianach dziećmi, samochodzikami i misiami porozrzucanymi bez ładu i składu po ziemi.
Jedno, drugie, trzecie, siódme, chyba naliczyłem też dziesiąte dziecko. Jedno wielkie i przeklęte domowe przedszkole!
Między chłopcem rysującym na podłodze pentagram i jego przebraną za złą czarownicę koleżanką przecisnąłem się do kuchni, gdzie znalazłem mojego marnotrawnego kochanka, który właśnie przewijał jakiegoś niemowlaka na kuchennym stole.
- Rozumiem, że ten zabakteriony mebel pójdzie na śmietnik, kiedy dowiem się, co jest tutaj grane? - powiedziałem poważnie podpierając się pod boki, mierząc Michaela wściekłym spojrzeniem i tworząc nowe słowa.
- Rica... Już wróciłeś? - mina Michaela była miną winowajcy. Już samo to było dla mnie sygnałem ostrzegawczym. On coś wykombinował i wcale mi się to nie spodoba. Zacząłem więc tupać wyczekująco. - Wyjaśnię ci wszystko! - i zaczęło się. - Te dzieci... Te wszystkie dzieci – poprawił się – są pod moją opieką, bo... no, boooo... uznałem, że chcę spróbować bycia niańką. Wiesz, po tym jak zajmowałem się dzieckiem mojej kuzynki, uznałem za stosowne sprawdzić na ile się do tego nadaję.
- Śmiesz sobie żartować! - powiedziałem z przesadną powagą i angielską flegmą. - Mam w domu gromadę dzieciaków, które właśnie rujnują nasze miłosne gniazdko, a ty mi mówisz, że otwierasz przedszkole? W mieszkaniu z dwoma małymi pokoikami, kuchnią łazienką i salonem?! Człowieku!
- Ale ja czuję, że to moje powołani!
- Powołanie?! - wskazałem na dzieciaka, który właśnie cichcem zabrał ze stołu brudną pieluchę i zadowolony zaczął wdeptywać kupę niemowlaka w podłogę. - Mam nadzieję, że sprzątanie także nim jest, ponieważ ja nie ruszę palcem! Mało tego! Zabiorą swoje rzeczy i przeniosę się do rodziców! Ach, i zapomniałbym. Jeśli w moim pokoju zobaczę chociaż cień dziecka, to będzie koniec! Koniec z nami, Michaelu. Żebyś wiedział, ostrzegam. Do tego czasu żegnam i widzimy się, kiedy zmądrzejesz.
- Rica, proszę! Za dwie godziny rodzice ich odbiorą... Nie, czekaj. Za trzy. Ale to i tak niedługo!
- Wracam do domu po pracy. Chcę zjeść i odpocząć. A co zastaję? - mówiłem krótkimi, zrozumiałymi zdaniami. - Dzieci. Dużo dzieci. Ja nie lubię dzieci! Mam chłopaka, który nigdy nie urodzi! Sam też nie urodzę i czuję się z tym doskonale! Chcesz mi powiedzieć w ten sposób, że ty jednak wolisz mieć małe Michaelki? Chcesz mieć dzieciarnię? - nie miałem litości, ale on też jej nie miał. Nie pytał czy zgodzę się na podobnie debilny pomysł, a powinien skoro razem mieszkamy. W takiej sytuacji nie miałem najmniejszego zamiaru być pobłażliwym.
Jakieś dziecko płakało bo nie zdążyło do łazienki i nasikało na mój cenny dywan, który dostałem w prezencie od... sam nie pamiętam od kogo, ale bardzo go lubiłem. Inne ryło w meblach jakiegoś okropnego kwiatka kawałkiem rozbitego wazonu, który z kolei otrzymaliśmy od babci Michaela.
Jakże ja się cieszyłem, że moje plemniki zawsze trafiały w próżnię!
- Ty, dzieciak! Dotknij te drzwi, a nie ręczę za siebie! - warknąłem na chłopca, który przymierzał się z flamastrem do moich drzwi. - Jeśli ty albo inny dzieciak zrobi cokolwiek z tymi drzwiami, będziecie mieć ze mną do czynienia! I nawet mamusia nie pomoże, rozumiemy się?! Będzie ją błagał żeby czekoladę ci rozpuściła, bo sam będziesz bezradny! - niestety wątpiłem by zrozumiał.
Spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy i upewniłem się, że nie będę musiał wracać w to miejsce przez dłuższy czas. Drzwi chętnie bym zatarasował, ale to nie miało większego sensu, więc tylko je zamknąłem na klucz, który zabrałem ze sobą. Dzieci potrafiły się przecież obchodzić z czymś takim, więc lepiej nie dawać im broni do ręki.
Co w ogóle temu idiocie strzeliło do głowy?! Obudził się w nim instynkt macierzyński? Skończony matoł. Nie mógł mnie nawet gonić, bo zostawienie małolatów samych równałoby się z wielką opiekuńczą porażką. Był beznadziejny. Michael Nedved był esencją beznadziejności.
Wychodząc zajrzałem jeszcze do kuchni, w której mój jeszcze-przez-jakiś-czas chłopak pomagał jakiemuś dzieciakowi wysiąkać nos. Nie wiem jak ktoś mógł uznać to za słodkie. Obrzydlistwo!
- Zamknąłem swój pokój. - odezwałem się, a mój głos zadziałał jak zaklęcie, które poderwało głowę Michaela do góry. Patrzył na mnie błagalnie, ale byłem daleki od chociażby próby ulegania jego maślanemu spojrzeniu. - Znajdziesz mnie u rodziców, ale nie radzę mnie szukać przez najbliższy tydzień. Po tym czasie możesz spróbować, ale tylko jeśli to szaleństwo się skończy. Żadnych dzieci, pokreślonych ścian, ubrudzonych stołów i podług. Nie chcę nawet wiedzieć skąd te małolaty wzięły motyw pentagramu. Żegnam i nie wołaj mnie, nie błagaj. Mam to w nosie!
- Ale...
- Nie!
- Gab...
- Mam to w nosie! - powtórzyłem. - Odnalazłeś swoje powołanie? Trudno! Ja nic o nim nie słyszałem, nie akceptuję tego, nie zgadzam się i w ogóle wszystko nie, nie i jeszcze raz nie. Tyle w temacie.
Co wtedy czułem? Sam nie wiem. Złość? Na pewno. Zawód? Możliwe. Smutek i rozczarowanie? Najprawdopodobniej.
- Proszę, porozmawiajmy!
- Michael, na rozmowy jest za późno! Mogłeś o tym pomyśleć zanim sprowadziłeś tutaj ten ludzki zwierzyniec. W tym domu mieszka dwóch mężczyzn, a ty uznałeś, że to odpowiednie miejsce dla dzieciaków? Z całym szacunkiem, ale przykład damy im na pewno wspaniały. - jakieś dziecko rozdarło się wniebogłosy, więc spojrzałem wymownie na kochanka. W takich warunkach nie dało się egzystować.
- Ja znajdę dla nich inne miejsce, obiecuję! Daj mi tylko szansę.
- Ależ ja ci ją daję! Dlatego wyprowadzam się do rodziców. Nie wyrzucam ani ciebie, ani tych potworów, a jedynie znikam wam z oczu. A poważniejszą rozmowę przeprowadzimy sam na sam, kiedy ochłonę po tym, co tutaj zastałem. - bezsprzecznie byłem wielkoduszny.
Prawdę powiedziawszy, działałem starając się o tym wszystkim myśleć jak najmniej. Durny pomysł Michaela wziął mnie z zaskoczenia i nie miałem nawet czasu by zebrać myśli w jedną całość, która pozwoliłaby mi ubolewać nad takim stanem rzeczy lub go zignorować. Po protu działałem, a działanie było sensowniejsze niż jego brak. Gdybym wcześniej przewidział tę sytuację... Ale czy to dało się przewidzieć? Michael nigdy nie wspominał o chęci posiadania dzieci lub nawet opieki nad nimi. Miałem szczerą nadzieję, że jego entuzjazm zniknie tak szybko jak szybko się pojawił.
Nie, nie potrafiłem o tym myśleć, nie potrafiłem rozsądnie przeanalizować wydarzeń tego popołudnia. Mój mózg nie chciał się na to zgodzić, więc wsiadłem do magicznego autobusu i kazałem zawieźć się pod dom rodzinny, w którym na pewno nikt się mnie nie spodziewał. Przecież byłem już samodzielnym mężczyzną, a teraz wracam do rodziców z torbami jak nieszczęśliwa żona, która odeszła od męża. Co za upodlenie!
Mina mojej mamy otwierającej drzwi mówi sama za siebie. Spodziewała się tego, ale nie wiedziała kiedy to nastąpi.
- Co wymyślił? - zapytała tylko. Cóż, Michaela znali wszyscy, nawet moi rodzice. Od tylu lat się przyjaźniliśmy, że jest dla moi rodziców jak drugi syn.
Opowiadam jej wszystko ze szczegółami, a ona załamuje ręce i przeciera twarz dłońmi jakby naprawdę chodziło o jej dziecko. Ona chyba także nie wie, co powiedzieć ponieważ milczy i tylko wzrusza ramionami. Tata również został wtajemniczony, a na koniec nawet babcia Michaela, która wpadła z wizytą, kiedy z okna dopatrzyła się mojego powrotu do domu. W przeciwieństwie do moich rodziców ona była naprawdę wściekła.
- Mój wnuk to kretyn, ale kim są rodzice, którzy powierzają jego opiece swoje dzieci! - prychnęła. - Już ja się z nim rozmówię!
- Może powinniśmy dać mu szansę... - próbowałem wbrew sobie stanąć w jego obronie, ale babcia wiedziała lepiej, co dobre dla jej wnuka.
- Uważasz, że jest dobrym opiekunem? - zapytała poważnie. - Nie? Ja też nie! Sam sobą nie potrafi się zająć i potrzebuje ciebie, a będzie się zabawiać w rosyjską matrioszkę, jakbyś miał mało kłopotów na głowie z nim jednym! - co racja to racja. Babcia trafiła w sedno. - Rozmówię się z tym głupim chłopakiem! Przez tydzień na tyłku nie usiądzie! - dla niej Michael zawsze będzie dzieckiem, a ja mogłem być spokojniejszy o moją przyszłość. Problem sam się rozwiązał, a przecież nikt jeszcze nie podjął żadnych kroków. Niemniej jednak, na pewne osoby można było liczyć, więc pokładałem wiarę w takiej właśnie osobie.

niedziela, 3 maja 2015

Kartka z pamiętnika CCLXIII - Syriusz Black

Jako jedyny miałem szansę by dotrzeć do Jamesa przed dyrektorem i jego ekipą poszukiwawczą. Nie wiedziałem tylko, czy mi się uda, ale i tak niewiele miałem do stracenia. Zawsze mogłem udawać zabłąkanego psa, chociaż nie uśmiechało mi się takie zadanie. Zdecydowanie lepiej czułem się w roli bohatera. Umówiłem się z Remusem niedaleko jednego z tajnych przejść prowadzących bezpośrednio z błoni do zamku i kazałem mu czekać do skutku. W końcu zawsze mogło się okazać, że zamiast Jamesa to ja będę potrzebował pomocy. Zakazany Las był przecież pełen masochistycznych i sadystycznych przyjemności.
Przemieniłem się dopiero pod samym przejściem, kiedy Remus dał mi znak, że nikogo nie spotkamy w pobliżu. Moje zadanie bojowe uznałem za rozpoczęte.
Powietrze pachniało słodko, słońcem, jeszcze świeżą trawą, nielicznymi kwiatami i ciepłym wiatrem. Jesień zapowiadała się naprawdę wspaniale i miałem nadzieję, że tak zostanie. Moje zmysły były wyczulone, ciało rwało się do biegu. Ten jeden raz nie miałem zamiaru mu przeszkadzać, więc ile sił w łapach pognałem w stronę Zakazanego Lasu. Usiłowałem trzymać się z boku, tak by nikt nie dostrzegł mnie z okien, ale wątpiłem by było to możliwe. Po prostu nie potrafiłem znikać, a właśnie to byłoby mi teraz potrzebne. Wprawdzie mogłem użyć peleryny niewidki Jamesa, ale wątpiłem by starczyło mi czasu na wszystko, co zaplanowałem. Moje psie łapy niosły nie o niebo szybciej niż uczyniłyby to ludzkie nogi.
Zamknąłem oczy wyszukując zapachu Jamesa wśród leśnej ściółki, ale nie było to wcale łatwe. Nie wiem w jaki sposób Remus chciał to opanować i już zaczął rozpoznawać nas po zapachu, ale ja się do tego nie nadawałem. Animag to nie to samo co wilkołak, nie ważne ile bym się nie starał. Musiałem się więc poddać i pozwolić by sytuacja wyglądała tak, a nie inaczej. Byłem zmuszony szukać przyjaciela po omacku. Podejrzewałem w sumie, że coś się zmieni, jeśli trafię bezpośrednio na jego ślad, więc postanowiłem zacząć przeczesywanie Zakazanego Lasu od obrzeży. W jednym z tych miejsc J. wbiegł między drzewa. Nie pamiętałem do końca, w którym, ale gdzieś tutaj musiał zostawić swój ślad.
Serce podskoczyło mi do gardła, kiedy usłyszałem głosy dobiegające z błoni. A więc nauczyciele już byli w drodze, już na tropie. Z jakiegoś powodu wyobraziłem sobie jak idą z pochodniami i widłami na Zakazany Las by wyrwać mu zaginione dziecko. Stanowczo zbyt dużo czasu spędzałem z czytającym Remusem!
„Myśl, Black! Myśl! Gdzie może być James?” wywieranie na sobie podobnej presji nie miało sensu. On mógł być wszędzie, a nauczyciele na pewno znali zaklęcie umożliwiające im znalezienie Pottera.
I nagle wpadłem na wspaniały pomysł! Mogłem przecież zakraść się do nich i podsłuchać, którego zaklęcia namierzającego używają, a później... Głupi! Byłem psem! Nie mogłem rzucać zaklęć! Ha! Nie miałem nawet przy sobie różdżki.
Tak, to był naprawdę genialny pomysł. Gratulacje, Black. Mistrz z ciebie jakich mało. Skończony matoł! Jak można zapomnieć o czymś takim jak brak różdżki i zwierzęca forma?!
„Może lepsze to niż sikać na drzewa...” pocieszałem samego siebie i zrezygnowany niuchałem dalej. Jeśli zaraz nie znajdę przyjaciela to może mieć niezłe problemy i przypadkowo wsypie nas wszystkich.
Szlag, szlag, szlag! Musiałem zacząć myśleć! Remus potrafiłby na coś wpaść! Ja byłem zwyczajnie beznadziejny.
Wziąłem głęboki, psi oddech i zacząłem zastanawiać się nad opcjami, jakie miałem. Jeśli James sądził, że pszczoły i koty nadal siedzą mu na ogonie, to uciekł głęboko w Las, ale jeśli szybko je zgubił to powinien być gdzieś pod ręką. Pytanie, co zrobił.
W końcu poczułem jakiś znajomych zapach, ale nie byłem pewny do kogo należał. Mój psi umysł mógł zawodzić. Mimo wszystko rzuciłem się w pogoń za zapachem. Przebiegłem sam nie wiem jaki kawałek, kiedy dostałem w głowę szyszkami. Nie spodziewałem się tutaj małp, więc z pewną obawą spojrzałem do góry. Cokolwiek zrzuciło to morze szyszek, musiało być wielkie. Nie dostrzegłem jednak nic. Odsunąłem się, zmieniłem pozycję i wysiliłem wzrok. Moja psia szczęka opadła na dół i czułem się jak dureń, ale to co widziałem było jeszcze durniejsze.
Jeleń siedzący na choince. Merlinie kochany! Widziałem jelenia na choince! Racicami obejmował pień i wielkim tyłkiem spoczywał na gałęzi.
Czy ja przez przypadek połknąłem grzybka? A może wlazłem w jakąś trującą purchawę? Plunęła mi w oczy trująca żaba? Nie piłem, jestem pewny, że nic nie piłem ostatnimi czasy! Więc jakim cudem widziałem jelenia na choince?
Zaszczekałem i odskoczyłem, kiedy jeleń zrzucił na ziemię całą masę szyszek. Poruszył rogami i omal nie spadł z drzewa. Przemienił się w człowieka i teraz patrzyłem na siedzącego na drzewie Pottera. Ja również przybrałem pospiesznie ludzką postać.
- Dyrektor i nauczyciele już cię szukają! - krzyknąłem w miarę cicho w stronę chłopaka. - Siedź tam i czekaj. Nie przemieniaj się! - i znowu byłem psem. Ukryłem się w krzakach by poczekać na szukających. Musiałem mieć pewność, że chłopak zostanie znaleziony.
Remusie Lupinie i wszyscy Huncwoci, jeleń na drzewie. Tego się nie spodziewałem i teraz, kiedy napięcie i pierwszy szok opadł, miałem ochotę śmiać się i szczekać z rozbawienia. Zwabiłbym tym niestety nie tylko ludzi, ale i mniej przyjemne stwory, więc wolałem się powstrzymywać, chociaż nie przychodziło mi to z łatwością. Żałowałem, że chłopcy tego nie widzieli, że więcej i ja tego nie zobaczę. Coś takie zdarza się raz w życiu i tylko nieliczni mogą tego doświadczyć. Wielkie, brązowe cielsko, okręcone jakimś sposobem wokół drzewa racice, rogi plączące się między gałęziami... Nie łatwo zapomnieć coś podobnego, ale i nie najłatwiej to zapamiętać.
Czerwony punkcik wyleciał spomiędzy drzew, a za nim wypadło kilka osób, między innymi dyrektor, McGonagall i Namida. Punkt zaczął unosić się do góry, prosto do miejsca, w którym siedział Potter. Znaleźli go! Postanowiłem jednak czekać dalej i wyjść Lasu ich śladem. Gdybym się zgubił, o czym wcześniej nie pomyślałem, miałbym nie lada problem.
Ratowanie Jamesa Pottera odbyło się bez zakłóceń i wręcz we wspaniałym stylu. Czekałem grzecznie, a później śledziłem nauczycieli, którzy pilnowali by nic ich nie zaatakowało, a już na pewno by nie były to koty i pszczoły. Na szczęście wszystkie nasłane na Pottera żyjątka musiały zostać odwołane lub skołowane jego przemianą. Na ile jednak pamiętały o rozkazie ataku... Nie potrafiłem tego nawet odgadnąć.
Kiedy James ze swoją obstawą wyszedł na błonia, ja okrężną, ale i bezpieczniejszą drogą pognałem do zamku by zrelacjonować przyjaciołom moją wyprawę oraz by udawać, że nigdzie się nie ruszałem z tego miejsca.
Zaszczekałem cicho, kiedy byłem w przejściu. Odpowiedziało mi nawoływanie Remusa, który dał tym samym znak, że mogę bezpiecznie opuścić korytarz. Nie czekałem więc na kolejne zaproszenie. Wyskoczyłem pospiesznie i jako człowiek stanąłem obok Lupina i Petera, wyglądając przez okno. Patrzyłem, jak nauczyciele walczą z kotami petryfikując je i odganiają pszczoły usiłując je z kolei pozamykać w jakiejś niewidzialnej klatce, szkatułce, czy co tam czarowali. Slughorn potknął się o kota, wylądował na Jamesie, co na pewno było bolesne. McGonagall składała chłopaka do kupy, chociaż nie wiem jakim cudem przeżył takie zmiażdżenie.
- Otoczyli go zaklęciem ochronnym, które nie pozwala kotom i pszczołom zbliżyć się za bardzo. - wyjaśnił Remus, co świadczyło o tym, że przypadkiem zacząłem mówić głośno to, co przecież jeszcze chwilę temu tylko myślałem.
- Myślicie, że możemy im jakoś pomóc? - Petera najwyraźniej wzięło na bohaterskie czyny i doskonale wiedziałem, że chciał w ten sposób przypodobać się Narcyzie. Uważał, że zakocha się w nim jeśli zostanie publicznie odznaczony lub chociaż pochwalony za odwagę. Biedny, głupiutki Pet. Nie potrafił pojąć, że moja kuzynka świata poza Lucjuszem nie widziała, ale sam miałem w tym swój udział, ponieważ nie chciałem niszczyć marzeń przyjaciela i nigdy nie powiedziałem mu szczerze, że nie będzie miał u niej szans nawet jeśli zostanie jedynym mężczyzną na świecie.
Zmarszczyłem brwi i przykleiłem się do okna. Z góry sypały się okruchy, więc otworzyłem je pospiesznie i nałapałem ich trochę na dłoń. Peter zgodził się je zbadać, więc szybko dowiedzieliśmy się, że nad nami ktoś urządził sobie niezłe przedstawienie przy słonych przekąskach. Remus poniuchał, ale poza jedzeniem nie zdołał więcej nic wyłapać.
- To może być agresor. - rzuciłem do chłopaków, który zgodzili się ze mną natychmiastowo. Bezustanny atak zwierząt, okruchy i przedstawienie pod tytułem „James Potter, krwiożercze koty i wściekłe pszczoły”? Wszystko wskazywało na jedną tylko osobę. Skrytobójcę.
Rozumiałem się z Remusem bez słów. Rzuciliśmy się w stronę schodów by dopaść winnego wszystkich tych zajść na gorącym uczynku. Nagle byliśmy całkowicie pewni, że on tam jest, zaraz nad naszymi głowami, i chce usilnie zaszkodzić naszemu przyjacielowi. Musieliśmy działać szybko, a wszystko to w obronie okularnika.

bk_mg1