czwartek, 29 października 2015

"Czerwony Kapturek" inaczej

13 listopada
- Mamusiu, chcę do domu! Rzucam pracę i wracam do Francji! Na pewno znajdzie się jakiś świstoklik do Perpignan, a stamtąd z łatwością wrócę do domku. - Noah właśnie zaczynał panikować. Siedział na stołeczku otoczony perkusją i chociaż od widowni odgradzała go gruba kurtyna, musiał wyraźnie słyszeć głosy zebranego w Wielkiej Sali tłumu.
W końcu ja również go słyszałem i miałem ochotę zapaść się pod ziemię, byle nie musieć występować przed tak liczną publicznością. Od całych wieków nie miałem kontaktu z mikrofonem, więc obawiałem się, że zamiast zaśpiewać, będę wył, jak na wilkołaka przystało. To byłoby bardziej niż krępujące!
- Nie przesadzaj! Bądź mężczyzną! - nawet nie wiem, kiedy Zardi pojawiła się obok, co znaczyło, że stres pozjadał wszystkie moje wilkołacze zmysły. - Macie tylko opowiedzieć historię, jesteście tłem, pamiętajcie o tym!
- Ty to masz sposoby dopingowania. - Syriusz westchnął ciężko. - Równie dobrze możesz nam powiedzieć: jesteście zerem, nie liczycie się, więc czym się przejmujecie. Powietrze nie ma tremy, bo i tak nikt go nie widzi.”
- O tak! To było doskonałe, więc dostosujcie się do tego i jazda! Show must go on, panowie! - z tymi słowy pognała „dopingować” resztę swoich podopiecznych, którzy byli nie mniej zestresowani tak wielkim wydarzeniem. I tak miała szczęście, że jej Czerwony Kapturek nie dał nogi, ponieważ sądząc po jego wielkich, przerażonych oczach, wolałby spędzić cały dzień sam na sam z Jamesem, niż brać udział w tym wszystkim. Trochę chyba współczułem Snape'owi, który nie miał innego wyjścia, jak tylko przystać na propozycję zagrania w przedstawieniu, kiedy do gry wkroczyli nauczyciele. Wcisnął się w czarno-czerwone wdzianko, magicznie zmieniono mu fryzurę, dodano kilka akcesoriów i prawdę mówiąc wyglądał o dziwo zdecydowanie normalniej niż zazwyczaj.
- Panie, panowie, koleżanki i koledzy! - serce mi stanęło na chwilę i podjechało pod gardło, kiedy usłyszałem głos Zardi za kurtyną. Zaczynało się! - Po tygodniach pracy i licznych trudnościach, w końcu stoję przed wami mając zaszczyt przedstawić wyreżyserowanego przeze mnie oraz moją nieocenioną prawą rękę, Lily Evans, zupełnie nową wersję „Czerwonego Kapturka”. Zapewniam was, że będzie to coś, czego dotąd nie widzieliście! Starałyśmy się ukryć w tym pełnię przekazu i nowoczesności. Czy je odnajdziecie? O tym przekonamy się dopiero na końcu. Nie przedłużając! Przedstawienie czas zacząć!
Kurtyna poszła w górę, a ja miałem ochotę zemdleć. Tego było dla mnie zbyt wiele, ale nie mogłem teraz się wycofać. Noah zaczął wybijać rytm, Syriusz rozpoczął swoją gitarową część. Krok po kroku wchodziły nowe dźwięki, co pozwoliło mi na odrobinę rozluźnienia. Zaczynaliśmy łagodnie, niemal folklorystycznie. Od razu było w tym widać pogański urok Shevy i to sprawiło, że uśmiechnąłem się pod nosem. Miałem nadzieję, że kiedyś i przyjaciel pozna wszystkie szczegóły tego, co dziś miało się tutaj wydarzyć. W końcu to właśnie on pozwolił tej muzyce płynąć i słowom niewolić serca.
W końcu przyszła kolej na mnie, więc przełamałem strach i myśląc o przyjacielu zacząłem śpiewać mając szczerą nadzieję, że nie brzmię tak koszmarnie, jak mi się wydawało.
- Tam, gdzie nie istnieje cisza, // Tam, gdzie życie trwa i trwa, // Tam, gdzie serce się wycisza, // Kiedy wokół wszystko gra... // - nasza muzyka stała się cięższa, mroczniejsza. - Wśród zielonych, słodkich kniei, // Wśród pachnących świeżo traw, // Pozbawiają nas nadziei // Obdzierają z wszelkich praw. // Świat umiera z niemym krzykiem, // Rodzi się z betonu las, // Miasto wzrasta z sztucznym rykiem, // I iluzją wokół nas. - malowaliśmy muzyką obraz upadłego lasu zajmowanego przez miasto. I w tym betonowym świecie rozgrywały się wydarzenia naszego „Czerwonego Kapturka”, którym był nie kto inny, jak Snape. Zardi zrobiła z niego postać idealną. Mroczny, smętny, zamknięty w sobie. Pod pewnym względem był dokładnie taki, jakim widywaliśmy go na co dzień, choć zdecydowanie krótsza fryzura wymyślona przez dziewczyny pasowała mu zdecydowanie bardziej niż jego przydługie prawdziwe włosy. Nie zgadzało się tylko to, że nasz Kapturek był niewinny, a Severusa na pewno nie nazwałbym niewinnym.
Czy jednak w tym przedstawieniu jakakolwiek postać mogła być niewinna? Wilk sprowadzający Kapturka na manowce, rozkochujący go w swoim charyzmatycznym stylu bycia i uroku osobistym, Czerwony przymykający oko na niepasujące do siebie kawałki układanki, jaką było życie Wilka. Szantażowana babcia, którą był nasz biedny James, prowadząca dom uciech ze sprowadzanymi podstępem z zagranicy dziewczynami. Krótko mówiąc, handel ludźmi, narkotyki, seks, alkohol. Nie wiem, co myśleli o tym nauczyciele, ale uczniowie na pewno nie spodziewali się takiego przedstawienia baśni. Nie wątpiłem jednak, że naprawdę się im podobało. Świadczyła o tym uwaga, z jaką spoglądali na scenę.
I jakoś się im nie dziwiłem. Staczający się coraz bardziej Kapturek, wykorzystująca jego słabości podrzędna mafia, policjant w roli leśniczego, który pragnie pomóc „dziewczynce” i jej babci.
Nie, czegoś takiego na pewno nie znaleźliby nigdzie indziej, więc nie mogłem dziwić się pasji z jaką nasi koledzy i koleżanki śledzili wszystkie te wydarzenia. Sam przecież wkręcałem się w to wszystko i naprawdę czułem to, co śpiewałem w ramach narracji. Musiałem przyznać, że moja przyjaciółka i nieszczęsna dziewczyna Jamesa odwaliły kawał dobrej roboty. Już nawet nie pamiętałem o tremie i podejrzewałem, że tyczyło się to także samych aktorów.
Nie wiem ile było w tym prawdy, ale miałem wrażenie, że Zardi specjalnie posłużyła się silnym mugolskim akcentem w swoim przedstawieniu, jako że ostatnio coraz częściej słyszało się o rosnącej niechęci względem nich. Może chciała pokazać, że nawet niemagiczni, całkowicie zwyczajni ludzie mają w sobie coś innego, niecodziennego, niebezpiecznego, więc powinniśmy się z nimi liczyć?
- Nie pomożesz temu, kto nie chce pomocy. // Nie wepchniesz Kopciuszka do dyniowej karocy, // Nie uratujesz Śnieżki, gdy sama się truje, // Nie zatrzymasz Pinokia, gdy już się zbuntuje, // Nie obudzisz księżniczki, która śpi z własnej woli. // Więc i Wilk będzie umierał, choć bardzo powoli. - śpiewałem pod koniec, kiedy Leśniczy nie miał innego wyjścia, jak tylko przyjąć do wiadomości fakt, że Wilk chciał zostać przez niego postrzelony i teraz wcale nie czekał na ratunek. - Wybrał swą drogę, kiedy był jeszcze szczeniakiem, // Znalazł swój sposób by nie zostać żebrakiem. // A choć wybrał złą drogę, nic nam już do tego, // To jego życie, więc i śmierć będzie jego. - ostatnie dźwięki perkusji, ostatni jęk gitary, bas już milczy, więc i ja zamilkłem.
Nie spodziewałem się owacji na stojąco, a jednak właśnie takie otrzymaliśmy. Nawet nauczyciele wydawali się szczerze zadowoleni z tego, co z takim trudem przygotowały dziewczyny. Dyrektor najwyraźniej był w niebo wzięty, ponieważ nie zwracał nawet uwagi na fakt, że Flitwick w euforii kręci nad głową jego długą brodą.
A więc sukces. Niespodziewany, ale zasłużony, wypracowany przez te długie tygodnie ciężkiej pracy. Niezaprzeczalny sukces, jak się patrzy! Byłem dumny, że mogłem wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Wprawdzie planowaliśmy wystawić to przedstawienie wcześniej, ale i dzisiejszy dzień był tak samo dobry, jak każdy inny. Innym się przecież podobało, a na to nie miały najmniejszego wpływu wielkie wydarzenia, mniejsze lub większe święta. Po prostu byliśmy fantastyczni i dlatego nas doceniono.
- Cudownie, wspaniale! - Slughorn także odpłynął, co było widać po jego rozanielonej minie i rumianej z emocji twarzy.
Dyrektor wyszedł na scenę, kiedy wszystkie osoby zaangażowane w ten projekt pojawiły się na niej by się ukłonić. Byłem tam także ja z moim zespołem i dopiero teraz tak naprawdę przypominałem sobie, że przecież to był występ przed liczną publicznością, a ja tak zwyczajnie nie pamiętałem o tremie. To była magia Zardi. Magia osoby, która potrafiła dać z siebie wszystko i zaangażować w to także innych.
- Zgadzam się w pełni z profesorem Slughornem. - zaczął Dumbledore, stojąc naprzeciwko Zardi i Evans. - I właśnie dlatego przyznaję wszystkim domom po 60 punktów! Nie mogę jednak nie docenić pracy i zaangażowania dwóch reżyserek tego przedstawienia i dlatego dodatkowych 20 punktów chcę posłać na konto Gryffindoru! Zasłużyłyście na to, moje panie. - pogratulował im ściskając ich drobne dłonie. - To jednak nie wszystko, ponieważ zapracowaliście sobie także na dodatkową odrobinę rozkoszy i dlatego mam dla was specjalną ucztę. - klasnął w dłonie i Wielka Sala zaczęła wracać do normalnego stanu. Uczniowie lewitowali na krzesłach prosto na swoje stałe miejsca przy stołach domów, na których pojawiały się właśnie prawdziwe frykasy. To zabawne bo jeszcze niedawno byłem pojedzony, a teraz już czułem, że ssie mnie w żołądku na samą myśl o tym, że wgryzę się w soczyste steki, pieczone ziemniaczki, tarty z owocami.
„Remus Lupin i jego niezaspokojony głód” - tak miała brzmieć druga część przedstawienia, którym był ten dzień mojego życia.

ev88xz

niedziela, 25 października 2015

Notki brak T^T

Nie wyrobiłam się, ponieważ praca dała mi w kość w tym tygodniu. Kolejnego wpisu oczekujcie dopiero w środę!

środa, 21 października 2015

Kartka z pamiętnika CCLXIX - Oliver Ballack

Patrzyłem na wściekłego Reijela i nie potrafiłem ukryć rozbawienia, co tylko bardziej go irytowało. Był dziecięco nieporadny, kiedy tak złościł się na cały świat i próbował znaleźć sobie miejsce, w którym czułby się komfortowo. A wszystko dlatego, że zaledwie przed miesiącem wróciliśmy do Anglii po długich, francuskich wakacjach, zaś on zdążył się już przeziębić, wyzdrowieć i teraz znowu podupadał na zdrowiu. Nie miałem pojęcia, jakim cudem mogło go przewiać, kiedy tak szczelnie otulał się kurtką i fularem, ale nie widziałem innego wyjaśnienia dla jego bólu szyi. Był w stanie przekręcić głowę w prawo, ale w lewo już niekoniecznie. Krzywił się i wściekał, kiedy podczas licznych prób wykonania tego prostego ruchu pojawiał się ból.
Współczułem mu wprawdzie, ale miało to także swoje dobre strony, ponieważ Reijel był zawsze w domu, kiedy wracałem z pracy. Nie mogąc usiedzieć w jednym miejscu, zaczął nawet eksperymentować w kuchni, co kończyło się przypalonym mięsem, krzywo obranymi ziemniakami, a nawet dziwacznym smakiem potraw, ale nigdy nie narzekałem. Wiedziałem, że jedno złe słowo zakończyłoby tę dobrą passę i musiałbym wrócić do przyrządzania szybkich dań zaraz po powrocie z Ministerstwa, a tego chciałem unikać tak długo, jak tylko się dało.
- Nienawidzę tego kraju! - parsknął Reijel, który właśnie wmasowywał w szyję maść rozgrzewającą, do której niemiłosiernie lepiły się jego platynowe włosy. - Życie tutaj jest może proste, ale i tak go nienawidzę! Śmierdzi!
- To pachnie. - poprawiłem go z westchnieniem i odsunąłem dużą, jasną dłoń mężczyzny od jego maltretowanej już teraz szyi. Owinąłem ją szalikiem, aby maść działała jak należy i pogładziłem kochanka po policzku. - Na nos już ci się przerzuciło? - drażniłem się. - To wprawdzie intensywny zapach, ale jednak przyjemny, więc nie przesadzaj.
- Śmierdzący, jak cały ten kraj! - niezadowolone prychanie wielkiego, drapieżnego kota trwało dalej. - Chcę wrócić do Francji! Tam przynajmniej wszystko jest poukładane jak należy! Powinniśmy tam zostać na stałe!
- Przypominam ci, że pracuję w Ministerstwie Magii w Anglii i nie zamierzam codziennie przemierzać niewyobrażalnie wielkiego dystansu z Francji do pracy tutaj. Kominki to nie najprzyjemniejsze środki transportu nawet w kraju, a co dopiero na takim dystansie.
- Więc znajdę ci inną pracę.
- O tak, w to nie wątpię, ale jednak wolę pozostać przy tej, którą mam, jeśli pozwolisz.
- Phi! Nie wiesz, co tracisz! - mężczyzna pociągnął lekko za szalik, ale szybko przypomniał sobie dlaczego ma go na sobie i zacisnął materiał jeszcze ciaśniej na szyi. - Parszywy kraj!
Zostawiłem go z jego narzekaniem sam na sam i wyszedłem z salonu do kuchni by przygotować dla nas kolację. Miałem szczerą nadzieję, że niedługo dorobię się swojego własnego Skrzata Domowego, jako że męczyło mnie już wykonywanie obowiązków, których nigdy nie musiałem robić w domu rodzinnym. Chwilowo jednak nie mogłem pozwolić sobie na luksus pomocy w domu, więc byłem skazany na bezsensowne tracenie czasu.
- Oli! - wołanie z pokoju, który przed chwilą opuściłem sprawiło, że przez chwilę miałem ochotę zapłakać nad moim marnym losem.
- Słucham cię, mój ty niesamowity mięczaku! - rzuciłem słodko wychylając się przez drzwi kuchenne i zaglądając do salonu.
- Zaproś Camusów na kolacje. - mruknął, a ja nie wierzyłem własnym uszom. Może nawet wydałem z siebie jakiś dziwaczny odgłos, ponieważ Reijel powtórzył. - Zaproś ich. Muszę się komuś wyżalić, bo ty nie rozumiesz mojego cierpienia! - a jednak się nie przesłyszałem.
Pokiwałem głową i poczłapałem szybko po naszą niewielką sowę, która potrafiła w mgnieniu oka przenosić wiadomości z jednego miejsca do drugiego w obrębie miasta. Nie chciałem żeby kochanek zdążył się rozmyślić, więc naskrobałem kilka szybkich słów i wysłałem zwierzaka z naprawdę ważną misją. Sam miałem nie mniej istotne zadanie, ponieważ zaproszenie na kolacje oznaczało, że muszę jakąś przygotować. Okazało się jednak, że Reijel już stał w kuchni gotów do pomocy, co nie tylko mnie zaskoczyło, ale też sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, na ile jego dolegliwości ograniczały się tylko do szyi, a na ile sięgnęły już głowy.
- Zamknij się! - prychnął do mnie mężczyzna.
- Nic nie mówię.
- Powiedziałem, że masz się zamknąć! I chodź tu, bo mi zimno! - wyciągnął ramiona rozkazująco, więc nie opierałem się jego woli.
Wtuliłem się w jego ciało i pozwoliłem by z jękiem zdołał znaleźć pozycję, która nie będzie nadwyrężać jego i tak obolałej szyi. Stałem tak na środku kuchni i wcale nie spieszyło mi się do rozpoczęcia przygotowań do kolacji. Od niechcenia machnąłem różdżką kilka razy, kiedy uznałem, że nie zakłóci to rozkosznej chwili w objęciach kochanka i znowu odpłynąłem w przyjemność, jaka stała się teraz moim udziałem.
Reijel zdobył się na wysiłek odsunięcia ode mnie i sięgnął swoimi wargami moich. Spiął się, kiedy źle przekręcił głowę i odczuł związany z tym ból, ale zignorował to całkując mnie zapamiętale, mocno i głęboko. Naprawdę zastanawiałem się, co mu dolega, ponieważ bardzo rzadko był tak normalny i niemal słodki. Przez chwilę nawet pomyślałem, że może chce mnie zostawić i przenieść się do Francji, ale wolałem odrzucić tę ewentualność. Zdecydowanie bardziej odpowiadała mi opcja: chory Reijel = grzeczny Reijel.
Kiedy poczułem dłonie kochanka na swoich pośladkach, wiedziałem już do czego zmierza to niby niewinne przytulanie i odepchnąłem go od siebie, patrząc na niego karcąco.
- Chciałeś gości, więc teraz nie licz na nic poza niewinnym przytulaniem i pocałunkami!
- Więc zmieniłem zdanie, nie chcę żadnych gości... - zamruczał.
- Za późno, już wysłałem wiadomość, więc uspokój się i nie licz na nic poza tym, co już dostałeś! Jeśli się spiszesz, mogę pomyśleć o dogadzaniu ci w nocy, ale na razie możesz o tym zapomnieć. - rzuciłem okiem na stół, gdzie w końcu zaczęły pojawiać się produkty spożywcze. Posłużyłem się więc kilkoma kolejnymi zaklęciami, aby mieć pewność, że wszystko będzie wyglądało jak należy. Nie chodziło o przyjęcie mojego kuzyna i jego męża ze wszystkimi honorami, ale o rozpieszczenie Nathaniela, więc zadbałem aby chleb był wycięty w kształt kwiatów, dzięki czemu pozbywałem się nielubianych przez malca skórek. Podejrzewałem, że Fillip nie będzie zachwycony faktem, że staram się do tego stopnia dogodzić jego synowi, ale chciałem być najlepszym z wujków, więc starałem się, co z kolei nie odpowiadało Reijelowi.
- Dla mnie takich nie robisz. - skomentował wisząc mi nad ramieniem, kiedy kroiłem kwiatki na poszczególne płatki, aby malec nie musiał męczyć się z całością, ale mógł jeść kanapki po małym kawałku.
- Może dlatego, że ty nie masz takich wymagań, ale jeśli chcesz to proszę. Kwiatki dla ciebie. - podałem mu skórki chleba. W końcu mój kochanek bardzo je lubił, więc nie widziałem problemu w tym, aby zjadł resztki, których nie zaserwuję przecież moim gościom. Nie był zachwycony, co wcale mnie nie zdziwiło, ale nagle na jego twarzy pojawił się szelmowski uśmiech. Tym razem to on zaczął rzucać zaklęciami, a skórki pozostałe po kanapkach Nathaniela dzieliły się na mniejsze kawałki. Reijel z bezczelnym uśmiechem zaczął przygotowywać malutkie koreczki i doskonale wiedziałem, że ma zamiar poczęstować nimi naszych gości. Nawet nie protestowałem, ponieważ z nim i tak nie miałbym najmniejszych szans.
- Nie jestem psem jakiegoś smarkacza, żebym miał jeść to czego on nie chce. - powiedział dumnie i zadowolony zaczął układać swoje dzieło na talerzu. Skórka chleba, rulonik z szybki, rulonik z sera, raz oliwka, raz pomidorek koktajlowy. - Tak, jestem geniuszem, a ty mnie nie doceniałeś. - zwrócił się do mnie, kiedy jego dzieło było już gotowe.
- Najwyraźniej. - przyznałem rozbawiony i klepnąłem go w pośladki przechodząc obok.
Reijel miał lepsze i gorsze dni, więc nasze wspólne życie nigdy nie było usłane różami, ale im dłużej byliśmy razem, tym lepszy się stawał, a przynajmniej miałem wrażenie, że tak właśnie jest. Nadal bywał niemiły, samolubny, zimny i wyrachowany, ale coraz częściej pozwalał sobie na bycie normalnym człowiekiem o ludzkich odruchach.
Nie bałem się już tego, co zrobi, jeśli coś mu się nie spodoba, nie byłem już smutnym, wystraszonym człowiekiem z depresją, który nie jest pewny kolejnego dnia swojego życia. W końcu żyłem normalnie i mogłem odważnie spojrzeć w twarz kuzynowi, który wiódł swoje własne rajskie życie na drugim końcu miasta.
Reijel wycisnął z moich oczu morza łez, robił ze mną, co mu się żywnie podobało, wyciągnął mnie z bagna jednostronnej miłości i topił w mroźnym jeziorze swojego samolubnego uczucia, a wszystko po to, abym teraz mógł z całą pewnością stwierdzić, że jestem szczęśliwy.

Reijel Lucifer

niedziela, 18 października 2015

Gra i wygrana

Uśmiechałem się jak głupi do sera patrząc jak dwie grupy zestresowanych uczniów dosiadają mioteł. Oni bali się tego, co nadejdzie i przejmowali się patrzącymi na nich kolegami, za to nauczyciele wydawali się cieszyć jak dzieci z możliwości tej niewinnej zabawy. Podejrzewałem, że część z nich od dawna nie grała w quidditcha, więc teraz wspominali czasy młodości, kiedy sport stał dla nich otworem i mogli wyszaleć się kiedy tylko mieli na to ochotę. Może właśnie taki cel przyświecał dyrektorowi, który przecież również brał w tym wszystkim udział. On też kiedyś był młody, on również musiał darzyć ten sport gorącym uczuciem, jak zresztą każdy czarodziej, a więc i on zrezygnował z gry na rzecz powołania do nauczania innych. Tak przynajmniej sobie to tłumaczyłem. Czy słusznie? Tego z pewnością nigdy się nie dowiem.
Z prawdziwą radością obserwowałem czasami bardzo niezgrabne interwencje uczniów, którzy nigdy dotąd nie stawali w quidditchowe szranki ze swoimi kolegami i koleżankami z innych roczników oraz grup. Było w tym coś niezwykle pięknego i zabawnego jednocześnie. Sam najpewniej miałem być równie rozlazły i niedoświadczony, chociaż ignorowałem to taktownie dla samego siebie, podobnie jak starałem się odrzucić precz myśl o nauce oraz tremę przed jutrzejszym dniem. W tej chwili miał się dla mnie liczyć tylko quidditch i nic więcej. Takie było moje założenie, chociaż sprawiało mi z początku trochę problemów. W końcu nie łatwo się uspokoić, kiedy nad głową wisi wizja występu przed liczną publicznością składającą się z samych znajomych osób.
- Nie mogę się doczekać! - James roztrząsł się cały chłonąc z zapartym tchem grę dwóch wybranych na pierwszy rzut grup. Nie interesowało go, że grze brakuje składu i współpracy, ponieważ dla tego chłopaka liczył się po prostu quidditch.
- Doczekasz się, nie panikuj. Zresztą, jesteś w grupie McGonagall, więc nie licz na jakieś szczególne szaleństwa. Nie potrafię sobie wyobrazić jej podczas gry. - przyznałem cicho, aby kobieta nie usłyszała, że ją obgaduję. Skończyłbym marnie, gdyby wiedziała, co o niej myślę. Ale przecież ona była kimś niezmiennym, sztywnym, pozbawionym zmysłu zabawy! Jak więc to możliwe, że teraz potrafiła wbić się w strój do gry? Jej długie, chude nogi były wyeksponowane dzięki obcisłym spodniom, talia okazała się nikła, z powodu i tak bardzo szczupłego ciała. Czy ta kobieta miała w ogóle biodra, czy może tylko nogi i tułów? Tylko ten koszmarny kok wciąż tkwił na jej głowie, jakby był permanentną ozdobą, a nie ułożoną z jej włosów fryzurą. Moim opiekunem był, o zgrozo, Flitwick, który na pewno nie był mistrzem, sądząc po jego mało fachowym sposobie trzymania miotły. Syriuszowi trafił się Namida, zaś nasz jakże utalentowany wstecznie Peter był pod opieką samego Wavele'a. Cóż, widać to naprawdę miały być ciekawe rozgrywki.
Kiedy w końcu przyszła moja kolei, nie byłem pewien, czy aby dobrze robię angażując się w grę. Jako wilkołak miałem wprawdzie pewną przewagę, ale z drugiej strony nie byłem stworzony do latania. Na domiar złego, moim przeciwnikiem był Syri, który z jakiegoś powodu dziko cieszył się z faktu, że stoimy naprzeciw siebie i mamy okazję zmierzyć się w walce, nawet jeśli tylko w formie zabawy. Nie podzielałem jego entuzjazmu, ale przecież byliśmy parą, więc różnice między nami były nie tylko nieuniknione, ale nawet bardzo pożądane. Gdybyśmy byli do siebie nadto podobni, musiałbym uznać, że umawiam się z samym sobą, a to raczej nie wróżyłoby dobrze mojemu związkowi.
Na początku było trudno. Czułem się sztywny, tak okropnie sztywny i pozbawiony życia, że z trudem potrafiłem usiedzieć na miotle. Prawda była jednak taka, że po pewnym czasie zdołałem się rozluźnić, a wtedy gra zaczęła się na dobre i byłem w stanie poddać się jej bez reszty. Moim głównym zadaniem było zdobywanie punktów, a więc musiałem wykazać się celnością, co wcale nie było tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. Poradziłem sobie całkiem nieźle, chociaż można powiedzieć, że oszukiwałem. W końcu nie musiałem obawiać się tłuczków, dzięki mojej koordynacji zmysłowo-ruchowej, dzięki której odbierałem bodźce zewnętrzne każdym możliwym zmysłem i potrafiłem na nie momentalnie zareagować. Bycie wilkołakiem czasami popłaca. Miałem także talent do łapania kafla i przejmowania podań drużyny przeciwnej, ale Syriusz znając mnie i moje „talenty” potrafił doskonale przeszkadzać mi w grze. Byliśmy więc bardzo zgranym duetem, nawet jako przeciwnicy. Na szczęście to właśnie moja drużyna okazała się lepsza o kilka małych punkcików, co naprawdę mnie uspokoiło. Wprawdzie graliśmy bez znicza, ponieważ jego przejęcie mogłoby zająć nam za dużo czasu, ale i tak uważałem, że wygrana nam się należała. Przecież musieliśmy radzić sobie jakoś mimo Flitwicka w roli kapitana! Przyznaję, że nauczyciel latał nie najgorzej, ale był tak malutki, że gra po prostu mu się nie kleiła. Małe rączki sprawiały, że było mu ciężko złapać i utrzymać kafla, ale wiedział doskonale, w jaki sposób najlepiej podać go dalej, więc wybaczaliśmy mu wszystkie straty i problemy, jakie z tego wynikały.
- Ha! Jestem najlepszy! - nie spodziewałem się takiego przepełnionego dumą komentarza od naszego malutkiego profesora zaklęć, ale widać i jemu udzielił się dobry nastrój, jaki coraz bardziej zdecydowanie wprowadzał quidditch.
- Po prostu miałeś dobry skład. Sam byłeś beznadziejny. - Namida uśmiechnął się do Flitwicka w sposób, który świadczył o tym, że tylko żartuje, ale zapewne i bez tego byłoby jasne, że takie przekomarzania nie mają w sobie zbyt wiele prawdy.
- Tak sądzisz? Więc poczekaj aż rozniesiemy drużynę Albusa! - odgrażał się niski mężczyzna, ale w te jego słowa akurat szczerze wątpiłem.
Dyrektor okazał się istnym demonem gry. Nie miał sobie równych i prawdę mówiąc jego drużyna musiała się naprawdę starać, by dorównać mu poziomem oraz szybkością. Tylko ci, którzy grali w drużynach Domów byli w stanie poradzić sobie z tempem narzucanym przez tego najwyraźniej wcale nie tak starego mężczyznę. Nawet James był pod wrażeniem i trząsł się z niecierpliwości jeszcze bardziej, ponieważ chciał zmierzyć się z najlepszymi, a dyrektor bez wątpienia prowadził swoją ekipę do zwycięstwa.
Ku mojemu zaskoczeniu, McGonagall również okazała się całkiem sprawna i kompetentna. Podejrzewałem nawet, że w czasach szkolnych tych dwoje mogło grać w drużynie ich Domu, co wcale by mnie nie zdziwiło. Wprawdzie nauczycielka transmutacji wyglądała na zdecydowanie młodszą od dyrektora, jednak niektórzy mężczyźni po prostu szybciej siwieli. Ile więc lat miał dyrektor? Ile miała McGonagall? Nurtowało mnie to najbardziej, kiedy widziałem jak młodzieńczo poruszali się na miotłach podczas gry. Przyznam, że sam nie mogłem się wtedy doczekać starcia tej dwójki.
Tak jak przypuszczałem, przegraliśmy z drużyną trzecią z kretesem. Staraliśmy się i przecież nawet ja dawałem z siebie wszystko, ale Dumbledore miał u siebie kapitana Slytherinu oraz vice-kapitana Puchonów, co na pewno robiło swoje. Trzy szychy przeciwko grupce słabeuszy? To nie mogło się nam udać. Przyznam jednak, że wcale się tym nie przejąłem, chociaż z chęcią pograłbym jeszcze trochę. Teraz musiałem odsiedzieć swoje w oczekiwaniu na końcowe starcia, ale jednocześnie miałem okazję spokojnie oglądać małe mecze na wyższym poziomie, jakie powoli miały wyłonić zwycięską drużynę.
I stało się! O pierwsze miejsce walczyli McGonagall, mająca pod sobą podekscytowanego Jamesa, oraz dyrektor. Miałem wrażenie, że za chwilę rozpęta się burza, kiedy dwójka nauczycieli-kapitanów stanęła naprzeciwko siebie. Oboje prezentowali się dumnie i zawodowo, oboje wciągnęli się w grę i mieli od dyspozycji całkiem dobre ekipy. Syriusz, który miał wątpliwą przyjemność przegrać z Jamesem i jego składem, zacierał ręce w oczekiwaniu na ten z pewnością niesamowity mecz.
Niestety do starcia nie doszło, ponieważ niebo pociemniało, zasnuło się okropnymi chmurami i rozpoczęło się w mgnieniu oka istne oberwanie chmury. W takich warunkach grę należało zakończyć, ponieważ każda grupa miała w swoim składzie kilku niedoświadczonych i nieprzygotowanych na coś podobnego uczniów, a nikomu nawet nie przyszło do głowy narażać ich na niebezpieczeństwo. Dumbledore osobiście zadbał abyśmy wszyscy wrócili do zamku w suchych ubraniach i otuleni ciepłem, ponieważ wyczarował nad nami ochronne parasole, które wysyłały pod siebie cudowne fale ciepła.
- Tort już czeka! - pocieszył nas dyrektor, kiedy niektórzy schodzili z trybun markotni. - A mecz można zawsze rozegrać innym razem, więc głowy do góry! Na początek będziemy świętować nie czyjeś zwycięstwo, ale ten wspaniały dzień. Co zrobimy dalej, okaże się kiedy pogoda zacznie się uspokajać. - byłem zaskoczony, że jest w stanie przekrzyczeć ulewę. W końcu nawet zaklęcia miały swoje ograniczenia. To uświadomiło mi jednak, że nadal wiem bardzo niewiele i muszę się sporo nauczyć, jeśli chcę kiedyś odnosić prawdziwe zawodowe sukcesy.
Wystarczył mi jednak słodki, waniliowy zapach unoszący się po wnętrzu zamku, abym zapomniał o całym świecie i skupił się na jednej tylko myśli: „tort!”. W końcu byłem Remusem Lupinem, który bez słodyczy nie wyobrażał sobie życia. Bycie słodko nienajedzonym zobowiązuje! Żal mi było tylko Syriusza, który krzywił się, gdy ja oblizywałem z rozkoszą wargi. Byliśmy od siebie tak różni, że nasz związek po prostu musiał się udawać!

018

środa, 14 października 2015

Miotły w dłonie!

12 listopada
Dzień przed przedstawieniem. Zaczynałem się stresować, chociaż wcześniej byłem pewien, że do tego nie dojdzie. Przecież tak ciężko ćwiczyłem! Poza tym, wcześniej niejednokrotnie śpiewałem i występowałem z przyjaciółmi, więc dlaczego teraz miałem mieć z tym problem? A jednak stres już zaczynał mnie zżerać. Wcale mi to nie odpowiadało! Nie chciałem być pewną siebie gwiazdą, ale opcja trzęsącego się ze strachu amatora także nie była najprzyjemniejsza. Mogąc wybierać, chciałbym znaleźć się gdzieś pośrodku, a na to się nie zapowiadało. Musiałem więc zapomnieć o wszystkich wydarzeniach ostatnich dni i po prostu najeść się słodyczy, jakby czekolada mogła wymazać pamięć na pewien czas. Może naprawdę miała takie właściwości. W końcu czułem się po niej o wiele lepiej i musiałem przyznać, że najwyraźniej byłem od niej uzależniony, ponieważ skosztowawszy jednej kostki czekolady, musiałem zjeść od razu całą tabliczkę. Nie potrafiłem się powstrzymać, to było silniejsze ode mnie! Wprawdzie odczuwałem później lekki dyskomfort i mdłości, ale były one nieznaczące, w porównaniu z przyjemnością dla mojego podniebienia.
- Rozumiem, że dieta już cię nie obowiązuje? - Syriusz patrzył ze zmarszczonymi brwiami na puste opakowanie po czekoladzie, które leżało na moim łóżku.
- Powiedzmy, że czasami mogę ją zawiesić! - rzuciłem dumie. - Poza tym, dziś na podwieczorek zaserwuję sobie makaron z ananasem, brzoskwinią, galaretką agrestową i jogurtem, więc słodkie będzie krążyć w moich żyłach przez cały dzień!
- Nie wiem, czy to mnie miało pocieszyć czy dobić. Wiesz, jakie jest moje podejście do twojego zamiłowania do czekolady, cukru i wszystkiego co słodkie.
- Oj, to tak jak twoja słabość do mięsa! Dobraliśmy się w sam raz, a teraz proszę o pomoc przy runach, bo nie jestem w stanie wyczytać się z twoich bazgrołów!
Jak nisko upadł Remus Lupin aby musieć douczać się na zajęcia z run z notatek Syriusza Blacka? Prawdę mówiąc miałem ogromne szczęście, że kruczowłosy miał smykałkę do tego przedmiotu. Chociaż dawałem z siebie wszystko i starałem się opanować cały materiał, czasami potrzebowałem wsparcia, a wtedy zawsze mogłem liczyć na Syriusza, który naprawdę świetnie radził sobie z runami i nigdy nie miał ich dosyć.
- Poproszę o pocałunek, wtedy będę zmotywowany aby ci pomóc. - bezczelny kruczowłosy wydął nawet usta dopraszając się mojej uwagi.
Prawdę powiedziawszy nie byłem szczególnie chętny do pieszczot, ponieważ dopiero co odgoniłem zdenerwowanie jutrzejszym przedstawieniem za pomocą czekolady, a teraz utknąłem nad pracą domową, ale najwyraźniej nie miałem innego wyjścia, jak tylko przystać na taki układ.
Dałem chłopakowi szybkiego buziaka, ale to mu nie wystarczyło. Chciał więcej i mocniej, ale na to już nic poradzić nie mogłem. Spełniłem jego zachcianki od buziaka po potarcie policzkiem o jego policzek, co wydawało mi się szczególnie dziwaczną zachcianką, i nalegałem by na przyszłość nauczył się czegoś o takcie i dobrym wychowaniu. Zostałem zignorowany, ale najwyraźniej nie mogłem liczyć na szczególne względy, kiedy w grę wchodziły zamiłowania mojego chłopaka do pieszczot w nieodpowiednich momentach.
Pukanie do drzwi pokoju zaniepokoiło mnie i przypomniało mi o tremie. Podejrzewałem, że to Zardi znowu zakradła się do dormitorium chłopców i teraz chciała wyżalić się nam, jaka jest nieszczęśliwa musząc dać wszystkim swoim aktorom i muzykom wolny dzień, aby jutro wszyscy byli wypoczęci. Podejrzewałem, że wszyscy myśleliśmy o tym samym, ale żaden z nas nie chciał popełnić błędu, toteż popatrzyliśmy po sobie i bezgłośnie zagraliśmy w marynarza, aby wiedzieć który z nas musi ruszyć tyłek z łóżka i otworzyć drzwi przybyszowi. Padło naturalnie na Petera, który mruczał do siebie i sapał schodząc z zasypanej najróżniejszymi łakociami pościeli.
- Kto tam? - zapytał, ale nie czekał nawet na odpowiedź. Po prostu otworzył drzwi i pewnie planował myśleć o konsekwencjach zdecydowanie później.
Przybyszem okazała się McGonagall, która wręczyła nam rozpiskę wyjść do Hogsmeade na najbliższe miesiące i przy okazji sprawdziła czy nie rozrabiamy. Miałem wrażenie, że kryje się za tym coś więcej, ponieważ nigdy nie kontrolowała naszych zadań od innych nauczycieli, a dziś nie zapomniała wpatrywać się we wszystko, co leżało na naszych łóżkach. Może ktoś coś przeskrobał i stąd to nagłe zainteresowanie?
- Chce pani czegoś jeszcze? - Syri jak zawsze pokazał na co go stać zadając bardzo bezpośrednie i chyba niezbyt uprzejme pytanie, ale niezrażony wpatrywał się w nauczycielkę, która stała pośrodku naszego pokoju.
- Tak, prawdę mówiąc to tak. Okazuje się, że zginął nam nietoperz, którego wcale nie powinno tu być. Rzadki okaz afrykański,albinos. Jeśli jakimś sposobem natkniecie się na niego, przekażcie informację natychmiast dyrektorowi. Co jednak najważniejsze, dyrektor zaprasza wszystkich na mały turniej quidditcha. Tak wiele osób jest zaangażowanych w przedstawienie i tak wielu z was denerwuje się przed dniem jutrzejszym, że ciężko na was patrzeć. Obecność na błoniach za dziesięć minut jest obowiązkowa, więc proszę się zbierać. - i z tymi słowy wyszła po prostu z naszego pokoju, kierując się do sypialni obok, gdzie trzecioklasiści wydzierali się w najlepsze.
Spojrzałem na przyjaciół. Syriusz tylko wzruszył ramionami, ale James zerwał się z miejsca i pognał do swojej szafki z poskładanymi starannie ubraniami na treningi. Nie potrzebował zachęty. Zaczął się szybko ubierać, jakby od tego zależało jego życie. Spodnie, koszulka, kolejna koszulka, ochraniacze. Naprawdę się napalił. Obawiałem się, że trochę przesadza, ponieważ większość uczniów nie dysponowała takim sprzętem, ale z nim nie warto było rozmawiać. Zignorowałem więc jego zaciekłe przygotowania i niechętnie ześlizgnąłem się z łóżka.
- Nauka poczeka. - zauważyłem zakładając cieplejsze skarpetki oraz zmieniając szkolne ubranie na bardziej jeszcze wyświechtane, którego nie było mi żal. Przecież grając na pewno się ubrudzę, albo co najgorsze, podrę spodnie! Wolałem się zabezpieczyć i zarzucić na siebie coś, czego nie będę później żałował. Nie zapomniałem też o szaliczku, jako że było już chłodno i bardzo jesiennie. Zbliżała się zima, więc nie chciałem przywitać jej przeziębieniem.
Opatulony, zwarty i gotowy, opuściłem pokój na pięć minut przed zaplanowaną przez dyrektora zbiórką. Na błoniach już tłoczyli się uczniowie. Niektórzy podnieceni, inni trochę zagubieni, ale bez wątpienia stawili się wszyscy. W końcu pojawił się także dyrektor w stroju przypominającym ten, który miał na sobie James, a za nim ustawili się inni nauczyciele. Najwidoczniej oni również mieli uczestniczyć w „zawodach”, o cokolwiek miało w nich chodzić. Nie wyobrażałem sobie Slughorna lub Sprout na miotle, ale Hogwart potrafił zadziwiać, więc najwidoczniej powinienem do tego nawyknąć.
- Kochani! - dyrektor uciszył gwar rozmów. - Wiem jak bardzo staraliście się przez ostatnie tygodnie. Pracowaliście zaciekle nad przedstawieniem, którego sam nie mogę się doczekać. Właśnie dlatego postanowiłem was nagrodzić i wspomóc. Aby odciągnąć wasze myśli od wielkiego dnia, chcę zaproponować wam zabawę! Opiekunowie waszych domów pozwolą wam za chwilę wylosować właściwe numerki, dzięki którym utworzycie drużyny mieszane. To w nich będziecie grać między sobą! - poznałem po jego głosie, że zaczyna się nakręcać. - Na koniec zostaniecie wynagrodzeni za swoje starania, ponieważ już w tej chwili szykuje się dla was ogromny tort czekoladowo-bananowy, którym uczcimy zakończenie zmagań! - klasnął w dłonie, a ja poczułem ssanie w żołądku. - Tak więc uważam dzień quidditcha za otwarty! Proszę, losujcie numerki!
Opiekunowie domów ustawili się w rzędzie, zaś stojący najbliżej nich uczniowie zaczęli ustawiać się w kolejkach. Sam zresztą również stanąłem na końcu sznureczka Gryfonów, ponieważ nie mogłem doczekać się tortu! Już czułem w ustach jego cudowny smak. Czekoladowy biszkopt, bananowa masa... Kto wie, co jeszcze wymyśliły Skrzaty Domowe!
Wsunąłem dłoń do wielkiej, szklanej misy i złapałem jedną z kulek, które się tam znajdowały. Wyjąłem okrągły przedmiot, a on na mojej dłoni zamienił się w świecącą na niebiesko dziewiątkę. Syriusz wylosował żółtą piątkę, zaś James fioletową szóstkę. Peter grzebał się strasznie, ale w końcu miał czerwoną jedynkę.
W ten właśnie sposób utworzono kilkanaście grup, którymi dowodzili nauczyciele. Przenieśliśmy się na stadion, zaś dyrektor znowu wystąpił aby wyjaśnić nam zasady, które będą dziś obowiązywały wszystkich grających. Chodziło o zaoszczędzenie cennego czasu oraz o dobrą zabawę bez zobowiązań, toteż wszystko zostało uproszczone oraz skrócone do minimum. Żałowałem, że nie mogłem być w drużynie z Syriuszem i Jamesem, ale trafiłem przynajmniej na Agnes, Irokeza i kilka innych znajomych twarzy, z którymi tworzyliśmy drużynę dziewiątą.
- Panie, panowie, chłopcy i dziewczęta! Zaczniemy od mojej drużyny trzeciej oraz siódmej profesora Slughorna! Reszta niech usiądzie na trybunach. Miotły w dłonie i do góry, kochani!

ishot-70

niedziela, 11 października 2015

Powrót do życia

Byłem jak zahipnotyzowany obserwując ruchy tego tajemniczego, dosyć dziwnego mężczyzny, który właśnie naprawiał nasz sufit. Czy się go obawiałem? Sam nie wiem. Było w nim coś dziwnego, niebezpiecznego, a przynajmniej takim go postrzegałem. Mimo wszystko zdołałem zamyślić się na chwilę do tego stopnia, że zanim zdołałem się ogarnąć, było już po wszystkim, zaś mężczyzna, który nawet się nie przedstawił, co dotarło do mnie dopiero teraz, robił szybki porządek, aby pani Pomfrey nie mogła się do niego przyczepić.
- No, cóż. Wygląda na to, że mam za sobą tę dziurę i powinienem sprawdzić inne pomieszczenia. - oświadczył przymilnym tonem. - Bardzo miło było mi cię poznać. - wyciągnął do mnie dłoń.
Zawahałem się, ale uścisnąłem tę kościstą, chłodną rękę i poczułem się przez to bardzo dziwnie. Zupełnie jakbym dał się właśnie wplątać w coś bardzo, bardzo nieprzyjemnego. Coraz więcej słyszało się przecież o niejakich Śmierciożercach, a to napawało mnie niepokojem. Czy podpisałem właśnie cyrograf z diabłem? Jednym uściskiem dłoni? Takie właśnie miałem wrażenie.
- Do widzenia, pani... - rzuciłem. - Przepraszam ale...
- Och, z pewnością jeszcze się zobaczymy, mój drogi. W końcu ludzie tacy jak ja kręcą się wszędzie. Każdemu potrzebna jest złota rączka. - jego uśmiech był tak dziwaczny, że naprawdę poczułem dreszcze. Czyżby chciał mi przez to coś powiedzieć? Może nie byłem dziś osobą najwyższych lotów intelektualnych i nie zrozumiałem, a może nic nie kryło się za jego słowami. Nie potrafiłem tego stwierdzić na pewno.
- Koniec? - to Pomfrey zjawiła się przy nas i wydawała się już samym wzrokiem i postawą wyganiać mężczyznę z jej bezcennego Skrzydła Szpitalnego, a w jej przypadku nie trzeba było wiele, by domyślić się, co chodzi jej po głowie. Lubiłem ją za tą szczerość, chociaż musiałem przyznać, że jednocześnie wolałbym chyba by była bardziej subtelna. Przecież nigdy nie wiadomo do czego był zdolny ten czarodziej!
- Tak, droga pani. Koniec i więcej nie musicie się martwić podobnymi sytuacjami. Słowo fachowca. A teraz wycofuję się z pani królestwa. Zrozumiałem jasno i wyraźnie czego się ode mnie oczekuje i nie zamierzam więcej niepokoić. Chociaż przyznam, że jeśli moja pomoc komuś nie odpowiada to proponowałbym na przyszłość samemu załatać wszelkie dziury, kiedy znowu zamek zacznie się sypać. - powiedział kąśliwie, chociaż na jego dzikiej twarzy nadal widać było uśmiech.
Pomfrey aż poczerwieniała ze złości na twarzy, ale mężczyzna tylko roześmiał się i po prostu wyszedł niemal skocznym krokiem. Znalazłem się w oku cyklonu, ale miałem nadzieję, że nie oberwę za to, że jeden człowiek zdenerwował szkolną pielęgniarkę tak, że aż się zapieniła.
- Zakładaj ubrania! - powiedziała do mnie ostro, chociaż wiedziałem, że nie miała zamiaru mnie tym urazić. Po prostu wyrwał się jej rozkazujący, nieprzyjemny ton, ale szybko się opanowała na tyle żeby przeprosić mnie spojrzeniem. - Ale najpierw wypij to. Paskudne, ale zadziała szybciej niż poprzednie eliksiry. Nie ufam temu sufitowi jeszcze bardziej niż wcześniej, więc nie chcę żebyś musiał tu siedzieć i czekać aż niebo zwali ci się na głowę. Przypudruję twoje siniaki póki nie znikną. - wcisnęła mi do ręki flakonik z naprawdę podejrzanie i niesmacznie wyglądającym specyfikiem, którego smród poraził moje czułe powonienie. - Pij, nie oszukuj, bo i tak się dowiem. Pójdę po kosmetyczkę i zaraz do ciebie wracam. - oświadczając to, oddaliła się w stronę swojego gabineciku.
Przyznam, że słysząc o kosmetyczce i pudrowaniu, miałem ochotę się upić, więc pociągnąłem paskudne lekarstwo jakby było alkoholem mającym przynieść mi ukojenie. Niestety, do alkoholu brakowało temu naprawdę wiele, więc zacząłem rzucać się po łóżku chcąc jakoś przecierpieć ten okropny smak. Nie wie czy miałem do tej pory coś równie paskudnego w ustach, ale wątpiłem w to szczerze. Teraz po prostu musiałem kręcić się, wiercić i wierzgać. Nie rozumiałem, w jaki sposób miało mi to pomóc, ale naprawdę pomagało.
Kiedy Pomfery wróciła, miała pewność, że nie próbowałem jej oszukać, ale jednocześnie musiała walczyć z moją wciąż wykrzywiającą się w obrzydzeniu twarzą, kiedy zaczęła zajmować się tuszowaniem moich licznych siniaków. Prychałem, kiedy puder drażnił mój nos i oczy, czułem się jakby utonął w mące i teraz wyglądał jak panierowany kawałek kurczaka. Okropne uczucie! Jak kobiety mogą to w ogóle wytrzymać?!
Plusem całej tej sytuacji był fakt, że mogłem wrócić do moich obowiązków i zapomnieć o wszystkim. I naprawdę zapomniałem! Nie minęło nawet pięć minut od kiedy wyszedłem ze Skrzydła Szpitalnego, a dziwaczny mężczyzna zwyczajnie rozpłynął się w mojej pamięci, jakby w ogóle go tam nie było, chociaż gdzieś mgliście przedzierał się niepokój jaki we mnie wywołał. Zniknął jednak całkowicie, kiedy zadowolony z wolności wracałem do dormitorium i natknąłem się przypadkiem na idące z naprzeciwka dwie reżyserki przedstawienia, które mogłem zrujnować swoją nagłą chorobą.
- O! - usłyszałem okrzyk Zardi i już wiedziałem, że nie będzie dobrze. Nie byłem tylko pewny, której z dwóch koleżanek powinienem obawiać się bardziej. Tej, którą doskonale znałem i lubiłem czy może tej, która szczerze mnie nie znosiła. - Któż to raczył się pojawić?! - Caroline znalazła się naprzeciwko mnie w przeciągu jednej chwili. Stanowczo zbyt krótkiej jak na zwykłego człowieka. - Poleżałem sobie, co? Odpocząłem? A może straciłem już całkowicie ochotę do pracy?
- Yyy...
- Tak, bardzo dobra odpowiedź! Też tak zareagowałam, kiedy usłyszałam, że kolejny osioł ośmielił się niedomagać przed wielką premierą przedstawienia! - podniosła głos wyraźnie wściekła. Przynajmniej Evans trzymała się z tyłu i nie mieszała się do tej kłótni, chociaż ona również nie pałała do mnie miłością. Tyle tylko, że chyba nie mogła mnie już nie lubić bardziej niż do tej pory, więc zapewne właśnie z tego powodu podarowała sobie reprymendy. - Mogłeś zrujnować wszystko, Remusie! Zanim następny razem zaczniesz odstawiać coś podobnego, pomyśl o tych wszystkich biednych ludziach, który cierpią z tego powodu niesamowite katusze! Tyle prób, sił i energii, a tutaj nagle jeden człowiek mógł zniweczyć całość tak wielkiego przedsięwzięcia!
- Ale ja tylko śpiewam...
- Jesteś narratorem! Narratorem! - prychnęła. - Bez narratora sobie nie poradzimy! Syriusz mógłby cię zastąpić, ale musi zapierdzielać na gitarze!
- Yyy...
- Nie powtarzaj się!
- Myślę, że czeka na mnie podwieczorek. - powiedziałem szybko i bezczelnie dałem nogi za pas. Jasne, byłem facetem, ale nie należałem do grona samobójców, którzy chcieliby przysparzać sobie kłopotów, które obejmują relacje z dziewczyną tak charyzmatyczną jak Zardi. Przyznaję, że obawiałem się pościgu, a nawet rozważałem przyklejenie sobie na plecach napisu „tchórz”, ale zrezygnowałem z tego sposobu odpokutowania swojej pełni. Zdenerwowany zgłodniałem jak wilk, co było jednocześnie trafionym i niefortunnym określeniem. Naprawdę musiałem urodzić się pod szczęśliwą gwiazdą, ponieważ do podwieczorku brakowało tylko kilkunastu minut, więc postanowiłem zająć sobie miejsce przy stole i okupować go wyczekując przyjaciół.
Ich zaskoczenie, kiedy pojawili się w Wielkiej Sali było prawdziwe, ponieważ nie zaglądali jeszcze do Skrzydła Szpitalnego, więc nie wiedzieli jak szybko zdołałem wrócić do życia na wolności. Teraz skakali wokół mnie chcąc ułatwić mi wszystko i starając się uwolnić mnie od brzemienia normalnego, codziennego dnia. Byli nawet skłonni zanieść mnie do sypialni abym nie musiał dziś wybierać się na lekcje. Problem polegał na tym, że ja właśnie tego chciałem najbardziej – normalnej nauki, pracy z książkami i podręcznikami, normalności. Odmówiłem więc wszelkiej pomocy, ale zmieniłem zdanie, kiedy dowiedziałem się, że na dzisiaj zaplanowano kolejną z rzędu próbę „Czerwonego Kapturka”. Naprawdę potrzebowałem sił aby przetrwać te koszmarne chwile narracji, toteż postanowiłem wykorzystać oferowaną mi przez przyjaciół pomoc. Jeść mogłem sam, więc na to kategorycznie nie wyraziłem zgody, ale moja uległość w kwestii całej reszty była tylko kwestią czasu. W końcu czasami mogłem pozwolić sobie na wykorzystanie przyjaciół, a ta chwila musiała nadejść właśnie teraz.

środa, 7 października 2015

Dzikie spojrzenie

Wprawdzie pełnia dobiegła końca i niewiele z niej pamiętałem, ale czułem się naprawdę koszmarnie. Wszystko mnie bolało, byłem cały posiniaczony i mógłbym przysiąc, że wiem już, jak czuje się człowiek stratowany przez stado słoni. Co ja takiego wyprawiałem po przemianie, kiedy straciłem kontakt z rzeczywistością? Czy niebo spadło mi na głowę? A może to ja zbliżyłem się do ziemi w zatrważającym tempie? Tak czy siak, bolały mnie nawet najmniejsze kosteczki, zaś moje pośladki przypominały dwa przerośnięte siniaki.
- Jak się czujesz, Remusie? - pani Pomfrey opiekowała się mną z taką pasją i zainteresowaniem, że miałem złe przeczucia, co do nocnych wydarzeń wydarzeń.
- Niestety, ale czuję się tak, jak wyglądam. - przyznałem zgodnie z prawdą.
- Aż tak znakomicie? - ciężko było mi uwierzyć, że szkolnej pielęgniarce zebrało się na dowcipy w takiej sytuacji, ale to chyba tylko potwierdzało fakt, że ktoś coś przeskrobał i teraz ja musiałem za to pokutować bólem. Miałem tylko nadzieję, że szybko wrócę do życia, ponieważ dalsze leżenie w łóżku na pewno nie mogło mi się dobrze przysłużyć.
O ile wczoraj byłem rozpieszczany od rana, o tyle dziś najwyraźniej skończyły się przywileje, ponieważ karmiono mnie dodającymi sił i energii zdrowymi produktami. Nie byłem z tego powodu specjalnie szczęśliwy, ale też nie miałem większego wyjścia i musiałem dostosować się do wymogów stawianych przez osobę, która lepiej ode mnie orientowała się w stanie mojego zdrowia i jego przyczynach.
- Dziś do wieczora powinieneś być w pełni sprawny i wtedy wypuszczę cię ze Skrzydła Szpitalnego. - kobieta zaznaczyła coś na mojej karcie i z zadowoleniem skinęła głową. - Odpowiadając na twoje niezadane jeszcze pytanie, tak. Ta śliwa pod okiem zniknie, a przynajmniej nie powinna być zauważalna. Jesteś wilkołakiem, twój organizm szybko leczy się z takich ran. Tylko te, które sam sobie zadasz lub które zada ci inny wilkołak nie chcą się goić. Z siniakami sprawa wygląda tak, że po prostu szybko znikają i chociaż te są pokaźne, to nie powinno być problemów. Moje mikstury i twoja zdolność regeneracji poradzą sobie nawet z poobijanymi żebrami.
- A tych mam pod dostatkiem. - zauważyłem mimochodem.
- Nie przesadzaj, mój drogi. Widziałam gorsze u twoich kolegów grających w quidditcha, więc naprawdę nie powinieneś tak się przejmować kilkoma siniaczkami. Mogłabym wypuścić cię stąd nawet w tej chwili, ale twoi koledzy zadawaliby niewygodne pytania. Sam pomyśl, co byś powiedział gdyby zapytali jak nabawiłeś się takich śliw w Skrzydle Szpitalnym?
- A skoro o tym mowa, to czy pani wie jak...
- Ależ już późno! - czy mi się wydawało, czy chciała uniknąć mojego pytania? - Zostawiam cię na chwilę i pędzę do dyrektora! Muszę zanieść mu eliksir, już czas na kolejną dawkę.
- Czy coś się stało? - przejąłem się nie na żarty. Skoro Dumbledore potrzebował eliksirów to może nie wszystko poszło nocą zgodnie z planem.
- Nie, nie, nie, Remusie! Nie przejmuj się niczym! To nie ma nic wspólnego z tobą. Dyrektor czy nie, to nadal tylko człowiek i nawet on ma czasami dni, kiedy czuje się gorzej. Po prostu boli go głowa, co jest w pełni zrozumiałe. Mamy dziś niskie ciśnienie, więc wiele osób jest słabych, zaspanych, obolałych. Kto jak kto, ale dyrektor ma naprawdę dużo na głowie, więc nie może pozwolić sobie na przeciągający się spadek efektywności. Stąd też eliksir. Czy teraz czujesz się już pewniej i pozwolisz, że wrócę do ciebie za chwilę? Nie wychodź z łóżka, a najlepiej kładź się i odeśpij to, co w nocy nawojowałeś, bo wcale nie muszę znać wszystkich szczegółów, żeby wiedzieć, że wilkołaki nie są stworzone do snu podczas pełni. Nie chciałabym żebyś czuł się zmęczony, kiedy stąd wyjdziesz. - bardzo szybko wzięła nogi za pas i pognała byle dalej ode mnie. Nie podejrzewałem jej o kłamstwo, toteż naprawdę poczułem ulgę, kiedy przyznała, że nic nikomu nie zrobiłem.
Leżałem zapatrzony w dziurawy sufit, kiedy pielęgniarka wróciła, a przynajmniej wydawało mi się, że to ona. Leki sprawiły, że mój węch nie działam tak sprawnie jakbym sobie tego życzył, toteż minęła dłuższa chwila zanim skojarzyłem, że w powietrzu coś się zmieniło. Mimo wszystko, przeniosłem spojrzenie na przybysza dopiero słysząc odgłos uderzającego o kamienną podłogę drewna. To robotnicza drabina narobiła tego rabanu. Niewysoki czarodziej w kwiecie wieku przyglądał mi się ciekawsko swoim pełnym dzikości spojrzeniem. Posiwiałe, gdzieniegdzie poprzetykane blondem kręcone włosy spływające na ramiona odgarnął za ucho i podrapał się po zadbanej koziej bródce spływającej w dół od samych baczków. Miałem wrażenie, że gdzieś już go widziałem, ale nie byłem w stanie przypomnieć sobie gdzie i kiedy. A może tylko mi się wydawało? A jednak te jasne, dzikie oczy musiały mieć w sobie coś, na co już kiedyś zwróciłem uwagę, skoro teraz wydawały mi się tak znajome.
- Bardzo efektowna śliwa. - zagadnął, a jego głos był równie nieokiełznany, co spojrzenie.
- Yyy, dziękuję. Chyba... - zawahałem się nie wiedząc, co powinienem powiedzieć, tym bardziej, że gdzieś w zakamarkach mojej świadomości ten człowiek wciąż wydawał się gościć tuż za linią pamięci.
- Mam tylko nadzieję, że to nie wina spadającego sufitu. - mężczyzna wyjął różdżkę i zaczął wspinać się na drabinę.
- Nie, oczywiście, że nie! To... wypadek przy pracy nad takim jednym eksperymentem. Nic szczególnego, ale jednak nie wygląda zbyt urodziwie.
- Taaak, z tym muszę się zgodzić. - mężczyzna wycelował w sufit i rzucił bezgłośnie kilka zaklęć. - Dziś młodzi muszą bardzo na siebie uważać. Tyle jest pokus, które mogą uczynić z nich bestie. - rzucił mi przeciągłe spojrzenie, jakby chciał dać mi coś do zrozumienia, ale nagle jakby nie było to prawdą odwrócił wzrok. - Doprawdy, szkoda, że to nie Halloween. Nie miałbyś żądnego problemu z przebraniem, Remusie.
- Skąd pan zna moje imię?! - przestraszyłem się trochę, ale on wydawał się niezrażony. Roześmiał się jakbym właśnie opowiedział jakiś dobry dowcip.
- W nogach twojego łóżka leży karta stanu zdrowia. Nie jestem już nastolatkiem, ale wciąż mam dobry wzrok.
Nie byłem głupi. Sprawdziłem to i przekonałem się, że mężczyzna nie kłamał.
- A kim pan jest?! - usłyszałem z okolic drzwi wejściowych głos Pomfrey.
- Otóż ja, droga pani, jestem tym, kto załata wam ten nieszczęsny, dziurawy sufit i upewni się, że nic podobnego nie grozi innym pomieszczeniom. - odparł bez wyrzutu, za to z rozbawieniem mężczyzna. - Miałem pojawić się później, ale okazało się, że odpadło mi pewne zlecenie i oto jestem u was wcześniej. Wprawdzie moje przyjęcie dalekie jest od ideału, ale przyszedłem tu pracować, a nie zawierać znajomości. Niemniej jednak, nie odmówię, jeśli zaproponuje mi pani herbatkę. - musiałem przyznać, że ten człowiek miał w sobie całkiem sporo charyzmy, ponieważ nawet ja miałem ochotę przeprosić za moją nieufność i pobiec w te pędy po jakiś poczęstunek dla niego.
- Pan wybaczy, Skrzaty na pewno coś przygotują. Byłam przed chwilą u dyrektora, ale nie wspominał, że ktoś się dziś zjawi.
- Och, to pewnie z powodu tego okropnego bólu głowy. Żalił mi się dzisiaj na swój nieszczęsny los i pewnie dlatego wypadło mu z głowy aby kogoś zawiadomić o moim przybyciu. Proszę jednak nie zwracać na mnie najmniejszej uwagi. Zajmę się wszystkim i już mnie tutaj nie ma. - podszedł do okna, otworzył je i zaklęciem zaczął przywoływać niezbędne mu materiały. Pielęgniarka chciała zaprotestować, bo przecież wciąż miała na sali pacjenta, ale mężczyzna uspokoił ją i kolejnym zaklęciem owinął folią całą dziurę oraz jej najbliższe okolice, dzięki czemu nikt nie mógł mu zarzucić, że będzie kurzył, brudził czy nawet hałasował, gdyż jak zauważyłem wyciszył swój mały plac budowy.
Z ciekawością przyglądałem się jego pracy, kiedy montował zabezpieczenia, układał kamienie, sklejał je zaprawą uzbrajał drutami. Byle kto nie wiedziałby, w jaki sposób się za to zabrać, toteż w pełni uwierzyłem, że naprawdę mam do czynienia z kimś przysłanym tu przez dyrektora w celu załatania niefortunnie powstałej dziury. Obserwowałem go uważnie. Może nawet zbyt uważnie, ponieważ co chwilę wymienialiśmy spojrzenia. Czułem się przy nim jak zwierzyna łowna, a to z kolei wywoływało ciarki na całym moim ciele. To ja byłem bestią! To ja powinienem nią być! Więc dlaczego teraz role się odwróciły?
Złota rączka o spojrzeniu drapieżnika? Nie podobało mi się to, co czułem i jak się wtedy czułem. Wilkołak w klatce, obserwowany przez łowcę dzikich zwierząt, oto kim w tej chwili byłem. I nie ważne, że to on był zamknięty w foliowym świecie, ponieważ jego dziki wzrok wystarczał by mnie zniewolić. Czy dyrektor nie pomylił się, co do niego i nie wprowadził wilka w owczej skórze do swojej zagrody?

2984db5f1a812ed1b9829d2d5851043c

niedziela, 4 października 2015

Kartka z pamiętnika CCLXVIII - Syriusz Black

Nie sądziłem, że Zakazany Las może być tak dobrze zabezpieczony i obstawiony czujnymi nauczycielami tylko dlatego, że jeden z uczniów musiał przemienić się podczas pełni. Jasne, cieszyłem się, że Remi jest bezpieczny, ale żeby od razu rzucać tyle bezsensownych zaklęć?! Zwykły człowiek nie prześlizgnąłby się tak daleko, ale animag... To już inna sprawa, a ja byłem tego najlepszym przykładem. Nauczyciele z jakiegoś powodu nie uznawali nielegalnych, niefigurujących w dokumentach animagów, a przecież zawsze mogło być ich więcej niż tylko głupia czwórka uczniów Hogwartu, którzy chcieli pomóc przyjacielowi. Skoro my mogliśmy opanować tę niełatwą sztukę to każdy mógł! Nie mogłem jednak podejść do profesorów i powiedzieć im prosto z mostu, że mamy problem, ponieważ są zbyt łatwowierni i wydaje im się, że świat jest czarno-biały. Przesadzałem, doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, ale przecież chodziło o mojego Remusa!
Ukryty w krzakach, w miejscu, z którego doskonale widziałem domek na kurzej nodze obserwowałem okolicę. Z mojego wilczka zrobiono Babę Jagę, ale nie miałem zamiaru im tego wypominać, jeśli tylko w ten sposób mój chłopak był bezpieczny. W takiej sytuacji, mogli go zamknąć nawet w worku Świętego Mikołaja, a ja nie powiedziałbym nawet słowa!
Przesunąłem wzrokiem po elemencie, który wyraźnie mi nie pasował do koncepcji lub raczej wydawał się podejrzany, ponieważ właśnie pasował tutaj jak ulał i był na miejscu. Kruk. Siedział na gałęzi bardzo blisko domku i miałem wrażenie, że opiera głowę o ścianę chatki, co przecież nie mogło być normalne. Jaki ptak mógłby robić coś podobnego?! Martwy! Ale martwy ptak spadłby na ziemię, a nie podpierał się jak pijaczyna. Nie podobał mi się ten kruk. Bardzo mi się nie podobał. Stał zbyt spokojnie, zbyt sensownie, a to znaczyło, że jego obecność nie miała żadnego sensu. Jak mogło to pozostać niezauważonym przez nikogo?! Może to jeden z nauczycieli kontrolował Remusa? Ale przecież przeliczyłem ich wszystkich zanim się tu zjawiłem. Chciałem mieć pewność, że nikt nie zajdzie mnie niespodziewanie od tyłu. Zresztą, tylko McGonagall była animagiem, a ona zamieniała się w kota i w tej chwili nadzorowała uczniów w zamku.
Przeklinałem w myślach nauczycieli za to, że nie pomyśleli o wszystkim. Gdyby było inaczej, nie dostałbym się w pobliże miejsca przemiany Remusa, ale tego kruka także by tu nie było. Tego byłem pewny, ponieważ miałem już całkowitą pewność, że to nie mógł być zwykły ptak. Kiedy parszywy ciekawski kurak zmienił pozycję odwracając się przodem w moją stronę, wytężyłem swój psi wzrok, a nawet podszedłem jeszcze bliżej, by mieć pewność, że wiem doskonale, co się dzieje na gałęzi. To ptaszysko miało zamknięte tylko jedno oko! Jaki kruk potrafi coś takiego?! Prawdę mówiąc nie miałem pojęcia, czy kruki to potrafią, a mój wzrok mógł mnie mylić, ale nie miałem zamiaru ryzykować życia Remusa, jeśli krukiem okazałby się jeden z łowców. Może czekał aż mój Remi stanie się mniej czujny i bezbronny, a wtedy planował zaatakować? Nie mogłem do tego dopuścić!
Starając się nie spuszczać z oka wrednego ptaszyska, zacząłem przemieszczać się nisko przy ziemi w stronę kurzej nóżki. Wątpiłem żeby udało mi się na nią wspiąć lub nawet wyjść na drzewo w psiej postaci, więc nie miałem zielonego pojęcia, co chcę osiągnąć, ale nie mogłem zostawić przyjaciela, ba! kochanka w potrzebie!
Starałem się zachowywać możliwie najciszej i nie zwracać na siebie uwagi, co chyba mi nieźle szło, skoro nikt nie podniósł alarmu. Zdążyłem już rozważyć tę opcję i odrzuciłem ją od razu. Skupiając uwagę na sobie, szybko dałbym krukowi szansę na pozostanie niezauważonym. Nauczyciele nie myśleliby już o ochronie wilkołaka, ale o dziwacznym psie, który wziął się znikąd i najpewniej był zdziczały, a więc zostałbym zaklasyfikowany do zwierząt potencjalnie niebezpiecznych. W konsekwencji postanowiliby mnie wyeliminować. Nie, to nie wchodziło w grę!
Sam nie wiem, jak to zrobiłem, ale udało mi się podejść pod samą chatkę. Podejrzewałem, że moja czarna sierść była równie przydatna, co czarne pióra kruka. Dopiero teraz zrozumiałem, że mógł to być powód, dla którego nauczyciele nie zauważyli dziada pod ścianą chaty. Tyle tylko, że ze środka przez szpary przesączało się światło, które pozwalało zauważyć przynajmniej podejrzane kontury, chociaż może moim atutem był wyostrzony psi wzrok, którym nie mogli poszczycić się nauczyciele.
Leżąc w trawie i powstrzymując mdłości z powodu kurzego zapachu wypełniającego nozdrza, myślałem nad tym, co powinienem teraz zrobić. Wdrapanie się do góry nie wchodziło w grę, na drabinkę z domku też liczyć nie mogłem. Byłem jednak psem, a psy mają swoje sposoby, toteż i ja znalazłem taki, który pozwolił mi na działanie. Powstrzymując obrzydzenie, zamknąłem zęby na paskudnym kurzym odnóżu. Omal nie zwymiotowałem, kiedy mój język dotknął tej chropowatej skóry, ale chodziło o bezpieczeństwo mojego chłopaka, a to wymagało poświęceń.
Wgryzłem się głębiej w chudą, paskudna nogę i w końcu poczułem drgnięcie. Tak jak myślałem, kurze szczudło czuło dokładnie tak, jak czuć powinno, gdyby było po prostu przerośniętym kurczakiem. Zacisnąłem szczęki jeszcze mocniej i w ostatniej chwili zdołałem wypuścić zdobyć spomiędzy zębisk, kiedy nóżka zaczęła podskakiwać, wierzgać i urządzać mojemu wilkołakowi niezapomnianą przejażdżkę. Odsunąłem się żeby nie zostać stratowanym i przeklinałem swoją głupotę. Moje szczęki bolały, a mogłem ten pomysł przypłacić nawet złamaniem, o ile nie skręceniem karku. Miałem więcej szczęścia niż rozumu, ale teraz przynajmniej miałem pewność, że kruk odczepi się od chatki i siedzącego w środku Remusa.
Dostrzegłem tą pierzastą pokrakę latającą bezsensownie tu i tam, próbującą usiąść spokojnie na gałęzi, co było o tyle trudne, że musiała się nieźle wystraszyć, kiedy domek zaczął wariować. Nie bez satysfakcji uśmiechnąłem się do siebie. Wprawdzie mój Remi musiał czuć się w tej chwili jak oliwka w potrząsanym słoiczku, ale na pewno doceniłby moje poświęcenie i niezawodną pomysłowość, gdyby wiedział dlaczego byłem zmuszony tak go wymęczyć.
Teraz nauczyciele przynajmniej zwrócili uwagę na domek tak jak należało, ponieważ usilnie starali się uspokoić szalejącą chatkę Baby Jagi. Rzucali zaklęcia, niemal wychodzili z siebie, ale nie wiedzieli, co się stało, więc ich usilne staranie nie przynosiły żadnych efektów. Ze środka dochodziło za to przestraszone wycie. Nie zdziwiłbym się, gdyby Remi wczepił się w coś pazurkami i starał się nie obijać po bokach. Biedak pewnie przypłaci ten dzień licznymi siniakami, ale przynajmniej będzie cały i zdrowy, a żaden pokrętny animag mu nie zaszkodzi! Tym bardziej, że gdyby tylko spróbował się przemienić w człowieka, zostałby wypchnięty poza obręb magicznych zaklęć.
Ukryty w ciemnościach obserwowałem więc gwałtowne podrygi i niecodzienny taniec dziwacznej budowli, w której zamknięto mojego chłopaka, ale szybko zmieniłem obiekt zainteresowania. Poszukałem kruka, który siedząc już normalnie na gałęzi śledził uważnie podskoki domku na kurzej nóżce. Kim był ten parszywy ptak? Czy mógł być niebezpieczny teraz, kiedy wiedział o likantropii Remusa? Musiałem jakoś dowiedzieć się z kim mam do czynienia, ale to było chyba trudniejsze niż wdrapanie się na drzewo w ciele psa. Postanowiłem więc poczekać na rozwój wypadków i kiedy nauczyciele opanowali w końcu kryzys, nie spuszczałem ptaka z oka. Czy pokraka wyczuła, że jest obserwowana? Nie wiem, ale w pewnym momencie rozglądała się we wszystkich kierunkach i najwyraźniej szukała tego, kto wysyłał w jej stronę nienawistną aurę. Profesorowie patrolujący okolicę domku i zwracający teraz uwagę nawet na najmniejsze szczegóły również dostrzegli kruka. To musiało go spłoszyć, ponieważ nie wahając się odleciał, a przynajmniej oddalił się na tyle, żeby nie można było dostrzec go w pobliżu. Mając świadomość, że animag może czaić się gdzieś niedaleko i czekać na odpowiednią chwilę do ataku, postanowiłem być czujny i nie miałem najmniejszego zamiaru wrócić do zamku tej nocy. Nie bez Remusa! Całego i zdrowego!
Chociaż było mi trochę niewygodnie, ułożyłem się w krzakach i podjąłem wędrówkę myśli oraz spojrzenia. Obserwowałem uważnie wszystko w około, pilnowałem by nic i nikt nie zbliżał się do chatki na nóżce bez mojej wiedzy, nasłuchiwałem, byłem gotowy do skoku i obrony. W tym samym czasie pozwoliłem sobie myśleć o wszystkim, planować jutrzejszy dzień, najbliższe wyjście do Hogsmeade z przyjaciółmi. Musiałem zatroszczyć się o to, żebym przypadkiem nie zasnął. W końcu byłem tylko uczniem, a nie zaprawionym w bojach Aurorem, który potrafiłby bez mrugnięcia okiem przesiedzieć całą noc na czatach. Podejrzewałem, że oni mieli do dyspozycji eliksiry wspomagające koncentrację i zapobiegające zasypianiu, tymczasem ja nie miałem zupełnie nic. Starałem się więc jak mogłem, ponieważ w grę mogło wchodzić życie mojego Remusa.
Kiedy czułem, że myśli zaczynają mi się plątać, zaś obraz przed oczyma się zamazuje, zmieniałem ostrożnie pozycję i zaczynałem podgryzać łapy, żeby tylko zmusić się do rozbudzenia. Myślałem wtedy tylko o Remim, próbowałem przekonać swój organizm, że nie może pozwolić sobie na chwilę słabości. Przyznam jednak, że sam nie wiem czy mi się to naprawdę udało. W pewnym momencie byłem w końcu tak zmęczony, że niewiele pamiętam. Czy coś się działo, czy nie? Czy zasnąłem, czy może jednak pozostałem rozbudzony? Nie wiem. Po prostu nie pamiętam w jaki sposób dotrwałem do rana.

061002