piątek, 31 grudnia 2010

Pomoc i sklepy

Ostatnia notka w tym roku! A więc Remus!

Jak zauważyliście mamy dużo Kartek z pamiętnika, a to by jakoś urozmaicić wakacje Remusa.


11 lipca
Jak co roku moje wakacyjne plany ograniczały się wyłącznie do pomocy mamie w sklepie. Nie mogłem narzekać, ponieważ dawało mi to możliwość spotkania się ze znajomymi. Już teraz udało mi się porozmawiać z Zardi i chować za ladą przed Evans. Wyrozumiała mama nie pytała o nic i udawała, iż moje zachowanie jest całkowicie zwyczajne. Miałem wrażenie, iż cieszyła się z tego jak bardzo zmieniło się moje życie, od kiedy zacząłem szkołę. Nawet, jeśli wliczała w to unikanie niektórych osób. Poza tym nie mogłem się nudzić, ponieważ w godzinach, gdy do naszego sklepiku przychodziło mniej osób odwiedzałem sklep z miotłami i przyrządami miotlarskimi Fillipa. W sumie bardzo szybko zostałem niańką dla Nathaniela, który chociaż nie był wymagającym dzieckiem, to potrzebował opieki by nie zrobić sobie przypadkiem krzywdy podczas zabawy. Ani trochę nie przeszkadzało mi bawienie się z nim, a nawet sprawiało przyjemność. Poza tym miałem możliwość obserwowania pary, która była dla mnie dowodem na to, że miłość nie jest zależna od norm narzucanych przez społeczeństwo.
Postanowiłem towarzyszyć mamie przy obsłudze jeszcze jednego klienta zanim nie zostawię jej samej. Dla czystej rozkoszy zabawy, którą mogłem nazwać pomoc przy sprzedawaniu eliksirów, liczyłem pojawiające się osoby. Wydawało mi się trochę zabawne, że, podczas gdy moja mama zajmuje się czymś takim, ja jestem może odrobinę lepszy niż przeciętny uczeń, kiedy chodziło o zajęcia ze Slughornem. Talentu do eliksirów na pewno nie odziedziczyłem w genach, co wydawało mi się niesprawiedliwe. Najchętniej zagarnąłbym dla siebie wszystkie najlepsze cechy rodziców i był geniuszem Hogwartu. Tak by nigdy nikt nie mógł wątpić w moje umiejętności. Marzenia jednak musiałem zostawić na później, lub o nich zapomnieć, jako że były już niemożliwe do spełnienia i nie zależały w żadnym stopniu ode mnie.
Dzwoneczek przy drzwiach zadzwonił cicho, więc uśmiechnąłem się szeroko w tamtą stronę.
- Witamy! – rzuciłem najcieplej jak potrafiłem i dopiero wtedy raczyłem w ogóle przyjrzeć się osobie, która weszła do środka. Mój uśmiech zbladł odrobinę, kiedy ze zdziwieniem stwierdziłem, że naszym gościem jest nie, kto inny, jak jeden z chłopaków, którymi interesowaliśmy się w tym roku. Jak zwykle był to wysoki, ciemnowłosy Krukon. Poniekąd tylko on wydawał się w ogóle istnieć poza godzinami zajęć, ponieważ to jego najłatwiej było spotkać w czasie przerw.
- Dzień dobry. – odezwała się moja matka, zaś chłopak odpowiedział jej uśmiechem i miłym powitaniem. Podał jej karteczkę, którą trzymał w ręce. – Lek na wrzody, tak? – matka spojrzała szybko na półkę, w miejsce gdzie powinien stać eliksir. – Sekundkę, zaraz przyniosę. – udała się na zaplecze, gdzie stały skrzynki z zapasami, zanim ktokolwiek zdołałby coś powiedzieć, gdyby nawet miał na to ochotę.
Nieznajomy, bądź, co bądź, chłopak spojrzał na mnie, a jego usta ponownie wygięły się ku górze. Zdecydowanie wydawał się otwarty i miły, chociaż nie znałem go na tyle, by mieć pewność, czy jest taki w rzeczywistości. Nie wydawał się tak uprzejmy, kiedy chodziło o rywalizacje z tamtym blondynem.
Ponownie zacząłem zastanawiać się nad tym, kim właściwie jest nauczyciel astronomii. Przez cały rok nie odkryliśmy z przyjaciółmi tego jak wygląda, ani czemu nigdy się nam nie pokazuje. Zupełnie jakbyśmy wcale się nie starali, a przecież staraliśmy się ze wszystkich sił, by jednak osiągnąć cel. Byłem pewny, iż James powróci jeszcze do tego tematu, więc sam nie musiałem się nad tym głowić.
- Uczysz się w Hogwarcie, prawda? – zagadnął ciemnowłosy, a ja skinąłem głową. Trudno określić czy było to pytanie retoryczne, czy może nie. – Tak myślałem. Chyba nawet cię kojarzę. Jak mijają wakacje? – rozpoczął zdawkową rozmowę.
- Całkiem dobrze, dziękuję. – odparłem i w tym momencie wróciła mama z lekiem, po który przyszedł chłopak. Podała mu go, a tym samym ucięła całkowicie niedawną krótką wymianę zdań. Teraz już nie mogłem liczyć na to, że dowiem się czegoś istotnego. Krukon najzwyczajniej w świecie pożegnał się i wyszedł.
Zapomnienie o jego wizycie nie było dla mnie łatwym zadaniem, podobnie jak powrót do rzeczywistości. Prawdę powiedziawszy chłopak ten wydawał mi się owiany dziwną aurą tajemniczości, podobnie z resztą jak blondyn i nauczyciel. Gdybym wiedział o nich coś więcej zapewne nie zauważyłbym niczego szczególnego w ich osobach, a jednak, jako że nie wiedzieliśmy o nich zbyt wiele, byli nazbyt nieuchwytni i przez to niebagatelnie interesujący.
- Remusie, czy nie miałeś przypadkiem gdzieś wyjść? – matka zwróciła na siebie moją uwagę przyglądając mi się badawczo. – Myślicielem nie zostaniesz, na pewno na to nie pozwolę, więc chyba czas byś się zbudził. – pogłaskała mnie, jak dawniej, kiedy byłem młodszy i uśmiechnęła się w ten specyficzny sposób świadczący o tym, że czegoś ode mnie oczekuje.
- Tak, tak. Zrozumiałem aluzję. Już mnie nie ma. – a jednak mimo mojego zapewnienia stałem przed nią i teraz to ja wymownie spoglądałem na tę niesamowitą kobietę, która tak wyrozumiale i z taką troską opiekowała się mną od zawsze.
- Ah, no tak... – mruknęła krzywiąc się i wyjęła z kieszeni czekoladowego truflowego cukierka z nadzieniem. Jej zdaniem rozpieścili mnie w szkole i teraz szukałem pretekstu byleby tylko musiała dać mi coś słodkiego. Groziła nawet, iż napisze do dyrektora by ograniczył mi podwieczorki i zakazał odwiedzać Miodowe Królestwo. Wątpiłem, by mówiła prawdę, ale musiałem mieć ją ciągle na oku, by przypadkiem tego nie zrobiła. W końcu to nie szkoła, ale Syriusz rozpieścił mnie łakociami, a teraz borykałem się z uzależnieniem od czekoladowych produktów.
Wkładając do ust przesmacznego cukierka z zadowoleniem opuściłem sklep mamy i skierowałem się w stronę lśniącej czystością witryny o złotych obrzeżach.
- Dzień dobry! – rzuciłem wchodząc. Pomieszczenie było zawalone skrzyniami, przez co wydawało się zatłoczone, gdy tak niewiele miejsca zostało wolnego dla klientów.
- Witaj, Remusie! – odpowiedział mi ciepły głos Fillipa zza lady. Chłopak zajęty był właśnie obsługiwaniem jakiejś staruszki, która najwyraźniej miała problemy ze swoją niebywale starą miotłą, która nadawała się, co najwyżej do zamiatania podłogi, nie zaś do latania. Rozejrzałem się za Nathanielem i znalazłem go siedzącego na jeden ze skrzyń i pociągającego za kolorowe sznureczki. Nad jego głową wisiały figurki graczy quidditcha na miotłach, kilka maleńkich kulek, stanowiących piłki i okręgi. Pociągając za wstążeczki chłopiec wprawiał wszystko w ruch i chociaż nie mógł jeszcze znać zasad to na swój własny sposób bawił się udając grę. Przerwał jednak, kiedy zobaczył, że idę. Pokazał małe, białe ząbki w szerokim uśmiechu i zsunął się niezgrabnie na podłogę. Złapał mnie za rękę i zaczął ciągnąć między skrzyniami. Zatrzymaliśmy się przed najnowszym modelem miotły dla dzieci, która wyglądała naprawdę imponująco. Miała przyczepiony z przodu dzwoneczek i drobne spineczki ze zwierzątkami na witkach. Najwidoczniej chłopiec był nią zafascynowany. Podejrzewałem, iż było to zasługą jego rodziców, a w szczególności Camusa, który na pewno na każdym kroku chciał uczynić z Nathaniela maniaka quidditcha.
Malich jak zaczarowany wpatrywał się w wiszącą ponad jego głową miotełkę. Był jeszcze za młody by latać, więc mógł tylko wyobrażać sobie, że kiedyś i on taką dostanie.
Nagle pisnął głośno, aż serce stanęło mi w miejscu. Odetchnąłem z wyraźna ulgą, ale dopiero po chwili. To nauczyciel złapał małego pod pachy i podsadził by mógł dotknąć miotły niewielkimi paluszkami. Chłopiec trzymał się mocno ramion ojca, jednak czując się bezpieczniej po zaledwie kilku sekundach sięgnął do dzwoneczka, a później zaczął głaskać wypolerowaną drewnianą rączkę. Na twarzy mężczyzny dostrzegłem dumę, kiedy przyglądał się trosce, z jaką syn traktował miotełkę. Camus, którego znałem ze szkoły był typowym miłym nauczycielem zaś w sklepie zamieniał się w kogoś zupełnie innego. Tutaj nie liczył się Hogwart i jego zasady, a wszystko, co zostałoby wypowiedziane w tym miejscu, nigdy nie doszłoby do murów zamku.
Kiedy na niego patrzyłem miałem dziwną ochotę by idąc w jego ślady zostać idealnym nauczycielem, którego uczniowie podziwialiby i uwielbiali, tak jak było właśnie z Marcelem. Podobały mi się moje własne reakcje na tego mężczyznę, który od samego początku był kimś niezastąpionym i uwielbianym. Fillip i Nathaniel mieli ogromne szczęście, że byli częścią rodziny tego człowieka, zaś ja naprawdę zaczynałem zastanawiać się na posadą nauczyciela.

5 komentarzy:

  1. Ostatni akapit - malich - maluch ;PHah, chyba wszyscy balują... a ja siedzę przed monitorem i czytam, a co! xDMrrr, uwielbiam czytać o Camusie, Fillipie i Nathanielu, gdy opisuje ich Rami ;3 Spostrzeżenia, bądź, co bądź, dziecka, są zawsze bardziej sympatyczne, aniżeli ich własne... chociaż w sumie... może na równi? xD

    OdpowiedzUsuń
  2. PS: Szczęśliwego Nowego 2011 Roku ;3

    OdpowiedzUsuń
  3. ~Niebieski Kot1 stycznia 2011 18:00

    Wielu udanych i pełnych namiętności notek w nowym roku życzy Kot. I niech się Kirhan-san nie przejmuje niewyżytymi pannicami, co się doczepiają do literówek, bo to się każdemu może zdarzyć. I żeby nie było niejasności, Kot nie czepia się Akemi, która zwraca uwagę kulturalnie i uprzejmie, ale tych innych, co się do tej pory wypowiadały, a jednocześnie same nie stosowały się do własnych uwag.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ach, jak miło poczytać o Camusie i Filipie oczami Remusa ^^ To takie rozkoszne :)Notka jak zwykle cudowna! Z każdą następną robisz się coraz lepsza!

    OdpowiedzUsuń
  5. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, spotkał tego krukona szkoda, że więcej nie porozmawiali może by się czegoś dowiedział, to już miesiąc prawie minął, a z Syriuszem się jeszcze nie widział...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń