niedziela, 29 maja 2011

W górę...

Ile czasu upłynęło, od kiedy znaleźliśmy się na dole? Czy wszystkie chwile dłużyły się, czy płynęły szybciej niż normalnie? Zupełnie nie mogłem sobie odpowiedzieć na te pytania. Wydawało mi się, że gałąź ciągnie się w nieskończoność, a jednak nagle się urwała i moje serce podskoczyło do góry, gdy moja noga opadała w dół.
- Tu nie ma pnia... – zauważył drżącym głosem Sheva świecąc pod nasze nogi. Tutaj chyba nic nie ma. – próbował rozejrzeć się na boki, niestety niewiele było widać.
- Jasne, drwal nie zdołał dociągnąć jej dalej i zostawił w tym miejscu. – rzuciłem głupio by uniknąć beznadziei i paniki. Musiało być stąd jakieś wyjście. – Chodźmy trochę dalej, gdzieś tutaj musi coś być. – pociągnąłem przyjaciela dalej, a nasze kroki zadudniły głucho w otaczającej nas ciszy. Zatrzymałem się gwałtownie nasłuchując. Tupnąłem, a dźwięk, jaki rozszedł się w około świadczył tylko o jednym.
- To jakieś większe pomieszczenie. – moje myśli ubrał w słowa Andrew.
- Zgaś różdżkę, przyzwyczaję oczy do ciemności i rozejrzę się. – sam pozbyłem się mojego światełka i zamknąłem powieki na kilka chwil. Unosząc je nadal niewiele widziałem, jednakże mój wzrok bardzo powoli zaczynał ogarniać otaczający nas mrok. Bezsprzecznie znajdowaliśmy się w jakimś rozległym pomieszczeniu, jednak żaden kształt nie był na tyle wyraźny i konkretny bym mógł cokolwiek z tego wywnioskować.
- Jesteśmy w kropce, tak? – Andrew zapewne widział o wiele mniej ode mnie, chociaż nadal nie planowałem kłamać.
- Nie jest to ani wyjście, ani ślepy zaułek, ale nie wiem, co teraz.
- Chociaż tyle, że zginiemy z głodu, a nie... – Sheva nie był zbyt optymistycznie nastawiony do życia, jednak dobrze go rozumiałem. Mieliśmy wielkie szczęście, że d kolejnej pełni dzieliły nas ponad dwa tygodnie. Nie chciałem mówić tego głośno, podobnie, jak chłopakowi nie przeszłoby to przez gardło, jednak spędzenie kilku dni z wilkołakiem tylko po to by zostać przez niego pożartym nie było szczytem marzeń. Tym czasem teraz obaj byliśmy skazani na ten sam los.
- Wybacz – dodał.
- Rozumiem, nie ma sprawy, ale wydostaniemy się stąd, zobaczysz. Syriusz nie da za wygraną póki nie wrócimy cali i zdrowi. – znowu uśmiechałem się by go pokrzepić, chociaż on nie mógł tego dostrzec. – Zatrzymamy się tutaj i... – zamilkłem nasłuchując. – Głosy. – szepnąłem do przyjaciela, a jego ciało zesztywniało ze strachu zaraz obok mojego. Trzymałem mocno jego dłoń i starałem się wyłapać jak najwięcej szczegółów. Wszystko wskazywało na to, że byli to ludzie, choć pewności mieć nie mogliśmy. – Trzymaj różdżkę w pogotowiu. Kiedy coś dostrzegę wystrzelę w powietrze płomieniem tak by oświetlił jak najwięcej. Musimy wiedzieć, kto, lub co to. – nie podnosiłem głosu, by nikt nie wiedział o naszej obecności. Chłopak pokiwał głową i wziął głęboki oddech gotowy do działania, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Czekaliśmy, a ja wsłuchując się tym uważniej w głosy mogłem odgadnąć, iż zbliżały się do nas z każdą chwilą. Niewątpliwie miejscem naszego spotkania miało być to pomieszczenie. Tym razem wiedziałem doskonale, że czas płynął nieubłaganie wolno, co potęgowało dodatkowo odczuwane przeze mnie przerażenie.
W końcu nastała sądna chwila. Z korytarza po przeciwnej stronie wyłoniły się dwie postaci, a ja nie czekając wypowiedziałem zaklęcie, które wystrzeliło płomieniem z mojej różdżki i sięgnęło wysoko oświetlając większą część pomieszczenia. Ktoś po tamtej stronie krzyknął, a ja zarejestrowałem spiesznie szczegóły, które cechowały tę dwójkę.
- Regulus?! – znowu zapanowała ciemność, jednak byłem niemal całkowicie pewny, iż to właśnie młodego Blacka rozpoznałem po tamtej stronie.
- Kim? Kim jesteś? – teraz chłopak był chyba jeszcze bardziej zszokowany niż w chwili, gdy wystraszył go nagły błysk.
- Remus. Remus Lupin. – odpowiedziałem spiesznie. – Jest ze mną Andrew.
- Jak to dobrze! – westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Ślizgona po drugiej stronie, jednak zaraz potem dało się słyszeć ostry ton zupełnie obcego mi głosu.
- Co tutaj robicie?!
Sheva prychnął głośno.
- Mamy randkę. – warknął najwyraźniej zdenerwowany tonem, jakim zostało zadane pytanie. – Właśnie przerwaliście nam w połowie pikniku, więc nie liczcie na kanapki w kształcie serduszek! – z zadowoleniem stwierdziłem, że wróciła mu cała pewność siebie. – Jesteś idiotą?!
- Nie pozwalaj sobie! – nieznajomy celował w nas różdżką, jednak Regulus wyszedł zza niego wymijając protekcjonalnie wyciągnięte ramię, które najwidoczniej miało chronić Blacka w razie potrzeby. Cieszyłem się, że chłopak był w dobrych rękach, chociaż właściciel miał ostry język.
- To jest Barty. – Reg nie robił sobie nic z niezadowolenia kolegi, który bardzo niechętnie opuszczał różdżkę wyczarowując na jej końcu światełko. – Wpadł razem ze mną, kiedy próbował mnie ostrzec przed rozstępującą się podłogą.
- Więc dostaliście się tutaj tak samo, jak my. – wraz z Shevą zbliżyliśmy się do nich i naprawdę czułem się zdecydowanie lepiej, kiedy było nas czworo zamiast dwójki.
- Wylądowaliście tutaj? – głos nowego znajomego, o ile mogłem w ogóle tak go nazwać, nie zmienił się wcale. Chłopak nadal był do nas nieprzyjaźnie nastawiony, jakby obawiał się, że możemy być niebezpieczni. Nie chciałem się z nim jednak kłócić. Nasza sytuacja była wystarczająco skomplikowana i bez tego.
- Nie, ale wiemy, gdzie wylądowaliśmy. – udzieliłem odpowiedzi zanim Sheva mógł odpysknąć.
- Prowadźcie. Tam będą nas najpewniej szukać, a przynajmniej was, a nas znajdą przy okazji. Nie powinniśmy się stamtąd ruszać. – przejmował dowodzenie.
- Więc, po co ruszałeś się ze swojego?! – Sheva denerwował się coraz bardziej, kiedy nieznajomy usiłował nim rządzić.
- Nie twój interes. – brzmiała gderliwa odpowiedź. Nie było jednak sensu stać w miejscu i wykłócać się o zupełnie nieistotne rzeczy. Zasłoniłem, więc usta przyjacielowi, by nie podejmował dalszej walki słownej. – To wszystko wina zaklęć, jestem pewny, że Flitwick nie dopilnował jednej z grup! – nie mając już przeciwnika Barty zaczął obwiniać nauczyciela, który zapewne nie tylko jego zdaniem mógł odpowiadać za to, co się stało.
- Wylądowaliśmy gdzieś na tym miękkim. Jeśli będziemy się tego trzymać dowiemy się, czy nas znajdą.
- Takim to się zawsze udaje. – prychnięcie.
- Wylądowaliśmy... To znaczy, on wylądował na ziemi, a ja na nim. – Reg pospieszył z wyjaśnieniem. – Na szczęście nie było wysoko, więc nic mu się nie stało. – Wcześniej nie był taki poirytowany, dopiero, kiedy was spotkaliśmy. – w blasku magicznego światła dostrzegłem subtelny uśmiech Regulusa. Jego oczy były nadal szeroko otwarte, jednak wydawał się mniej zdenerwowany niż w chwili spotkania. Nawet jego głos przybrał na sile.
Rozsiedliśmy się na miękkiej gałęzi, jak już zwykłem nazywać to, co uchroniło nas przed potłuczeniem i stanowiło jedyną wskazówkę pośród ciemności. Dla zabicia czasu zajęliśmy się rozmową na najbardziej błahe tematy, byleby nie myśleć wiele o naszej obecnej sytuacji.
Nad nami coś zaczęło się dziać. W moje serce wkradła się realna nadzieja, że jednak wyjdziemy z tego wszystkiego cało. Z ulgą stwierdziłem, że jakiś nikły blask zaczyna przedzierać się przez wszechobecną ciemność.
- Nic wam nie jest?! – zagrzmiał wzmocniony zaklęciem głos dyrektora, a na dół opadał mocna, gruba lina. – Owińcie się nią, a wciągniemy was na górę.
- Ty pierwszy. – Barty pchnął Regulusa w stronę sznura i ostrym spojrzeniem nakazał nam stać w miejscu póki Ślizgon nie znajdzie się na górze. Teraz niewyraźnie widziałem rysy twarzy tego mało przyjemnego chłopaka, chociaż niewiele szczegółów mogłem zarejestrować ogarnięty euforią. W końcu udało nam się jakoś wyjść z opresji, która wydawała nam się naprawdę niebezpieczna. Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu.

piątek, 27 maja 2011

W dół...

14 listopad
Powoli dochodziłem do siebie. Nie musiałem już łykać codziennie tabletek, bez których wcześniej moja głowa nie nadawała się do niczego. Nadal nie byłem jednak przekonany, co do tego, czy powinienem pogodzić się z Jamesem. Widziałem, że jest mu przykro, jednakże mógł wcześniej pomyśleć o tym, co robi. Teraz ja byłem słaby i podenerwowany, a o jego różowym jeleniu każdy zapomniał. Nie nazwałbym tego sprawiedliwym podziałem ról, a jednak coraz bardziej skłaniałem się ku zapomnieniu o wszystkim, co nas tak poróżniło. Był przecież moim przyjacielem, a jego zachowanie dało się wytłumaczyć i usprawiedliwić.
Zamyślony i nieobecny przez te kilka chwil towarzyszyłem chłopakom w drodze do Wielkiej Sali, gdzie czekał na nas obiad. Dzień był wyjątkowo chłodny, więc marzyłem o gorącym, smacznym posiłku, który pomógłby mi w zrelaksowaniu się. Postanowiłem nawet, że w tym czasie podejmę ostateczną decyzję, co do Jamesa. Nie mogłem tylko przewidzieć tego, co miało nastąpić jeszcze przed dotarciem do jadalni.
Przez moje ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz, a w następnej chwili coś chrupnęło i ziemia osunęła mi się spod stóp. Nawet nie pisnąłem, ale słyszałem krzyki, które nie należały do mnie, a jednak były niebywale znajome. Zupełnie nie wiedziałem, co się dzieje, gdyż wszystko to działo się tak szybko i niespodziewanie. Dopiero po chwili pojąłem, że moje serce niemal wyskoczyło mi z piersi, ciało zesztywniało ze strachu, a oddech był równie drżący, co moje ręce. Spadałem!
Chociaż trwało to zaledwie chwilę, to wydawało mi się niemożliwie długim okresem czasu. Nie potrafiłem zebrać myśli póki moje pośladki nie uderzyły o coś miękkiego. Zupełnie nie pojmując, co się dzieje rozejrzałem się po mroku panującym teraz wokół. Jedyne światło dochodziło z góry. Wtedy podnosząc głowę pojąłem, co mnie spotkało. W jakiś niewytłumaczony sposób podłoga korytarza pękając wchłonęła mnie do środka. Z góry patrzyli na mnie Syriusz, Peter i kilka innych osób, ale dziura stawała się coraz mniejsza i mniejsza. Chłopcy na górze krzyczeli, nie wiedzieli, co robić. Chciałem rzucić jakieś zaklęcie, ale nie miałem różdżki. Musiała mi wypaść i teraz po omacku szukałem jej w koło siebie. Działałem jak w transie, ponieważ mój zdrowy rozsądek nie chciał przyjąć do wiadomości niemożliwego. Wymacałem coś miękkiego i aż podskoczyłem zaskoczony.
- To ja, Remi, spokojnie. – głos Shevy drżał jeszcze, ale jednak był uspokajający. Nie miałem pojęcia, iż i on spadł wraz ze mną.
Na szczęście jego różdżka była na miejscu, więc zapalił jej koniec i pomógł mi w szukaniu mojej. Znalazłem ją metr dalej. Była cała i zdrowa i nie posiadałem się z radości mając ją w dłoniach. Czułem się pewniej będąc uzbrojonym, tym bardziej, że moje oczy już nawykały do ciemności i jasnego blasku, jaki dawało zaklęcie.
- Co się stało? – zapytałem chłopaka. Ponieważ wcześniej byłem zbyt zamyślony teraz nie miałem możliwości pojąć aktualnych wydarzeń.
- Podłoga nagle pod nami pękła i wpadliśmy tutaj. Teraz dziura się zamknęła, więc to musi być jakiś rodzaj magii. Nie widzę sensu, by tutaj siedzieć, więc może znajdźmy wyjście z tej śmierdzącej sytuacji. Poza tym nie podoba mi się to, na czym siedzimy, czymkolwiek to może być.
Obaj poświeciliśmy pod siebie, jednak widzieliśmy wyłącznie ciemną masę czegoś, co przypominało gruby, chociaż miękki konar.
- Masz rację, nie siedźmy tutaj. – nie ufałem temu podłożu, nawet, jeśli uratowało nas przed chwilą przed zabiciem się, czy też ciężkim poturbowaniem.
- Mam wrażenie, że powinniśmy panikować w takiej sytuacji... – Andrew złapał mnie za rękę, jakby uważał, że w ten sposób nic nam się nie stanie. Prawdę powiedziawszy sam nie wiedziałem, o którego z nas chłopak bał się bardziej.
- Nadal jesteśmy w szoku, kiedy minie będziemy przerażeni. – moje słowa raczej nie miały pocieszyć ani jego, ani tym bardziej mnie. Postanowiłem jednak nie oszukiwać przyjaciela. I tak znaleźliśmy się w mało przyjemnej sytuacji, więc szczerość była niezbędna. Poza tym wydawało mi się, że rozumiem niepewność chłopaka. Gdyby w tej chwili miał przy sobie Fabiena wcale nie przejąłby się tym wszystkim, jednak miał tylko mnie, a ja jego, co zmieniało całkowicie postać rzeczy.
Ścisnąłem mocniej dłoń Shevy i uśmiechnąłem się, chociaż on nie mógł tego widzieć. Z całą pewnością wolniej docierał do mnie sens tego zdarzenia i tym samym nie mogłem jasno określić jak zachowam się za jakiś czas.
- Idziemy przed siebie. Na pewno zdołamy gdzieś dotrzeć. Jesteśmy pod zamkiem, więc musi być stąd jakieś wyjście. – starałem się by moje słowa brzmiały pewnie i pocieszająco. Nic przecież nie mogło nam się stać, skoro byliśmy tak blisko szkoły. Ciągnąłem go za sobą przez chwilę, by pozwolić mu na pozbieranie myśli. Zrównał się ze mną po chwili i wyczułem, że jest mu już lepiej. Nie puścił jednakże mojej ręki, z czego wnioskowałem, iż woli być blisko. Nawet ja nie miałem zamiaru oddalać się od niego. Gdybym był w takiej sytuacji sam na pewno bałbym się niesamowicie, ale mając do dyspozycji przyjaciela czułem się pewniej i nie byłem tak przerażony. Miałem wrażenie, że w tej chwili byłem odpowiedzialny nie tylko za siebie, ale także za Andrew, więc postanowiłem dać z siebie wszystko.
- Jeśli chcesz możemy porozmawiać o czymś przyjemnym. – zaproponowałem, jednak szybko tego pożałowałem. Gdy mój głos zakłócił martwą ciszę, która otaczała nas niczym ciasny krąg niebezpieczeństwa, ciarki przeszły mi po plecach. Jeśli zaczęlibyśmy rozmawiać nie mielibyśmy pojęcia, czy gdzieś nie czai się niebezpieczeństwo. Zignorowałem, więc własne pytanie, a Sheva nie odpowiedział jakby bojąc się, że jego głos może roznieść się echem po tym ciemnym korytarzu i sprowadzić nam na głowę kłopoty.
- A jeśli to labirynt i wcale nie znajduje się pod zamkiem? – jasnowłosy odezwał się tak niespodziewanie, że wciągnąłem z sykiem powietrze w płuca. Nie byłem gotowy na taką rewelację toteż postanowiłem coś z tym zrobić. Ścisnąłem mocniej dłoń chłopaka.
- To możliwe, ale w takim razie gdzieś musi być wyjście. Jeśli będziesz chciał coś powiedzieć ściśnij moje palce. Nie chcę umrzeć z przerażenia, kiedy nagle usłyszę twój głos.
Obaj roześmialiśmy się cicho i niespodziewanie. Obawa przed głosem przyjaciela była naprawdę zabawna, chociaż w naszej aktualnej sytuacji zrozumiała. Chłopak, więc zgodził się ze mną i zakleszczając swoje palce mocniej wokół moich dał znak, iż ma zamiar się odezwać. Czekałem, więc na dźwięk jego głosu.
- To dobry pomysł. Remi... Znowu chodzimy po czymś miękkim... To obrzydliwe. – miał rację. Pod naszymi stopami na nowo wznosił się miękki konar i coraz mniej mi się to podobało.
- Jeśli jest konar to musi być i pień, a to oznaczałoby, że gdzieś musi być światło, skoro tutaj rośnie cokolwiek. – pomysł był dobry, ale miał swoje minusy.
- A tam gdzie światło możemy znaleźć także wielkie kłopoty. – nie mogłem nie zgodzić się z tą opinią.
- To może być nasze jedyne wyjście. Musimy zaryzykować. Chodź, będziemy trzymać się razem i jakoś nam się uda. – skądkolwiek brała się moja pewność siebie była przedziwna. Może moje wilcze zmysły pozwalały mi na większy spokój, ponieważ byłem w stanie lepiej niż inni przenikać mrok, słyszałem więcej niż przeciętna osoba i mogłem wyczuć pewne zapachy, które pozostawały ukryte dla kogoś takiego jak Andrew. Nie chciałem go jednak denerwować wspominając o tym, co już od dłuższego czasu byłem w stanie wywąchać. Coś gdzieś gniło, coś wydawało się oddychać, coś było tutaj ukryte, ale nie mogłem odgadnąć, co to takiego. Zbyt wiele niewiadomych, nadto bałem się o przyjaciela, bym chciał dociekać prawdy o tym miejscu. Chciałem tylko jednego – wydostać się, czym prędzej, odetchnąć świeżym powietrzem, pogodzić się z Jamesem i powiedzieć Syriuszowi, że bardzo go kocham. Tym czasem tkwiłem nadal w tym nieznanym mi miejscu, które było mieszaniną korytarzy, a obok mnie Sheva starał się zachowywać odważnie, jak przystało na kogoś, kto zawsze zaczytywał się książkami o cudzych przygodach. Teraz to on był bohaterem i zupełnie nie był na to gotowy. Nie wątpiłem, że likantropia w tym wypadku sprawiała, iż człowiek stawał się pewniejszy siebie w sytuacjach, które dla zwyczajnych osób były niepojęte i niebezpieczne. Ja miałem już za sobą najgorsze chwile swojego krótkiego istnienia.
- Damy sobie radę. – rzuciłem pewnie.

środa, 25 maja 2011

Skrucha

Moja przygoda z Jamesem zakończyła się wymiotami i bólem głowy, który musiałem zwalczyć lekami od pani Pomfrey, by móc funkcjonować w jakikolwiek sposób. Dobrze wiedziałem, że przypominałem zaszczute szczenię, dlatego też unikałem jej wzroku starając się jakoś przetrwać wszystkie nieprzyjemności, które w dalszym ciągu pamiętałem. Żałowałem, że nie potrafię w przeciągu chwili zamknąć umysłu na przykre wspomnienia, że nie jestem w stanie usunąć wszystkiego, co mnie dręczyło z serca. Cały ten nadal odczuwalny strach, przyspieszone tętno, myśli plączące się po głowie, a które sprawiały, że moje ciało było niezdolne do podjęcia jakiegokolwiek większego wysiłku, wszystko wydawało mi się ciosem zadanym w sam środek tarczy, którą stanowiłem. Od tego nie było ucieczki innej niż otoczenie się masą rzeczy, które pomogłyby mi zapomnieć, przestać myśleć. Ludzie byli idealnym rozwiązaniem w tym wypadku, ale nie mogłem liczyć na niczyją pomoc póki trwały zajęcia. Po nich może dane byłoby mi odnaleźć spokój w towarzystwie Syriusza, Shevy i Petera, ale sam jeden tylko zadręczałem się własnymi problemami, które były trujące dla całego dnia, a może nawet całego tygodnia.
Jeszcze przed zażyciem tabletek musiałem zwymiotować czując niesamowite zawroty głowy. Może wilkołak we mnie nie zgadzał się na jakiekolwiek obawy z mojej strony? W jego naturze nie leżał strach, obawa. On był wojownikiem, bestią, dzieckiem natury, które działało instynktownie. On krzyczał we mnie z wściekłości, chciał wypunktować wszystkie moje błędy, chciał uczynić mnie silniejszym dla siebie samego i powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego tak właśnie należało postępować. Gdybym był inny zdołałbym oprzeć się słabości, którą okazałem, mógłbym uniknąć przykrości, które mnie spotkały. Może nadszedł dla mnie czas zmian?
Zmęczony, obolały i słaby położyłem się do łóżka połykając leki, które miały przynieść mi ulgę. Nie miałem pojęcia na ile będą skuteczne, ale zdecydowanie chciałem próbować, by zdołać wyrwać się z tego zamknięcia w ciasnej skrzyni swoich dolegliwości.
Zamknąłem oczy, odetchnąłem głęboko, by jakoś się uspokoić i starałem się odpłynąć nie myśląc o niczym. Nadal potrafiłem wyczuć niepokój w swoim wnętrzu i denerwowało mnie to, jednak nie miałem wpływu na coś tak skomplikowanego.
Usłyszałem nagłe poruszenie, dźwięk szybko otwieranych drzwi i z trudem podniosłem powieki, które wydawały się ciężkie, jasność dnia raziła. Syriusz wpadł do środka i wydawał się spokojniejszy, gdy zobaczył mnie na łóżku. Nie wątpiłem, że się martwił, ale i nie tracił zimnej krwi. Syriusz był zdecydowanie silny pod każdym względem.
- Nie wróciłeś. – zaczął obserwując mnie dokładnie, jakby oczekiwał, że dostrzeże więcej niż inni.
- Źle się poczułem, wybacz. – mruknąłem mało przekonująco, jednak w każdej chwili mogłem zwalić winę na zły stan i nie wątpiłem, iż Black nie będzie próbował doszukiwać się we mnie fałszu.
- Byłeś w Skrzydle Szpitalnym? – przysiadł na moim łóżku i zaczął swoje małe badanie. Na początek sprawdził mi temperaturę dłonią, później zajrzał w oczy, otworzył moje usta i zaglądał do środka. Robił to raczej nie wiedząc, czego innego mógłby spróbować.
- Byłem, ale teraz przestań mnie ruszać, bo mi niedobrze. – ostrzegłem, a on spiesznie zabrał ręce i odsunął się na bok. Nie dziwiłem się, iż postanowił jednak zachować dystans. – Przejdzie mi na pewno i wieczorem będę gotowy zjeść podwieczorek. – uśmiechnąłem się niewymuszenie. Jego obecność pomagała mi uporać się z problemami.
- Nie ma sensu czekać do wieczora ze słodkim, zrobimy zrzutkę na ciebie i będziesz mógł się opychać, kiedy tylko zechcesz. – Sheva skoczył na równe nogi, a jeszcze przed chwilą leżał na swojej pościeli. – Wyskakujemy z łakoci panowie. Remus je uwielbia, a teraz jest w potrzebie. Peter, nie kryj tej czekolady pod poduszką i tak ją widzę. – poświęcając swoją koszulkę za worek na słodycze położył na niej kilka swoich przysmaków i podszedł do Pettigrew, który z bólem podzielił się swoim zapasem, który wypełniał jego szafkę i niemal otwierał drzwiczki naporem, który na nie wywierał. Był jednak niebywale łaskawy, jak na siebie. Tylko biedny Syriusz nie mógł się dołożyć, jako że jego niechęć do czekolady uniemożliwiała mu przetrzymywanie jakiejkolwiek dłużej niż jeden dzień. Wcale nie miałem mu tego za złe i było mi trochę wstyd, że przyjaciele dzielili się ze mną swoimi cennymi zbiorami, podczas gdy ja nie miałem nic, czym mógłbym ich raczyć. Swoje ostatnie łakocie pochłonąłem zaledwie dzień wcześniej i teraz pozostały mi tylko barwne opakowania i kilka kart kolekcjonerskich.
Do pokoju wszedł James, zawahał się, ale przeszedł obojętnie przez całą sypialnię, zabrał coś ze swojej szafki i wyszedł nie zaszczyciwszy nikogo z nas spojrzeniem. Szczerze powiedziawszy było to dla mnie trochę przerażające i wzdrygnąłem się widząc go. Zdecydowanie nie należałem do zwolenników chłopaka, a w tej chwili czułem do niego potworną niechęć. Postanowiłem o tym zapomnieć i sięgnąłem po jedną z Czekoladowych Żab, które dał mi Peter. Zjadłem jedną, po czym spokojniejszy nie musząc oglądać Jamesa zamknąłem oczy.
- Prześpię się chwilę, jeśli pozwolicie. – z chęcią wtuliłem twarz w poduszkę i zwinąłem się w kłębek. Ta pozycja była dla mnie najwygodniejszą i pozwalała mi na przytulenie się do pościeli, co dawało mi swoisty komfort. W głębi duszy liczyłem na to, że sen da mi wytchnienie i pomoże uporać się z nieprzyjemnymi myślami.
- Zostawimy cię, żeby nie przeszkadzać. – Syri ubrał ładnie w słowa to, co Sheva przekazał zaraz po nim dosłownie.
- Nie chcemy żebyś nas przypadkiem ubrudził, kiedy zaczniesz zwracać tę Żabę, chyba nas rozumiesz. – wyszczerzył się zadowolony z siebie.
- Tak, tak. – tabletki przeciwbólowe zaczynały działać, wiec czułem, że jestem w stanie odpłynąć myślami daleko i ulżyć sobie w ten sposób. Musiałem przecież później poinformować nauczycieli o powodzie mojego opuszczenia zajęć.
Niestety nie minęło wiele czasu, od kiedy przyjaciele opuścili pokój, gdy zjawił się w nim niepowołany gość.
- Remusie, chcę porozmawiać. – przestraszyłem się głosu Pottera, który rozległ się od strony drzwi. Miałem świadomość, że jesteśmy sami, a dziś miałem już dosyć rewelacji. Udawałem, więc, że śpię, ale on nie dał się zwieść. – Chcę przeprosić. – podjął w końcu bez owijania. – Zachowałem się bardzo źle wobec ciebie i nie powinienem był tego robić. Wykorzystałem twoją słabość, ale nie myślałem, że doprowadzę cię do takiego stanu. Nie chciałem żebyś się przeze mnie rozchorował. Naprawdę jest mi przykro z tego powodu. Proszę, daj mi znać, jeśli zechcesz mi to wybaczyć.
Nie słysząc z mojej strony żadnej odpowiedzi po prostu wyszedł. Słyszałem, więc odgłos cicho zamykanych drzwi i czułem, że zostałem znowu sam. Nie potrafiłem jeszcze zdobyć się na rozmowę z Jamesem. Wspomnienia tego dnia były zbyt żywe, ból wewnętrzny zbyt wyrazisty. Postanowiłem odnaleźć odpowiedź na swoje pytania, rozwiązania swoich problemów w śnie. Teraz byłem już całkowicie zdeterminowany by się poświęcić i podołać jakoś temu, co mnie spotkało i jeszcze mogło mi się przytrafić. Pogodzenie się z przeszłością nie było przecież takie łatwe, nawet, jeśli przykre wydarzenia dzieliło od aktualnych kilka godzin.
Usilnie próbowałem pozbyć się z umysłu wszystkich przykrych myśli, co wcale nie było łatwe i nie udało mi się do końca. Nigdy nie byłem mistrzem tłumienia emocji, czy też zapominania o nich. Męczyłem się, więc straszliwie, co zapewne miało trwać przez dłuższy czas. Odbierało mi to chęć zabawy, sprawiało, że wszystkie dolegliwości na nowo powracały i pogłębiały mój stan. Wiele musiałem się jeszcze nauczyć i chociaż nie należało to do zadań łatwych i wiedziałem, że brakuje mi wytrwałości w dążeniu do celu, to po raz kolejny już obiecywałem sobie, iż jednak coś z tym zrobię. Remus Lupin – najbardziej żałosny wilkołak na świecie. Zdecydowanie właśnie to w pełni oddawało to, jaki byłem. Nikt przecież nie uwierzyłby, iż taki mięczak jak ja byłby w stanie cokolwiek zdziałać i postawić się chociażby własnym strachom. Nie odznaczałem się dodatkowo zbytnią wiarą we własne umiejętności, co tylko potęgowało beznadzieję chwili. Jak na złość sen nie chciał już nadejść i musiałem męczyć się ze swoimi myślami katując siebie samego.


  

niedziela, 22 maja 2011

Kara

11 listopada
Zostawiłem Syriusza przed salą lekcyjną i sam niespiesznie udałem się do łazienki. Zdecydowanie nie był mi potrzebny w takiej chwili. Były miejsca, w których bardziej komfortowo czułem się samemu i to jedno do tych właśnie należało. Miałem w planach wyłącznie szybkie pozbycie się zbędnych kilogramów wody gromadzących się w moim organizmie, więc tym chętniej kazałem Blackowi czekać na miejscu, jakby był w swojej psiej formie. Wspomnienie tego przywołało na moją twarz uśmiech. Syriusz był naprawdę słodkim pieskiem! Przez chwilę miałem ochotę nucić coś pod nosem, by odreagować to nagłe zadowolenie, które mnie wypełniało.
Niestety ten stan nie utrzymał się nazbyt długo. Zacząłem odczuwać lekkie zawroty głowy, dzwoniło mi w uszach i zanim zdołałem w ogóle zastanowić się nad przyczyną tego stanu otrzymałem odpowiedź. Korytarz prowadzący do najbliżej znajdującej się łazienki zagradzało lustro, nad którym lśniło pełne oblicze księżyca. Moje serce stanęło na kilka chwil, a później zabolało, gdy na nowo ruszyło z miejsca. Rozejrzałem się przerażony w około, jednak nie dostrzegłem nikogo. Czym prędzej oddaliłem się od jego miejsca, jednak na kolejnym zakręcie korytarza zobaczyłem do samo. Każda komórka mojego ciała zaczynała drżeć ze strachu. Cokolwiek się działo było nieodwołalnie skierowane w moją stronę. Przecież byłem jedynym wilkołakiem w Hogwarcie. Zimny pot spłynął mi po plecach, ciało wstrząsnął dreszcz. Czułem się jak zaszczute zwierze, na które ktoś właśnie urządził sobie polowanie.
Przyspieszyłem kroku, jednak im więcej napotykałem luster, z wiszącym nad nimi księżycem w pełni coraz bardziej się bałem, aż zacząłem biec byleby znaleźć od nich wytchnienie. Nie zależało mi już na tym by znaleźć łazienkę, ale na tym by odnaleźć drogę ku miejscu, które będzie wolne od tego wszystkiego. Obawiałem się wrócić pod salę, by ktoś nie zobaczył tego, co ja widziałem teraz niemalże wszędzie, by nikt się nie dowiedział, kim naprawdę jestem. Musiałem od tego uciec, a więc biegłem przed siebie, jedyną drogą, której nie zagradzał mój strach.
Bardzo szybko opadłem z sił. Serce biło szaleńczo z powodu strachu, a męczone dodatkowo wysiłkiem fizycznym nie było w stanie dostarczać tlenu wszystkim komórkom ciała, więc zmęczenie sprawiło, iż musiałem się zatrzymać. Opierając się o ścianę padłem na kolana dysząc. Nie byłem w stanie biec więcej, musiałem odpocząć, a to jedno miejsce wolne było od jakichkolwiek potworności.
- Zły wilk ucieka przed dziewczynką z koszyczkiem? – usłyszałem kpiący głos i chyba tylko cud uratował mnie wtedy przed zawałem serca. Gwałtownie odwróciłem się w stronę głosu. James siedział na poręczy schodów z uśmiechem na twarzy. Wcześniej nie poznałem jego głosu, ale teraz wydawało mi się oczywiste, iż należał do niego. Strach sprawił, że nie myślałem już rozsądnie.
- J., o... oszalałeś?! – zdołałem wydusić przez ściśnięte wysiłkiem gardło pełne lepkiej śliny.
- Oszalałem? Nie, ja oddaję ci pięknym za nadobne. – jego głos był teraz bardziej stanowczy, niemal mściwy. – Nie podobało ci się moje przedstawienie? Więc może polubisz to kolejne. – roześmiał się i machnął różdżką wypowiadając cicho zaklęcie, którego nie mogłem dosłyszeć. Dostrzegłem jednak błyski wokół mnie. Chłopak zamknął mnie w niewidzialnej klatce, a kolejnym zaklęciem wypełnił ją aż po moje ramiona miniaturowymi księżycami w pełni. Teraz, po tym, co przeszedłem bałem się ich jeszcze bardziej. Chociaż miałem świadomość, że to tylko atrapy moje serce znowu szalało w piersi. Było mi niedobrze, mdliło mnie i musiałem zamknąć oczy, by nie patrzeć na liczne lśniące srebrno miniaturki prawdziwego księżyca.
Zwinąłem się w możliwie najmniejszy kłębek, w jaki tylko mogłem i drżący siedziałem z ukrytą w kolanach twarzą. Powtarzałem sobie w kółko, że nie będę płakał i wytrzymam, ale bałem się coraz bardziej. Jeśli ktoś zobaczyłby mnie w takim miejscu, otoczonego księżycami nie ulegało wątpliwości, że domyśliłby się w końcu wszystkiego, a to oznaczałoby koniec mojej nauki, koniec wszystkiego. Czułem się tym gorzej, że to James był powodem mojego cierpienia. Jego gniew odbił się na mnie i chociaż niewątpliwie zasługiwałem na jakąś karę, to chłopak jednak przesadził. Byłem sam, zamknięty pośród góry przedstawiającej mój największy lęk, nie mogłem wydostać się z pułapki zastawionej na mnie przez mojego przyjaciela. Zapłakałem nie mogąc już tego powstrzymywać. Jakkolwiek starałem się ograniczył łzy, nie byłem w stanie pozbyć się ich całkowicie. To było jak koszmar.
- Remus? – odezwał się czyjś głos, a ja nie byłem w stanie przemóc się i spojrzeć, by wiedzieć, kto mnie przyłapał. Podniosłem tylko głowę. Nie było sensu ukrywać mojej obecności. – Co się dzieje?
- Mam problem. – rzuciłem cicho i wymijająco. Starałem się przypomnieć sobie, czyj to głos, ale szło mi nie najlepiej.
- Mogę ci pomóc? – padła propozycja, której się nie spodziewałem, a która sprawiła, że kamień spadł mi z serca.
- Mógłbyś?! – nagle obudziła się we mnie nadzieja. Poczułem się lepiej, chociaż głowa pękała mi z bólu.
- Ty mi kiedyś pomogłeś wymalować drzwi Namidy, więc teraz mogę się odwdzięczyć.
- Ryo! – dopiero jego słowa podsunęły mi obraz, który zgrał się z brzmieniem znajomej barwy. – Źle się czuję, dlatego nie otworzę oczu, a zgubiłem różdżkę, gdzieś wśród tych... kulek.
- Poczekaj chwilę. – w jego głosie brzmiała ciekawość, ale i niepewność. Sam nie wiem, jak zareagowałbym na jego miejscu, na to, czego był świadkiem. Ratował mi skórę i byłem mu tak wdzięczny, że mając możliwość uściskałbym go z całych sił.
Poczułem, że otaczające mnie księżyce odsuwają się od mojego ciała, rozsypują po podłodze. Ryo musiał pozbyć się mojej przezroczystej klatki, więc teraz po omacku zacząłem szukać swojej różdżki. Chciałem się jak najszybciej wydostać z tego miejsca, odizolować od wszystkiego, uspokoić nerwy, które wydawały mi się być w rozsypce.
- Czekaj, czekaj. – poczułem dłoń chłopaka na ramieniu, a później jego rękę obejmującą moją. Wsadził mi w nią różdżkę i trzymając mnie mocno pomógł wstać. – Wyprowadzę cię stąd. – zaoferował się ponownie.
- Ja... – było mi głupio i widziałem, że zachowuję się dziwnie, więc chciałem przynajmniej jakoś się wytłumaczyć. – Ja boję się kryształowych kul. To, dlatego, to wszystko. To był wypadek i... – i sam nie wiedziałem, co powinienem powiedzieć.
- Nic nie szkodzi, domyśliłem się tego. Wyglądałeś jakbyś miał zwymiotować ze strachu, kiedy tam siedziałeś. Już, możesz otworzyć oczy.
Posłuchałem go i uniosłem powieki. Zakręciło mi się w głowie, więc ścisnąłem mocniej jego dłoń. Chłopak podtrzymał mnie i zatrzymał się bym nie upadł, a tym bardziej nie zemdlał nagle. Musiałem przyznać, że gdyby nie on, sam nie wiem, co by się ze mną stało. Na samo wspomnienie tych małych pełni powracało przerażenie, zaś mój żołądek podchodził do gardła.
- Kule... Czy ty nie masz przypadkiem wróżbiarstwa?
- Yyy... – spanikowałem, jednak zdołałem znaleźć odpowiedź na jego pytanie bardziej przez przypadek, niż w jakikolwiek inny sposób. – Tak, ale Namida podchodzi do kul bardzo ostrożnie i stara się unikać tych zająć. Wiesz przecież.
- Ach, no tak. Zapomniałem. – chłopak zaśmiał się cicho i objął mnie ramieniem. - Zaprowadzę cię gdzie tylko chcesz. – jego obecność uspokajała mnie. Ryo był mojego wzrostu, jego włosy sięgały ramion, a twarz nabrała rysów bardzo przystojnego młodego chłopca. Zmienił się, chociaż nadal był podobny do swojej młodszej wersji. W końcu był przecież sobą.
- Dziękuję ci. – wymusiłem uśmiech, ale pożałowałem tego, gdyż głowa tylko bardziej mnie rozbolała, co okazało się możliwe. – Wrócę do dormitorium. Później wytłumaczę się nauczycielom. Gdyby nie ty, nie wiem, co bym zrobił. – starałem się zachowywać jak najbardziej normalnie, chociaż byłem w rzeczywistości nadal przerażony tym, co mnie spotkało i wątpiłem, czy zdołam spędzić spokojną noc. Nie wątpiłem także, że jednak zwrócę wszystko, co zdołałem dzisiaj zjeść. Ryo ratował mi życie.

piątek, 20 maja 2011

Kartka z pamiętnika CXXVII - Cornelius Lowitt

Ponieważ z FavChara jest aktualnie problem, pozwolę sobie na zastanowienie, jak go rozwiązać. Nie wykluczam, że to Akemi, w ramach nagrody za wytrwałość na moim blogu, będzie mogła zdecydować, który z chłopców wygrywa.


Nie należałem ani do cierpliwych, ani do osób o silnej woli, a już i tak dałem z siebie więcej niż zazwyczaj. Tym razem jednak byłem poirytowany tym, że ciągle każe mi się czekać, coś w sobie zmieniać i na siłę robić ze mnie grzecznego, przykładnego Corneliusa. Mogłem mamić profesorów słodkim, niewinnym uśmiechem, by utrzymać odznakę prefekta, ale na pewno nie miałem ochoty naprawdę zamienić się w zwyczajnego, szarego pupila grona pedagogicznego szkoły. Byłem bestią, a nie pieskiem pokojowym! Ograniczenie się do jednego kochanka wymagało ode mnie zbyt wielu poświęceń, a więc moje daleko idące plany uległy zmianie. Moje ciało może i nawykło do smaku Erica, ale miałem zamiar nauczyć je na nowo, że dobre jest wszystko, co ładne i żywe. Nie mogłem stać w miejscu jak słup, lub atrakcyjna rzeźba, która w końcu okaże się zbyt sztywna by się nią nadal interesować. Musiałem działać i na nowo zacząć żyć. Ileż mogłem hodować samego siebie? Jeść, spać, chodzić, jeść, spać, chodzić. To zdecydowanie kłóciło się z moją naturą zdobywcy.
Byłem łowcą, więc musiałem zachowywać się jak łowca, który tropi swoją zwierzynę. Na początek postanowiłem zemścić się na Ericu za to, że usiłował zrobić ze mnie mięczaka. Wytropienie go było wręcz banalnie proste. Siedział w bibliotece nie spodziewając się, że w każdej chwili może zostać zaatakowany. Już dawno temu zauważyłem, że ludzie nigdy nie spodziewali się, iż mogą okazać się idealnym celem, dla kogoś, kto z pozoru nie stanowi przecież zagrożenia. Nic bardziej mylnego. Tak jak im nie przychodziło do głowy, że mogą być śledzeni tak komuś mogło się to wydać zwyczajnym zachowaniem. Tak właśnie rodziła się większość nieszczęść. Życie nie jest nigdy nudne, kiedy się wie, jak je urozmaicić.
 Z łatwością znalazłem słabe punkty obrony u całkowicie wyluzowanego chłopaka, więc moje ciało zadziałało instynktownie. Podszedłem cicho i złapałem go za nadgarstki mocno przytrzymując je na blacie stolika. Ustami przylgnąłem do jego karku ssąc skórę by zostawić na niej wyraźną czerwoną plamkę. Chłopak przez chwilę nie wiedział, co się dzieje, czułem pod palcami jak jego tętno przyspieszyło. Prychnął nagle i starał się uwolnić ode mnie, ale dawno już minęły czasy, kiedy to miałbym ochotę pozwolić mojej ofierze na własnowolne opuszczenie zastawionych wcześniej sideł.
- Lowitt, odczep się, jestem zajęty! – syknął do mnie. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że mnie rozpozna, nawet nie widząc mojej twarzy.
Dopiero skończywszy pozostawiać swój ślad na karku chłopaka byłem łaskaw odpowiedzieć na jego wypowiadane pretensjonalnym tonem słowa.
- Mam w nosie, co robisz. – szepnąłem mu na ucho, jakby było to wielką tajemnicą. Przy okazji zacisnąłem palce mocniej na jego przegubach i ściągając ręce chłopaka z blatu przeniosłem je za jego plecy. Związałem je tam zaklęciem i tym samym nie musiałem więcej obawiać się, że Eric mi ucieknie. – Mamy kilka spraw do załatwienia. W tym pozbycie się twoich kołtunów. – wiedziałem, że to będzie strzałem w dziesiątkę.
- Co?! Nie wolno ci ruszać moich włosów. – groził przez zęby, co nie robiło na mnie najmniejszego wrażenia.
 - Są za długie, a ja wolę, kiedy są krótsze. Przyjemniej się nimi bawić. I nie krzycz tak. Ktoś mógłby cię usłyszeć, a to niebezpieczne, nie uważasz? – ukąsiłem go w ucho. – Przecież wiesz, że właśnie, dlatego  zazwyczaj w bibliotece się spotykamy. To podniecające, kiedy nie masz pojęcia, czy ktoś nagle się tutaj nie zjawi i nie zobaczy, co robimy.
- Cor, świrze...
- Mów mi tygrysie. – z niemałą satysfakcją drażniłem się z nim słownie. Pochyliłem się bardziej kładąc brodę na jego ramieniu i sięgnąłem dłońmi do jego piersi. Gładziłem ją przez materiał ubrań, drażniłem sutki, by poczuć je pod szkolną szatą, którą chłopak nadal miał na sobie, mimo że zajęcia już się skończyły.
- Zostaw mnie, bo zacznę krzyczeć. – głos Erica stał się łagodniejszy, czaiło się w nim więcej niepewnych nut, nie był skory do równie zaciekłego stawiania oporu, co jeszcze chwilę wcześniej.
- Nie krzykniesz. Każdy dowiedziałby się, że pozwalasz bym cię molestował. Nie wspominając już o twojej reputacji dobrego ucznia. Nagle prymus okazuje się pożądliwym chłopczykiem, który pozwolił się przywiązać do krzesła? Nie sądzę, byś chciał pokazywać innym tę część siebie. Tylko my wiemy, że jesteś takim samym oszustem, jak ja.
- Nie porównuj mnie do siebie! – syknął przez zęby, gdyż właśnie ściskałem mocno jego sutki. Sądząc po tym, co widziałem niewyraźnie między jego nogami, to zaczynało mu się coraz bardziej podobać, a przynajmniej jego ciału.
Podciągnąłem, więc jego szatę i wsunąłem dłonie także pod sweter chłopaka. Jego skóra była przyjemnie gorąca, a całe ciało wrażliwe na wszystkie bodźce z zewnątrz. Z tym większym zadowoleniem drapałem jego pierś. Zacząłem także kąsać pachnącą przyjemnie szyję. Nie odczuwałem w prawdzie tego samego podniecenia, co wcześniej, ale sprawiało mi to jednak rozkosz.
- Teraz jesteś gotowy, by poddać się małej operacji obcinania włosów. – wyjąłem z kieszeni spodni samo-obcinające nożyczki i pokazałem mu je. Przerażenie widoczne na jego twarzy było o wiele większe, niż kiedy robiłem mu to po raz pierwszy. Uznałem jednak, że bez tego się nie obejdzie. Nie czekając na jego błagania po prostu złapałem garść przydługich kłaczków i uciąłem za uchem. Teraz nie miał już wyjścia, musiał się poddać i pozwolić mi działać. Chyba nawet chlipnął kilka razy, jednak byłem zbyt zajęty, by zwracać na to uwagę. Dopiero, kiedy uznałem, że włosy Erica są wystarczająco krótkie mogłem poświęcić więcej czasu jemu.
- Już zapomniałeś, jaki jestem, co? – wsunąłem dłoń w świeżo przystrzyżone jasne pasma. – Czy mi się wydaje, czy ty się zaniedbałeś?
- C... Co?! – jego oczy były wielkie, jak kafle. Albo sam nie zdawał sobie sprawy z tego, albo miał nadzieję, że nikt tego nie zauważy. A jednak nie trudno było zauważyć, co się dzieje. Zmiana może nie była szczególna, ale jednak ja potrafiłem ją wychwycić. Eric podobał mi się, spędziłem z nim wystarczająco dużo czasy, by wyczulić się na wszelkie zmiany w jego wyglądzie, zachowaniu, stylu.
- A jednak. – bez problemu pozbyłem się zaklęcia wiążącego ręce blondyna. Usiadłem na stoliku przed nim. Była to do tej pory jedyna chwila, kiedy to mieliśmy okazję naprawdę na siebie spoglądać. Musiałem przyznać się przed samym sobą, że nadal miałem do niego niesamowitą słabość, chociaż gdzieś we mnie nadal ukryty był żal do niego o to, że owinął sobie mnie wokół palca, a później po prostu wyrzucił.
- Dlaczego tak patrzysz? – Eric wydawał się spłoszony, jakbym miał mu coś zrobić. Nie wątpiłem, że coś było z nim nie tak, ale on nie był chętny do rozmowy. Takie miałem wrażenie, kiedy odsuwał się ode mnie możliwie najdalej, chociaż nie uciekał. Po prostu był pełen niepewności, a ja nie miałem pojęcia, dlaczego.
- Coś cię dręczy? – zapytałem szczerze. Może wszystko to wiązało się w mniejszym, lub większym stopniu ze mną? Przecież wszystko było dobrze, póki on nie zaczął się czepiać moich spotkań z innymi. Później udowodniłem, że on mi w pełni wystarczy, a następnie wszystko się skończyło.
- To nic. A przynajmniej nie chcę o tym rozmawiać. Nie teraz, albo w ogóle. – westchnął głośno.
- Tym bardziej chcę się dowiedzieć, co jest grane. – uśmiechnąłem się buńczucznie, chociaż w rzeczywistości po prostu intrygowała mnie ta cała sytuacja. Jeśli on nie chciał mi powiedzieć, to znak, że musiałem sam odkryć jego tajemnicę, lub chociaż wycisnąć ją z niego siłą. – Nie dam ci spokoju i będę cię nękał, jak ty dręczyłeś mnie, kiedy kazałeś na siebie czekać. Dowiem się wszystkiego, w taki lub inny sposób, jasne? Dla ciebie będzie lepiej, jeśli sam się przyznasz do wszystkiego.
- Cor... Naprawdę cię to interesuje, czy chcesz mnie denerwować, co? – uniósł brew bardziej pewny siebie. Widać wszystko zmierzało ku dobremu.
- Interesuje mnie. – przyznałem szczerze. – Dałeś mi popalić, więc chcę wiedzieć, dlaczego. Zresztą dobrze wiesz, że jesteśmy do siebie podobni i jeśli już miałbyś się zwierzać komukolwiek to ja nadaję się najlepiej ze wszystkich. Dam ci dwa dni na przemyślenia i znowu cię znajdę, a wtedy ostatecznie podejmiesz decyzję. I przy okazji zajmij się swoimi spodniami, bo je coś wypycha. – roześmiałem się zeskakując ze stołu. Pocałowałem go w czoło i zadowolony z siebie opuściłem bibliotekę zostawiając go z włosami, które musiał przy okazji sprzątnąć z podłogi.

środa, 18 maja 2011

Na złość?

FavChara 3rd wygrał Edvin. Mój drugi projekt zostaje zawieszony. Zobaczycie, o co mi chodziło podczas obchodów 5lecia bloga. Mam nadzieję, że zdołam opracować większy event z tej okazji ^^"


8 listopada
Nie udało mi się przeprosić Jamesa za swoje nieodpowiednie zachowanie ostatnimi czasy, gdyż chłopak unikał mnie a nawet, gdy nadarzała się okazja jego wzrok wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że jakiekolwiek próby porozmawiania z nim byłyby istnym szaleństwem. Może chciał mnie ukarać wiedząc, jak bardzo zależy mi na powrocie do dawnych dobrych stosunków między nami, a może był naprawdę tak wściekły, że prędzej by mnie zabił niż wyciągnął do mnie rękę na zgodę? Postanowiłem poczekać aż mu przejdzie i zapomni o moim udziale w jego wielkiej „hańbie”.
Wszystko inne układało się za to jak najlepiej. Syriusz był wesoły i bardzo miły, zupełnie jakby nagle wdarł się w jego ciało anioł zamiast diabła, który tak często wydawał się mieć nad nim przewagę. Zastanawiałem się nad powodem takiego zachowania, jednak nic nie przychodziło mi do głowy. Cokolwiek się z nim działo, było poza możliwością mojego przewidywania i odczytywania myśli chłopaka. Nawet podczas posiłków jadł więcej warzyw niż mięsa, co było w jego przypadku największym poświęceniem, na jakie mógł się zdobyć. Przez pewien czas zastanawiałem się nawet, czy nie jest chory, ale wydawał się wręcz nadziewany zdrowiem, jakby stanowiło farsz do otoczki z jego ciała. Byłem pewny, iż porównanie to nasunęło mi się z powodu kolacji, którą jadłem poprzedniego dnia, a która wywarła na mnie wielkie wrażenie.
Teraz podczas śniadania nadal czułem w ustach wspaniały smak faszerowanej pieczarkami papryki oraz pomidorów. Nie miałem pojęcia, czy takie rozwodzenie się nad jedzeniem jest normalne dla człowieka, czy też trzeba było być wilkołakiem by czuć smaki, które rozpieszczały zmysły i zapadały w pamięć.
Syri siedział grzecznie, jakby miał za to otrzymać nagrodę, o której marzył od wieków, a jego anielski uśmiech był okropny. Wolałem zająć się czymkolwiek byleby nie oglądać Blacka w takim stanie. Zdecydowanie nie tylko ja podejrzewałem, że wydarzy się wielka katastrofa, której zapowiedzią było takie, a nie inne zachowanie kruczowłosego. Gdyby sklepienie Wielkiej Sali runęło nam na głowę byłbym skłonny uznać, iż właśnie to prorokował ten anielski wygląd Syriusza, któremu brakowało tylko loczków i aureoli.
- Peter, uważaj, bo się zaraz pobrudzisz! – Syri wyjął szybko różdżkę i machnął nią z niewinną miną, kiedy musztarda wypływała z tubki trzymanej przez Pettigrew i miała właśnie spocząć na jego kromce. Uświęcony w swej dobroci Black skierował strumień żółtawej substancji w swoim kierunku i mógłbym przysiąc, iż przez krótką chwilę uśmiechał się niczym wcielony diabeł, a więc zupełnie naturalnie. Starałem się obserwować wszystko uważnie, jednak dopiero plaśnięcie uzmysłowiło mi, że musztarda sięgnęła jakiegoś celu, którym bynajmniej nie był Black. Chłopak uchylił się przed kierowanym swoją dłonią dodatkiem do posiłków, który rozprysnął się na czyjejś twarzy. Nawet w otoczce z musztardy mogłem rozpoznać w nieszczęśniku Severusa. To z pewnością nie był przypadek, czy nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Nawet, jeśli Syriusz przyjął minę wyrażającą taką samą, jak wcześniej niewinność to jego oczy płonęły szaleńczą radością.
- Och! – pisnął odwracając się w stronę poszkodowanego chłopaka, który otarł szatą twarz by móc otworzyć oczy. Był wściekły, a jego dłonie drżały niecierpliwie. Był gotów w każdej chwili sięgnąć po swoją różdżkę i zemścić się na Blacku. Snape również wiedział, że nic w tym przypadku nie było wypadkiem, ale wcześniej zaplanowanym przedsięwzięciem, które zwieńczył sukces.
- Black, pobrudziłeś moją zabawkę! – James podniósł się gwałtownie ze swojego miejsca stając w obronie Severusa, chociaż Ślizgon niewątpliwie wolałby sam rozprawić się ze swoim oprawcą. O ile wcześniej planowałem zareagować, o tyle teraz miałem zamiar nie wtrącać się w ogóle. Nie potrzebowałem większych kłopotów, a napięcie i tak było już wyczuwalne. Nawet chichoczący uczniowie, którzy widzieli dokładnie to wydarzenie odsunęli się na bezpieczniejszą odległość, by nie zostać przypadkiem wmieszanymi w wojnę na jedzenie.
James obszedł stół na końcu, którego siedział i podchodząc do chłopaków złapał za rękę Severusa. Tylko ja mogę go dręczyć! Moja zabawka, a ja się zabawkami nie dzielę!
Kolejne plaśnięcie i tym razem czerwona substancja trysnęła na boki rozbijając się o tył głowy Pottera.
- Potter, czy ja dobrze słyszałem, co seplenisz pod nosem? – Lucjusz właśnie chował różdżkę do kieszeni i obrzucił chłodnym spojrzeniem jasnych oczu całą okolicę.
- Czego wciskasz tutaj swój platynowy łeb?! – J. aż poczerwieniał ze złości, a ketchup spływał mu z włosów na plecy. – Chcesz mieć ogórki zamiast papilotów, czy tylko jesteś ciekaw, czy do twarzy będzie ci z jajecznicą i parówkami w nosie?!
- Nie liczę na to, że człowiek pierwotny twojego pokroju zrozumie cokolwiek, więc z łaski swojej zabieraj łapy od Severusa. – Lu używał tonu opanowanej wyższości, który sam w sobie był już obrazą dla Jamesa.
Zapewne z tego właśnie powodu okularnik sięgnął po różdżkę i płatki kukurydziane, które Zardi usiłowała szybko pochłonąć, zanim rozpęta się burza, poleciały w stronę Lucjusza. Chłopak uchylił się jednak i zawartość miski dziewczyny wylądowała na podłodze tworząc żółtą plamę, na której ktoś mógłby się poślizgnąć. Miałem wrażenie, że już kiedyś przechodziłem przez coś podobnego, więc wszedłem pod stół, gdzie już siedziało kilkanaście innych osób, a w tym ten, który zapoczątkował tę wojnę, Syriusz.
- Co tutaj się dzieje?! – krzyk McGonagall i plaśnięcie, które go przerwało. W tej chwili spod wszystkich stolików w Wielkiej Sali wynurzyły się głowy uczniów. Każde z nas myślało o tym samym i niestety nasze najgorsze przypuszczenia spełniły się. McGonagall miała na twarzy sałatkę jajeczną i miałem wrażenie, że w przeciągu chwili ten wulkan wściekłości wybuchnie zalewając lawą szlabanów każdego, kto stał prosto. Zupełnie jakbyśmy wszyscy byli jednym organizmem każda niewinna osoba zaczęła wpychać się pod stół byleby zejść z oczu wściekłej nauczycielce. Na placu boju zostali wyłącznie Potter, który z zimną krwią wpatrywał się nienawistnie w Lucjusza, blondyn i nieszczęsna ofiara tego zajścia, Severus.
- Szlaban! Szlaban dla każdego, kto jeszcze stoi na nogach! – była tak zdenerwowana, że jej głos wydawał się podobny do skrzeczenia wrony. – Gdybym mogła ukarałabym was głodówką! Do mojego ga... – zawahała się. Podejrzewałem, iż nie chciała wnosić na sobie i chłopakach jedzenia do swojego gabinetu i właśnie, dlatego po sekundzie namysłu podjęła na nowo. – Do mnie! Ale już! Który zaczął?!
Odpowiedziała jej cisza i tylko siedzący obok mnie Syriusz chichotał. Niewinne jego ofiary nie wiedziały do końca, co mają powiedzieć lub uznały, że zwalenie winy na Blacka byłoby głupotą, gdyż siedział bezpieczny i czysty pod stołem, a tym samym mógłby uchodzić za niewinnego, zaś tej trójce oberwałoby się tylko mocniej.
- Wyszorujecie całą Wielką Salę! Całą! – podkreśliła. – I to tylko na dobry początek! Do Świąt nie skończycie odrabiać swojego szlabanu, już ja wam to obiecuję! A teraz jazda się umyć! I widzę was tutaj zaraz po zajęciach!
W panującej ciszy słychać było jej oddalające się kroki, a zaraz później przepychankę zapewne pomiędzy Lucjuszem i Jamesem. Przez dobre kilka minut nikt się nie ruszył z miejsca i dopiero, gdy było względnie bezpiecznie wyszedłem spod stołu razem z innymi. Syriusz uśmiechał się dumny z siebie, a po niedawnym aniołku nie było śladu.
- Tak, to było wyjątkowo udane śniadanie, nie sądzisz? – zapytał mnie przeciągając się leniwie. – Nie ma to jak odrobina rozrywki z rana.
Dziarskim krokiem ominął wszystkie plamy jedzenia, jakie były na podłodze i wyszedł z Wielkiej Sali czekając na mnie i chłopaków przy drzwiach. Peter zdążył wyłącznie porwać kilka bułeczek ze stołu, zaś Sheva wolał nie komentować niczego i milcząc trzymał się z nami.
Czułem głód i miałem wrażenie, że zajęcia będą mi się niebywale dłużyć póki nie zjem czegoś więcej. Nie wątpiłem, iż wiele innych osób również nie czuło się najlepiej i burczało im w brzuchach, kiedy opuszczali Wielką Salę. To miał być bardzo ciężki dzień i nie wątpiłem, że przed obiadem żołądki większości osób w salach lekcyjnych będą burczeć wskazując wyraźnie na mały obfite śniadanie.

niedziela, 15 maja 2011

Kartka z pamiętnika CXXVI - Niholas Kinn

Wracamy do pracy!


To był niewątpliwie bardzo bolesny cios, chociaż spodziewałem się go od dawna. Nie liczyłem na to, iż Edvin zrezygnuje całkowicie z dziewczyn i jakimś cudem zainteresuje się mną. Raczej miałem malutką nadzieję, że chłopak samoistnie uzna mnie za lepszego od wszystkich innych i dlatego zechce spróbować. Ostatecznie jednak nie potrafiłem go do siebie przekonać i sam zapoczątkowałem jego nowy związek z jakąś tam Gryfonką, której imienia już nie pamiętałem. Uważałem za słuszne uszczęśliwienie przyjaciela, gdyż tylko na to miano mogłem z jego strony liczyć, i dlatego podjąłem się zadania szybkiego zapoznania go z dziewczyną, którą on uznał za interesującą. Nie przewidziałem tylko, iż zadam sobie niewyobrażalny ból i z tego też powodu musiałem się wypłakać, po prostu by ulżyć swoim smutkom.
Nie chciałem by jakimś cudem Edvin mnie znalazł, ponieważ nie zdołałbym ukryć prawdziwego powodu swoich łez. Dlatego też zamelinowałem się pod swoim łóżkiem, gdzie nikt mnie nie widział, zaś ja ze swojej strony mogłem płakać do woli, póki zachowywałem się cicho i nie zwracałem na siebie szczególnej uwagi.
Postanowiłem także unikać chłopaka najlepiej jak tylko się dało, a więc wychodziłem wcześniej na śniadanie, przychodziłem jak najpóźniej na obiad, nie dopuszczałem do jakiejkolwiek sytuacji, kiedy to mógłbym natknąć się na niego. Zadanie nie należało do łatwych, ale nie było także niewykonalne. Musiałem dać z siebie wszystko, byleby nauczyć się opanowywać emocje zanim doszłoby do mojego ponownego spotkania z Edvinem.
Udawało mi się to niemal przez dwa tygodnie i byłem z siebie niesłychanie dumny, ale popełniłem błąd, który kosztował mnie przykre spotkanie z przyjacielem przed samym wejściem do Pokoju Wspólnego. Byłem zdziwiony w przeciwieństwie do niego. Niewątpliwie był to jego przemyślany z góry ruch, by doprowadzić w końcu do tego spotkania.
- Unikasz mnie. – rzucił bez przywitania, a w jego spojrzeniu było, coś, czego wolałbym wcale nie widzieć. Może smutek, może złość przepełniona żalem, sam nie wiedziałem, jak mógłbym trafnie określić to, co czaiło się w jego błękitnych oczach.
- Nie unikam cię! – skłamałem z zadziwiającą łatwością. Nie myślałem, że potrafię okłamać osobę, do której przecież miałem niebywałą słabość. Do tej pory wydawało mi się to niemożliwe i było niczym zaprzeczenie uczuciom, gdyż jak mogłem kochać osobę, której kłamałbym prosto w oczy? Teraz zaś zupełnie nie byłem w stanie mówić prawdy.
- Jeśli tak jest to, dlaczego się nie widujemy? – nie wierzył mi i chociaż słusznie, to wydawało mi się nie do pomyślenia, by miał kwestionować moje słowa. Nie pokazałem po sobie złości, a tylko pewnym głosem, może trochę chłodno, rzuciłem kolejne kłamstewko.
- Masz dziewczynę, więc spędzasz z nią część swojego wolnego czasu, nie spotykamy się już bez przerwy, ponieważ masz inne zajęcia, a to daje mi większą swobodę, więc robię, co chcę, żeby tylko znaleźć sobie jakieś ciekawe zajęcie. Dlatego się nie widujemy. Wtedy mieliśmy jeden cel, teraz są one inne. Poza tym czułbyś się na pewno nieswojo gdybym bez przerwy się z tobą spotykał, kiedy będziesz ze swoją dziewczyną. – mówiłem dużo, ale spokojnie, więc nie mógł wiedzieć, jak niewiele było w tym prawdy, a jak niesamowicie dużo kłamstwa. Improwizowałem i starałem się tylko nie powiedzieć o kilka słów za dużo, bym nie wydał się przed chłopakiem. Może trochę przez to namieszałem, jednakże niewątpliwie musiałem próbować zdziałać cuda dla własnego spokoju.
- Ach, no tak... – wahał się przez chwilę. – Nie czuję się najlepiej, kiedy się nie spotykamy, chciałbym nadal z tobą rozmawiać. Przecież jesteśmy przyjaciółmi, prawda? – on naprawdę na to liczył, a ja nie chciałem tracić go nawet, jeśli ceną było moje własne szczęście. Nie planowałem jednakże rezygnować z unikania go. Im rzadziej się spotykaliśmy tym łatwiej było mi zaakceptować to, iż nigdy nie miał być mój, nawet na kilka chwil.
- Oczywiście, że jesteśmy, ale nie jest już tak samo jak było. Masz dziewczynę, więc dbaj o nią, a ja zadbam o siebie.
Chłopak chciał coś dodać, jednak przez dziurę za portretem wyszła jego dziewczyna i lekko zaskoczona uśmiechnęła się przyjemnie.
- Hej. – rzuciła na powitanie, po czym jej wzrok spoczął na Edvinie. – Miałeś iść do biblioteki. Już wracasz?
- Yyy... – chłopak zawahał się. Jego umysł pracował niesłychanie szybko, by znaleźć dobrą wymówkę. Wiedziałem o tym, ponieważ znałem go na tyle dobrze. Kiedy myślał intensywnie przygryzał język i wydawał się szukać pomocy na ścianie po prawej stronie. – Spotkałem Niholasa i wyleciało mi z głowy. Załatwię to innym razem. – machnął ręką i uśmiechnął się skrępowany. – Chodźmy do Pokoju Wspólnego, chyba dziwnie wyglądamy tak stojąc tutaj.
- Może. – odezwałem się obojętnie, ale miałem wrażenie, że chłopak czuje się zakłopotany stojąc ze mną i swoją dziewczyną a więc chciał za wszelką cenę ponownie zostać ze mną sam na sam. Pociągnął mnie za rękaw i wyszukał szybko miejsce, w którym moglibyśmy posiedzieć. Wyjął z kieszeni woreczek z suszonymi morelami, otworzył opakowanie i podsunął mi je.
- Weź, są bardzo dobre. – chciał chyba rozładować napięcie, więc nie pozwoliłem, by jego starania poszły na marne. Sięgnąłem do woreczka i wyjąłem garść jasnych owoców. Jedzenie mogło mnie odprężyć, a przynajmniej taką miałem nadzieję. Wsunąłem w usta słodkie, co nieco i przyglądałem się spiętemu przyjacielowi, który bawił się opakowaniem moreli.
Milczeliśmy przez dłuższy czas nie wiedząc zupełnie, co mówić. Chciałem uciec do pokoju, zamknąć się w nim i zapomnieć o Edvinie.
- Więc, jak ci z nią? – podjąłem temat katując samego siebie, ale odczuwałem pewną satysfakcję, kiedy przyjaciel spojrzał na mnie zbolałym wzrokiem. Najwidoczniej miał nadzieję, iż uda mu się tego tematu uniknąć, ale nie planowałem dać mu tak łatwo wygrać. Ja odczuwałem ból, więc on mógł czuć się skrępowany.
- Dobrze. – odparł unikając mojego wzroku, co wcale nie znaczyło, że kłamał. Nie miałem pojęcia, czy ten chłopak jest do tego w ogóle zdolny. Był przecież kimś, kto nie potrafił kłamać nawet, jeśli próbował. – Jest bardzo fajna i mamy naprawdę wiele wspólnych tematów...
- Yhym, to miło. – ponownie nie miałem pojęcia, jak mam na to odpowiedzieć. Nie ulegało wątpliwości, że nasza rozmowa była wymuszoną uprzejmością i nie potrafiliśmy się do siebie przekonać. Coś było nie w porządku, coś nam przeszkadzało, coś nas dzieliło.
- Może moglibyśmy znaleźć chociażby chwilę by spotykać się codziennie? – wiedziałem, że jego propozycja wyszła prosto z serca, ale gdybym na to przystał niewątpliwie brakowałoby mi spokoju wspólnych spotkań, kiedy to Edvin nie miał nikogo.
- Pomyślę o tym. – zapewniłem przyzwyczajając się już wyjątkowo do kłamstw opowiadanych chłopakowi. – Muszę się zastanowić, kiedy miałbym czas na te spotkania, no i ty też powinieneś. Nic przecież nam z tego nie wyjdzie, jeśli nie zgodzimy się godzinami. – znowu mówiłem głupoty. Nie łatwo było mi z nim rozmawiać, kiedy nie mogłem być w pełni sobą. – Chyba powinienem już iść. – dodałem po namyśle. Czas, jaki spędzaliśmy razem mógł mieć zgubne skutki. Nie chciałem byśmy oddalali się od siebie jeszcze bardziej, a chociaż bardzo pragnąłem nadal zachowywać się jak prawdziwy przyjaciel to było to dla mnie w tej chwili niemożliwe. – Postaram się częściej z tobą widywać, chociażby tak na chwilę. – tym razem sam nie wiedziałem, czy to kłamstwo, czy też nie.
- Wiem, że to moja wina. – Edvin westchnął ciężko i zapatrzył się na swoje dłonie, jakby oczekiwał, że nagle coś na nich zobaczy. – Zarzekałem się, że nie będę miał dziewczyny, a teraz ty musisz się odsunąć, żeby zrobić jej miejsce. To niesprawiedliwe z mojej strony i na pewno jesteś bardzo zły. Przepraszam. – jego oczy skupiły na mnie zbolałe spojrzenie. – Nie chciałem żeby tak wyszło...
- Nie, nie. To nic takiego. – przerwałem mu, by nie musiał tego wszystkiego mówić. Jego zachowanie było w pełni zrozumiałe, a to ja ponosiłem winę za to, że między nami się nie układało. Byłem przecież tym zazdrosnym głuptasem, który chciał zająć miejsce dziewczyny Edvina. – Obaj musimy nawyknąć do tej sytuacji, bo przecież przez długi czas nie miałeś nikogo, a ja mogłem być samolubny i spędzać z tobą swój wolny czas. Teraz się zanudzam. Musimy po prostu poczekać aż wszystko wyda nam się normalne. Ale teraz muszę iść. Mam zadania i wolałbym zająć się nimi jak najszybciej. – z tymi słowami pomachałem mu i oddaliłem się, czym prędzej. Robiłem to dla jego dobra. A może nawet dla naszego?

niedziela, 8 maja 2011

Kartka z pamiętnika CXXV - Edvin Versar

UWAGA! Przez najbliższy tydzień (na pewno ŚRODA I PIĄTEK) notek NIE BĘDZIE. Kirhan idzie do szpitala w Krakowie na badania na kilka dni i nie ma pojęcia, kiedy ją wypuszczą do domu, ani co będzie dalej. Proszę o cierpliwość.

  

„Powiedz mi, kiedy zaczną cię te sny podniecać”, co? Zero współczucia dla mojego zmęczonego, skołowanego umysłu, który sam sobie wyrządza krzywdę. To ja potrzebowałem współczucia, zrozumienia i pomocy, a Niholas wściekał się i śmiał jednocześnie. Powinienem się na niego obrazić, jednak fakt, że mogłem rzeczywiście odrobinę przesadzić w swoich fantazjach powstrzymywał mnie przed tym. Sam nie czułbym się komfortowo, gdybym to ja był obiektem podobnych mutacji, więc mogłem wiele zrozumieć. Poza tym Kinn był kimś, komu mogłem zaufać, jakkolwiek coraz mniej rozumiałem siebie, a tym samym nie mogłem zwierzać się przyjacielowi z czegokolwiek. Jak miałby zareagować gdybym powiedział mu wszystko, co mnie dręczyło? Przecież czułem wobec niego swoistą potrzebę protekcji, chciałem mieć go tylko dla siebie i na każde skinienie, no i te sny... Rozważałem poważnie opcję, iż wszystko to jest wynikiem mojego braku partnerki. Nie ciągnęło mnie w prawdzie do szukania jakiejkolwiek, gdyż wszystkie moje egoistyczne pobudki mogłem załatwić dzięki Niholasowi i to właśnie mnie niepokoiło. Chłopak przyjmował nawet drobne upominki w postaci moich papierowych zabaweczek, co dla dziewczynie wydawałoby się skrajnym natręctwem, zaś on określał „dziełami sztuki”. Bardzo żałowałem, iż nie jest on kobietą i prawdopodobnie właśnie to zmusiło mój umysł do tworzenia wyjątkowo dziwnych wizji nawiedzających mnie nocami. Może powinienem to leczyć? A może...
- Mistrzu, jest sprawa. – Niholas klepnął mnie w ramię, kiedy tylko zjawił się w Pokoju Wspólnym, gdzie czekałem na niego przy stoliku, który zajmowaliśmy najczęściej. – Pewna bardzo nieśmiała dziewczyna poprosiła mnie o przekazanie ci tego. – podał mi jakiś zwitek papieru. Dopiero, kiedy wziąłem go do ręki pojąłem, iż była to złożona z pergaminu róża.
- Jakie kształty! – zachwyciłem się otrzymanym przed chwilą przedmiotem oglądając go ze wszystkich możliwych stron. – Śliczna, prawda?
- Wolę twoje. – Niholas usiadł naprzeciwko przyglądając mi się. Podparł policzek dłonią i czekał aż minie moje małe szaleństwo. – Podejrzewam, że to jest list i musisz to cudo rozłożyć, by dostać się do środka.
- Hę?! – z wielkim żalem spojrzałem na przyjaciela, a następnie na papierową różyczkę. – Przecież to marnowanie sztuki! To ma idealny kształt, i każda krzywizna jest wyłącznie subtelnie nakreślona. Sam nie zrobiłbym tego lepiej! Ej! – pisnąłem pretensjonalnie, kiedy chłopak zabrał mi kwiatek.
- Denerwujesz mnie, więc koniec zabawy. – bez ceregieli Kinn rozłożył różę, co było dla mnie niebywałym ciosem. Nie chciałem nawet na to patrzeć. Jak mógł zrobić coś takiego? Chociaż nie znałem innego sposobu by dostać się do środka i przeczytać wiadomość tam zawartą. W tym wypadku musiałem przyznać, iż Niholas wyświadczył mi niewątpliwie przysługę, a teraz podał rozłożony pergamin, na którym nakreślono zgrabnym stylem pisma kilkanaście linijek tekstu.
Był to niewątpliwie list miłosny i ponownie nie potrafiłem pojąć, jak można tak niebanalnie ubrać w słowa wszystkie myśli. To sprawiło, że zainteresowałem się dziewczyną, która przekazała mi to wszystko, chociaż nie wiedziałem, kim mogła być. Z pewnością jednak znała mnie na tyle, by wiedzieć, jak powinna próbować mnie zdobyć. Może była naprawdę kimś wartym uwagi? Poczułem się trochę nieswojo z tego powodu. Zapewniałem przecież, iż nie jestem chętny do żadnych podbojów miłosnych, a teraz zaczynałem mieć ogromną ochotę by poznać kogoś, kto mógłby okazać się moją drugą połówką. Walczyłem z samym sobą i nagle przypomniałem sobie, że Kinn musi znosić wszystkie te upokorzenia wiążące się z moimi snami o nim.
- Wiesz... – zacząłem niepewny. – Pokażesz mi ją? Tą dziewczynę. Chciałbym wiedzieć, kim jest. No wiesz, potrafi świetnie składać papier i pisze świetne listy, naprawdę chciałbym...
- Chciałbyś zmienić zdanie i z nią chodzić? – Niholas syknął przez zęby, ale uśmiechnął się do mnie. – Jasne, że ci ją pokażę. Nie jednej się podobasz, a ta jest wyjątkowo miła i możecie do siebie pasować. Nie odwlekajmy tego, chodź! – wstał szybko i machnął ręką. – No rusz się!
Nie wiedziałem za bardzo, czy powinienem rzeczywiście podjąć się takiego wyzwania, jak pozytywna odpowiedź na list, który dopiero otrzymałem, ale przyjaciel wydawał się mnie do tego zachęcać, więc postanowiłem zaufać jego osądowi. Ruszyłem się z miejsca podążając za chłopakiem, który szybko przemierzył Pokój Wspólny i ledwie wyszedł za portret, a machnął na mnie, bym się pospieszył.
Jak się okazało dziewczyna, która prosiła go o przekazanie liściku stała właśnie tam i nie musieliśmy jej szukać szczególnie długo. Była niewysoka i naprawdę nieśmiała. Rumieniła się obficie, kiedy stanąłem przed nią i unikała mojego wzroku. Należała do naszego domu. Miała falowane, jasne włosy sięgające łopatek, okrągłą buzię i była naprawdę ładna. Zupełnie inna od mojej poprzedniej dziewczyny, co bez wątpienia zaskarbiło jej moją sympatię. Jak powiedziała, chociaż mówiła bardzo cicho, miała na imię Ann Marie.
Koleżanka, z którą do tej pory stała zniknęła nagle podobnie jak Niholas i tym samym zostałem sam z Ann Marie, a to przypomniało mi, że od dawna nie miałem do czynienia z dziewczynami. Zaproponowałem, więc spacer i rozmowę, która miała pomóc mi w poznaniu dziewczyny lepiej.
Zaczęliśmy rozmowę od róży, którą złożyła. To interesowało mnie chyba najbardziej. Chciałem znać jej tajemnicę, która sprawiała, że nie musiała zaginać papieru, by nadać mu odpowiedni kształt. Jak się okazało zajmowała się tym od dziecka, jako że jej matka również się tym interesowała. To dawało jej przewagę nade mną. Jej ojciec zaś pisał piękne listy do jej matki i to dzięki temu Ann Marie potrafiła tak świetnie wyrażać uczucia w słowach.
Musiałem przyznać, że chociaż spacer korytarzami nie mógł być zbyt fascynujący ani długi to przekonałem się, iż ta jedna dziewczyna stanowiła wyjątek od reguły i mogłem się z nią związać. Zaproponowałem jej, więc kolejne spotkanie, jeśli tylko zechciałaby się ze mną spotykać i otrzymałem od niej zapewnienie, iż bardzo tego pragnie.
Rozstaliśmy się pod schodami do dormitoriów dziewcząt i od razu postanowiłem poszukać Niholasa. Chciałem z nim porozmawiać, upewnić się, co on o tym sądzi, zwierzyć się z tego, jak fantastyczną dziewczyną jest Ann Marie i przeprosić, iż mimo moich zapewnień, co do braku zainteresowania kobietami postanowiłem jednak spróbować, co na pewno ograniczy nasz czas spędzany razem.
Niestety nie mogłem dostrzec chłopaka w Pokoju Wspólnym, a jak dowiedziałem się od jednego z jego kolegów z pokoju, Niholasa nie było także tam. Rozważyłbym możliwość, iż postanowił zapoznać się z dziewczyną, która zniknęła wraz z nim, jednak ona właśnie wchodziła do pokoju dziewcząt zapewne by poplotkować, a Kinna nie było nigdzie. Może uznał, że moja rozmowa zajmie więcej czasu i zniknął gdzieś by nie przeszkadzać? Uznałem za słuszne poszukanie go przynajmniej w najczęściej uczęszczanych miejscach, a więc biblioteka, Wielka Sala, błonia. Nie było go widać nigdzie, więc musiałem dać za wygraną.
Usadowiłem się ponownie przy stałym stoliku wpatrując się w przejście za portretem Grubej Damy, jednak Niholas ani nie wchodził, ani nie wychodził przez nie. Zupełnie jakby zapadł się pod ziemię.
Przysiedli się do mnie koledzy z pokoju, którzy zauważyli, że wróciła mi ochota na szukanie dziewczyny. Przed nimi nic nie mogło się ukryć. Tym samym pozwoliłem sobie na krótką rozmowę nie poruszając przy tym tematu Ann Marie. Miałem na tyle taktu, by podarować sobie męskie plotkowanie, które zazwyczaj polegało na wymienianiu się uwagami na temat kobiecej urody. Daleki byłem od uczestniczenia w tego typu debatach, więc zawiodłem oczekiwania starych znajomych, którzy uznając mnie za sztywniaka i nudziarza zostawili mnie sam na sam z moim aktualnym zmartwieniem. Byłem pewny, że Niholas nie obraził się na mnie za nagłą zmianę zdania, ale jednak bardzo chciałem z nim pomówić. W końcu przyjaciel powinien wiedzieć, iż mój związek z dziewczyną w żadnym stopniu nie miał zaszkodzić naszej znajomości chyba, że było coś, o czym nie miałem pojęcia.
Postanowiłem czekać do upadłego, byleby złapać Niholasa. Nie spodziewałem się jednak, iż wcześniej położę się spać niż gdziekolwiek go zobaczę.

piątek, 6 maja 2011

Przepraszam...

6 listopada
Zdecydowanie powoli moje nerwy zaczynały się uspokajać, ponownie byłem Remusem, którym zazwyczaj widzieli mnie przyjaciele. Było mi niebywale wstyd za swoje wcześniejsze zachowanie i zupełnie nie wiedziałem, w jaki sposób mógłbym przeprosić za nie chłopaków. Syriusz miał rację wysuwając swoją hipotezę, co do mojego zachowania. Wilkołak we mnie nie lubił ograniczeń, a właśnie one zostały mu narzucone z winy mojej chorej nogi. Teraz także i ona wracała do poprzedniego stanu i mogłem chodzić bez kul, chociaż kuśtykałem w dalszym ciągu dosyć mocno. Moje ciało leczyło się i tak o wiele szybciej niż w przypadku innych osób, jako że wilcze naleciałości, które gdzieś we mnie tkwiły umacniały cały mój organizm. Tym sposobem Remus Lupin przestał być chodzącą bombą, która mogła zagrażać otoczeniu z byle powodu. Teraz miałem ochotę zmniejszyć się do rozmiarów mrówki i unikać wszystkich w około, a przede wszystkim tych, którym się naraziłem. Najgorzej było jednak z Jamesem. I bez moich złośliwych wyczynów nie układało się między nami, zaś teraz to Potter był mrukliwy i niemiły. Było mi tak niesamowicie głupio, że postanowiłem nie mówić ni słowa przyjaciołom o tym, co zrobiłem. Uspokoiłem ich tylko, co do domniemanego zamieniania się w różowe i puchate stworzonka. Miałem za to jeden obowiązek, który wymagał poniżenia się, a mianowicie wypadało przeprosić wszystkich przyjaciół wliczając w to Zardi, która miała wielkiego pecha znaleźć się na mojej drodze podczas poprzedniego śniadania. Walczyłem z nią wtedy o ostatnią parówkę, jaka została przy naszym stoliku i zdzieliłem kulą po łydkach, dzięki czemu moje zwycięstwo było rzeczą oczywistą. Z drugiej strony nie myślałem, że dziewczyna potrafi tak zaciekle bronić swojego prawa do kawałka mięsa.
- Mam sińca, jakby mnie ktoś wiązał! – rzuciła piskliwie podwijając nogawkę i pokazując mi siną pręgę. – Normalnie, rany wojenne! – jej ton nie wskazywał jednak na złość, ale na zadowolenie z takiego obrotu sprawy. – Tak naprawdę to moja wina i nie powinnam cię prowokować, ale kiedy miałam okazję urozmaicić to nudne śniadanie nie mogłam nie skorzystać. – uśmiechnęła się do mnie szeroko. – Zazwyczaj bierzesz i jesz, a tutaj wojna o mięcho! Wykorzystałam twoje złe samopoczucie, więc to ja muszę przeprosić, Remi. – uściskała mnie mocno. – W sumie dobrze, że nadal jesteśmy tylko i wyłącznie przyjaciółmi, bo najprawdopodobniej zagryźlibyśmy się, jako para. – dodała by przypomnieć światu, że kiedyś byliśmy razem.
- Jesteś niesamowita. – nie byłem dobry w pochlebstwach, ale nie mogłem trzymać języka za zębami, kiedy miałem do czynienia z Zardi.
- Tak, wiem. Nie każda dziewczyna walczy z wilkołakiem o parówkę. – powiedziała szeptem i roześmiała się głośno, swobodnie.
Tym sposobem nie musiałem przejmować się więcej dziewczyną i mogłem się skupić na czymś o wiele trudniejszym. Musiałem przyznać się do swoich błędów przed Syriuszem, a z jego ust najbardziej nie chciałem słyszeć zarzutów. Nie wątpiłem, że moja obawa była bezpodstawna, jednakże zawsze wolałem poczuć ulgę niż cokolwiek innego.
Okazja nadarzyła się bardzo szybko, gdyż zaraz po rozmowie z Zardi zobaczyłem Shevę wychodzącego z Pokoju Wspólnego z listem w ręce. Peter został zgarnięty przez Jamesa i raz śledzili Ślizgonów. Został tylko Syriusz, który dzielnie czekał na mnie w pokoju i nie kwapił się uciekać. Miałem nadzieję, że naprawdę nie ma mi za złe moich ostatnich humorków.
Wchodząc do sypialni zastałem go lżącego na moim łóżku. Nawet nie chciałem wiedzieć, z jakiego powodu się tak zachowywał. Podejrzewałem, iż sam miałem na to wpływ.
- Sprawdzam, czy pachnie tobą. – wytłumaczył się, kiedy dostrzegł, że na niego patrzę. – Czytałem, że tak robią, więc chciałem sprawdzić, czy to prawda.
- Syriuszu... To chyba przesada, nie uważasz? – mimowolnie skrzywiłem się. Nie czułem się komfortowo wiedząc, że mój chłopak obwąchuje moją pościel. Z resztą chyba każdy na moim miejscu byłby skrępowany.
- Nie takie rzeczy będziemy robić w przyszłości, więc jakie to ma znaczenie? – jego figlarny uśmiech dolał oliwy do ognia i moja twarz zapłonęła bez mojej zgody.
- Chciałem cię przeprosić za moje zachowanie przez ostatni tydzień. – powiedziałem by zmienić temat i nie zapomnieć przypadkiem, że właśnie taki był cel mojego spotkania z nim w tej chwili.
- To nic wielkiego, rozumiem to. – chłopak machnął ręką wołając mnie tym gestem bliżej siebie. – Lubię, kiedy jesteś bardziej zdecydowany, chociaż wolałbym żeby nie wiązało się to z twoim złym samopoczuciem. – złapał mnie za rękę, gdy tylko byłem w zasięgu i pociągnął sadzając sobie mnie specjalnie na kolanach. – Lubię cię zawsze, więc nie musisz się obawiać, że nagle to się zmieni. Powinieneś być bardziej samolubny. Wtedy zawsze bym wiedział, jak sprawić ci przyjemność, a nie zawstydzać. – uśmiechał się widząc jak moja twarz okrywa się pąsem.
- Spróbuję, ale nie obiecuję. – mruknąłem cicho i wziąłem głęboki oddech. Musiałem zebrać się na odwagę i w końcu zmienić w sobie pewne przyzwyczajenia. By to osiągnąć postanowiłem zacząć działać od razu. Przekręciłem się na kolanach Syriusza i pocałowałem go lekko w usta. Następnie ponowiłem swoje działanie, a jego usta ponownie układały się w miły dla oka uśmiech.
- Tak lepiej. O wiele lepiej. Poza tym, skoro już wspomniałeś o przeprosinach za tamte dąsy, to dochodzę do wniosku, że one nie wystarczą. Muszę dostać coś więcej. Jakieś konkretniejsze buziaczki, albo małą pieszczotę...
- Jesteś okropny! – uderzyłem go lekko w ramię. Gdybym pozwolił sobie na swobodę mógłbym przypadkowo zrobić mu krzywdę. Zdawałem sobie sprawę z tego, że gdybym tylko chciał, mógłbym być niebezpieczny nawet nie czekając na pełnię.
- Zjem cię! – kruczowłosy roześmiał się głośno i zaczął mnie wycałowywać po szyi i ramieniu. Musiał naciągnąć mój sweter by dostać się do tamtej części mojego ciała, jednak nie sprawiło mu to wielkiego kłopotu. W przeciągu chwili gładził mój odsłonięty brzuch i kąsał skórę. To zachowanie było wystarczająco wymowne. Syriusz wcale się na mnie nie gniewał i był niebywale wyrozumiały. Poza tym zdecydowanie potrzebowałem jego bliskości, której ostatnimi czasy miałem za mało. Może właśnie, dlatego ponownie zaczynałem odczuwać wstyd przed pieszczotami, które sprawiały mi przecież tak wiele rozkoszy. Postanowiłem, że tym razem pozwolę mu na więcej, chociaż z całą pewnością Syri liczył na długie i dokładne okazywanie sobie uczuć, a nie mieliśmy na tyle swobody by zapominając o świecie zdjąć z siebie wszystko to, co niepotrzebne.
 - Ach, właśnie. A tak mi się wydawało, że o czymś zapomniałem... – chłopak przerwał nagle i objął mnie mocno. – Muszę oddać dziś książki do biblioteki zanim mnie zabiją za ich przetrzymywanie i kilka woluminów musi wrócić do Wavele. Proszę cię, Remi. Chodź ze mną i nie dąsaj się za zrujnowanie takiej cudownej okazji! – zaczął pocierać policzkiem o moje ramię, jakby był psem. Prawdę powiedziawszy wcale nie przeszkadzała mi odrobina ruchu, chociaż przy moich aktualnych możliwościach poruszania się musieliśmy, czym prędzej opuścić pokój.
- Za karę będziesz dzisiaj spał ze mną. – rzuciłem bez zastanowienia i wcale tego nie żałowałem. – Poza tym na święta chcę książkę, jeśli coś będziesz musiał mi dać. I żadnych głupich dodatków. A teraz możesz mnie pocałować i idziemy. – uśmiechnąłem się dumny z siebie. Remus Lupin zarządca jednego kochanego niewolnika!
- Z największą przyjemnością, ale musisz zejść mi z kolan. Nogi mi ścierpły, chyba cię źle posadziłem. – jęknął opadając na pościel, a kiedy wstałem zaczął przebierać nogami. Chyba mówił prawdę, gdyż wiercił się strasznie, a twarz wykrzywiał zupełnie, jakby odczuwał ogromny ból. Uwielbiałem go takim, chociaż nie mógł przez całe życie być niezgrabny. W pewnym wieku nie wypadało po prostu pozwalać sobie na pewne zachowania, chociaż wątpiłem, czy w przypadku moich przyjaciół ma to jeszcze jakiekolwiek zastosowanie. Oni łamali wszystkie normy, a ja wraz z nimi.
- Nie udawaj, Syriuszu. Masz w sobie dużo siły i silnej woli, więc dasz radę nawet z mróweczkami zamiast krwi. – pociągnąłem go za nogę rozbawiony. Niech pocierpi, kiedy ja musiałem kuleć, by towarzyszyć mu w jego małej wycieczce po szkole.

środa, 4 maja 2011

Za karę

Amy, jak wspomniała w komentarzu Łapa, dla powiększenia widoku na stronie można wcisnąć "CTRL" oraz "+". Gdyby nie to małe cudo dostałabym rachunki za okulary od wszystkich czytelników xP


3 listopada
Miałem ochotę mówić rzeczy, których w normalnych okolicznościach nigdy bym nie wypowiedział, chciałem krzyczeć ze złości, gryźć i tupać. To ostatnie niestety było zupełnie niemożliwe, ponieważ dziś moja noga była w stanie fatalnym. Bolała przy każdym ruchu, niemal płakałem, gdy cokolwiek ją podrażniło. Nie pamiętałem żadnych szczegółów z przemiany, nawet najmniejszych, jednak sądząc po doszczętnie zrujnowanym pokoju, w którym zawsze spędzałem najgorszy dla mnie czas, musiałem być bardzo niebezpieczny z tej jednej nocy. Moje ciało nosiło liczne ślady walki z samym sobą, więc najwidoczniej nawet, jako wilkołak odczuwałem straszliwy ból nogi, który uniemożliwiał swobodne poruszanie. Miałem wątpliwości, co do tego, czy ktokolwiek zlekceważy mój dzisiejszy wygląd, na szczęście Pomfrey była na tyle przewidująca, iż śniadanie zjadłem w jej gabinecie, gdy ona udzielała mi pomocy przy wyjątkowo paskudnych ranach. Nie wątpiłem, iż niektóre z nich pozostawią na moim ciele blizny. Zazwyczaj goiły się powoli i ciężko, ale do pewnego stopnia zanikały, jako że byłem wilkołakiem i zadawałem je sam sobie. Gdyby na moim miejscu znalazł się ktoś inny już dawno przypominałby posklejane na nowo mielone mięso. Ja byłem tylko wyjątkowo źle pokrojoną szynką.
Pomfrey pozwoliła mi udać się do dormitorium, kiedy większość osób według jej obliczeń znajdowała się w Wielkiej Sali. Nigdy nie można było przewidzieć w pełni posunięć tłumu Gryfonów, z których każdy miał swoją własną swobodę poruszania się po zamku. Ryzykowałem, co miesiąc, kiedy wymykając się na błonia byłem odprowadzany pod Wierzbę Bijącą i gdy wracałem nad ranem, gdy księżyc zniknął, a moje ciało było w stanie się poruszyć. Usprawiedliwienie ran było najmniejszym z moich problemów.
Zmierzając do wieży Gryffindoru przypomniałem sobie nagle o jednym małym, niewinnym czynie, który miałem przecież na swoim koncie, a który na pewno zaowocował cudownym smakiem zemsty. To podniosło mnie na duchu i obudziło we mnie ogromną chęć usłyszenia relacji kolegów z ich comiesięcznej lekcji animagii. Nie wątpiłem, że ta jedna wypadła pomyślenie dla ogółu. Nawet noga przestała mi tak dotkliwie dokuczać, gdy myślami byłem już w sypialni i wysłuchiwałem relacji chłopaków.
Wdrapanie się po schodach w Pokoju Wspólnym zajęło mi więcej czasu niż poprzednim razem. Musiałem zatrzymywać się po przebyciu każdych trzech stopni, by złagodzić ból ciała chwilową bezczynnością. Złorzeczyłem w duchu na wszystko w koło i nie miałem zamiaru pozwolić, by jeszcze kiedyś spotkało mnie podobne nieszczęście, jak to, które skręciło moją kostkę przed samą pełnią. Nie wątpiłem nawet, iż w innych okolicznościach szybciej doszedłbym do siebie.
Pod drzwiami pokoju dzielonego ze znajomymi słyszałem już śmiechy. Nieprzerwane, bolesne pojękiwania, a więc niewątpliwie już od dłuższego czasu coś musiało się dziać. Uśmiechnąłem się do siebie widząc w tym swoją zasługę i przybierając minę męczennika wszedłem do sypialni.
- Remi! – powitał mnie zachrypnięty krzyk Andrew. Chłopak tarzał się po ziemi i tylko na chwilę uspokoił, by spojrzeć na mnie pełnymi łez oczyma.
- Gdyby ty to widział! – ryknął Syriusz ze swojego łóżka i gwar śmiechu ponownie wypełnił powietrze.
- Ale... Co się dzieje? – udałem zdziwienie. Dostrzegłem Pottera siedzącego w jesiennej czapce na swoim łóżku. Był nadąsany, przez co nie potrafiłem ukryć zadowolonego uśmiechu. W tym momencie jego chmurne spojrzenie spoczęło na mnie. On wiedział, że to moja sprawka, on musiał to podejrzewać od samego początku, a teraz sam planował odwet. Nie powiedział o tym chłopakom, ponieważ wiedział aż za dobrze, iż wcale mu nie uwierzą. Bo niby, jakim cudem kochany Remus mógłby chcieć mu zaszkodzić? To niemożliwe, James na pewno kręci by się z niego nie nabijano!
- Bo-widzisz... – Peter nie był w stanie powiedzieć jednego pełnego zdania, ponieważ męczyła go czkawka wywołana ciągłym chichotem.
- James... James zamienił się w... – tym razem próby wytłumaczenia wszystkiego podjął się Syriusz, ale i on nie zdołał dokończyć, gdy zwinął się w pół kierowany kolejnym napadem szaleńczego śmiechu.
- Różowego jelenia! – wykrzyczał pospiesznie Sheva i cała trójka piszczała ze śmiechu nie zważając na nic. Trwało to dobre pięć minut, a przez ten czas zdążyłem dojść do swojego łóżka i usiąść na świeżej, pachnącej pościeli, której tak mi tej nocy brakowało.
- Z-kokardami! – czkający śmiech Petera. – Na-rogach! – spadł ze swojego materaca na podłogę, jęknął, czknął i znowu chichotał.
Wysiliłem się by ponownie udać zaskoczenie, nie zaś pokazać wszystkim uśmiech satysfakcji, jaki cisnął się na moje usta.
- Ale jak to możliwe?! Kłamiecie chyba! – odgrywałem ofiarę losu. Oczywiście, że nie kłamali i w tej chwili nawet nie potrafili zaprzeczyć, gdyż wspomnienie widoku, jaki musiał się im ukazać nie pozwalało nawet na złapanie oddechu. Minęło kolejne pięć minut zanim którykolwiek z nich był zdolny do wypowiedzenia kolejnego słowa.
- Miał na tyłku... – Syriusz parsknął i przypadkowo zaślinił sobie brodę. – Fioletowe serca! – to wywołało kolejną falę niezidentyfikowanych tym razem dźwięków. Chłopcy niemal dusili się rozbawieni tamtym incydentem.
Wściekły James podniósł się i przeszedł bardzo blisko mojego łóżka kierując się w stronę drzwi.
- Ja wiem i nie puszczę ci tego płazem, wilczku. – syknął do mnie przed opuszczeniem pokoju. Zabrzmiało groźnie, o ile można było odebrać tak słowa chłopaka, spod czapki, którego wychodziły przeraźliwie różowe pasemka włosów. Nie przestraszył mnie tym ani trochę. Zasługiwał na karę i otrzymał ją. Ja wyrównałem nasze rachunki, a jeśli okularnik planował wszczynać wojnę to nie miałem nic przeciwko. Miałem sojuszników i samego siebie, a więc byłem ponad Potterem. Chłopak mógł, co najwyżej nadepnąć mi na odcisk i tym samym sprowadzić na siebie całą lawinę nieszczęść.
- To dziwne! – zwróciłem się do kolegów na tyle głośno, by mogli mnie słyszeć mimo swoich głośnych śmiechów. – A co jeśli to zaraźliwe?! – z satysfakcją zauważyłem, jak na ich twarze wkrada się powaga, zaś chichot niknie. – Przecież to dziwne, że nagle James zamienia się w... – wzruszyłem ramionami by tego nie wypowiadać. Sam miałem ochotę śmiać się w głos, ponieważ wiedziałem, co się stało i jak niesamowity musiał być widok zabójczo różowego jelenia ze wszystkimi dodatkami, o które zadbałem. Nie mogłem się jednak powstrzymać, by nie postraszyć teraz reszty. – Powinienem to sprawdzić! Idę do biblioteki, a wy upewnijcie się, że nie macie na sobie pierwszych różowych włosków, widziałem, co jest pod czapką Jamesa, to byłoby nieciekawe.
Sheva i Peter w popłochu podnieśli się na nogi i przepychając się w drzwiach łazienkowych chcieli dopaść lustro. Syriusz zamiast tego z miną zdradzającą przerażenie rozpiął spodnie i zajrzał do środka.
- Te są czarne. – stwierdził z wyraźną ulgą. – Cholera, zabiłbym się, gdybym miał tam różowego pudla! – bez większej paniki pomaszerował spokojnie do łazienki, gdzie zapewne teraz rozgrywała się walka o lusterko.
Reakcja Blacka sprawiała, iż na kilka chwil moje funkcje życiowe wydawały się zaniknąć. Tego jednego nie przewidziałem i nie mogłem ukryć, że nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by na jego miejscu zaglądać w spodnie. Widać jego priorytety różniły się zdecydowanie od moich.
- To ja już pójdę. – powiedziałem raczej do siebie, niż do nich i sycząc z bólu podniosłem się z miękkiego, wygodnego łóżka. Zapomniałem o swoich dolegliwościach, kiedy straszyłem kolegów, a teraz miałem to, na co zasłużyłem! Zamiast odpoczywać i zbierać siły, musiałem zmusić swoje ciało do wysiłku, który mógł je kosztować wiele nieprzespanych godzin nocnych. Miałem maleńką nadzieję, że pani Pomfrey będzie miała u siebie mały zapas eliksirów przeciwbólowych, które pozwolą mi na zmrużenie oka, chociażby na te kilka godzin przed zajęciami, które miałem mieć w poniedziałek. Bezsprzecznie czasami potrafiłem być niebezpieczny nawet dla samego siebie.