niedziela, 25 lipca 2010

Mecz i puchar

23 marca
Deszcz, którzy zaczął się zaledwie dzień wcześniej nie przestawał padać w ogóle. Czasami tylko zdawał się lżejszy, jednak wcale nie planował się kończyć. Nie był to najlepszy czas na finał quidditcha, jednak niewiele mogliśmy na to poradzić. Mieliśmy grać z Puchonami, co całkiem nam odpowiadało, biorąc pod uwagę, że jak dotąd, nie sprawiali nam problemu. Nie mogliśmy jednak być pewni, czy pogoda nie wpłynie negatywnie na nasz wynik, w końcu nieczęsto zdarzały nam się mecze w taki deszcz. Zdawałem sobie sprawę z tego, iż wiele innych drużyn grało w zdecydowanie gorszych warunkach, a ja miałem tylko siedzieć bezczynnie na trybunach obserwując jak mój przyjaciel moknie i męczy się aktywnie uczestnicząc w grze. Podziwiałem go, jako że ja nigdy nie poświęciłbym się na tyle, by dawać z siebie wszystko, gdy wiatr wieje w oczy nie dając wytchnienia. Zapewne mój brak obycia z miotłą dawał mi się we znaki, kiedy to zastanawiałem się, jaką satysfakcję można czerpać z brudzenia się, moknięcia, wysiłku fizycznego. Naturalnie miałem swoją ulubioną drużynę, chętnie czytałem rubryki dotyczące quidditcha, jednak zdecydowanie byłem tylko biernym kibicem i nikim więcej.
Wielkie krople dudniły o mój ogromny zielony parasol, pod którym szedłem z Syriuszem. Powiększyłem magicznie materiał, który miał nas osłaniać przed deszczem, dzięki czemu czułem się pewniej. Może moja wilcza natura nie pozwalała mi się zrelaksować, kiedy wisiała nade mną groźba przemoczenia butów, a nawet całego ciała. Nie miałem nic do podobnej pogody, gdy siedziałem w ciepłym, przytulnym i suchym pokoju wspólnym, ale wychodząc z zamku zdecydowanie życzyłem sobie słońca, lekkiego wiatru i ładnych zapachów unoszących się w powietrzu. Dziś nie mogłem liczyć na żadną z tych rzeczy poza chłodnym wiatrem, który niósł ze sobą specyficzny zapach rozmokłej ziemi. Co jakiś czas pociągałem nosem niezadowolony z tego właśnie powodu. Byłem zwolennikiem swoich zachcianek i chciałem by zawsze było po mojemu, jakkolwiek było to mało możliwe.
Usiedliśmy z przyjaciółmi na najwyższych ławeczkach by lepiej widzieć, co się dzieje. Deszcz odrobinę zelżał, co pozwalało żywić nadzieję, iż będziemy w stanie dostrzec więcej niż początkowo sądziliśmy. Chciałem widzieć Jamesa w akcji, tym bardziej, jeśli zwyciężymy, a on będzie przechwalał się swoimi wyczynami przez najbliższe kilka miesięcy, o ile nie do rozgrywek w następnym roku.
Mecz rozpoczął się niedługo później, najwyraźniej kapitanowie drużyn chcieli mieć wszystko za sobą jak najszybciej. Camus wydał polecenie, by wzbili się w powietrze i rozpoczęli grę. Był przemoczony, co chwile odgarniał włosy z oczu, a jednak nie brak było w nim specyficznej gracji. Może przystojny zawsze pozostaje wspaniały, niezależnie od okoliczności, jednak w przypadku nauczyciela latania niewątpliwie byłoby to błędnym założeniem. On po prostu był naturalny we wszystkim, co robił, na jego ustach niemal bez przerwy widniał uśmiech, mało tego był pełen niewidzialnej, jednak wyczuwalnej nawet z daleka energii, którą niewątpliwie dostarczał mu Fillip i dziecko, które mieli. Żałowałem, iż nie mogłem spotkać się z dawnym kolegą i zobaczyć jego pocieszy.
Tym czasem nie miałem już czasu na rozwodzenie się nad szczegółami. Mecz rozpoczął się w bardzo szybkim tempie, zapewne licząc na szybkie zwycięstwo, którejś ze stron dzięki szukającym. Różnica punktowa już teraz była bardzo niewielka i cały czas zmieniała się drużyna prowadząca. Przeniosłem spojrzenie na Jamesa i wcześniejszy lekki uśmiech zszedł z mojej twarzy. Wiedziałem, że Potter denerwował się niesamowicie przed tym meczem, ale nie spodziewałem się, iż nawet w powietrzu będzie mu ciężko. Nie dało się go nie zauważyć, gdyż wyglądał jak ważka ze swoimi wielkimi okularami na gumce zmontowanymi specjalnie na takie mecze jak ten. Gogle umożliwiały mu widzenie przez deszcz, który nie tylko nie zlewał się po szkłach, ale i nie mógł zalewać mu oczu. To jednak było niczym, kiedy miało się na uwadze, że J. maltretował swoją miotłę tańcząc balet, jeśli dobrze rozszyfrowałem dziwne piruety i nogi wygięte pod dziwnym kątem, kiedy to chłopak przelatywał właśnie, nad jakim ś strategicznym punktem. Całe napięcie wynikające z gry uchodziło z ludzi, kiedy patrzyli na Jamesa w trakcie swojego popisowego, udawanego podskoku i obrotu. Rozumiałem, że musiał się odstresować, jednak wątpiłem czy robienie z siebie głupka może być pomocne. Dla niego najwyraźniej było zbawiennym.
Nagle chłopak zatrzymał się z szeroko rozstawionymi nogami i usiadł normalnie. Rozejrzałem się szybko szukając śladu znicza, jako że on musiał go dostrzec, jeśli tak nagle się uspokoił. Jego czujność wzmogła także tę samą reakcję u szukającego Puchonów. J. wystartował niespodziewanie w stronę nikłego, niewielkiego błysku, który dostrzegłem chwilę przed tym, jak zniknął. Aż podskoczyłem na miejscu wlepiając spojrzenie w ścigających się szukających.
- Będzie go miał, mówię wam, musi go złapać! – zapiszczał Sheva dwa miejsca obok niemal wstając by widzieć wszystko dokładniej. Peter zaciskał kciuki zwinięty w kłębek na ławce. Nie miałem czasu, by dłużej na nich patrzyć. Na boisku właśnie działy się najciekawsze rzeczy, a Potter gwałtownie zakręcał raz po raz, jakby chciał zmylić dodatkowo przeciwnika.
- Prawie go ma! – jęknąłem zagryzając wargę. Bardzo chciałem by Gryfoni zdobyli puchar. To byłoby jednym z naszych największych sukcesów, nawet, jeśli James miałby się tym przechwalać w nieskończoność.
Całą wizję zasłonił mi parasol. Nie wiedziałem, co się dzieje przez kilka chwil, kiedy to Syriusz pociągnął mnie i pocałował odgradzając od całego świata ogromem zielonego materiału. Miałem otwarte oczy, a on wybrał sobie nieodpowiedni moment. Usłyszałem jęk zawodu na trybunach i obawiałem się najgorszego, tym czasem Black powoli się odsuwał.
- Oszalałeś?! – syknąłem chcąc pozbyć się parasolki sprzed twarzy. – W najważniejszym momencie?!
- Zbyt wiele uwagi poświęcasz innym, musiałem to ukrócić. – na twarzy Blacka pojawił się zarozumiały uśmiech. Jednym ruchem ręki znowu umieścił parasol nad nami odsłaniając boisko. James nadal latał rozglądając się na boki, reszta drużyny dawała z siebie wszystko odrobinę niżej.
- Masz szczęście! – zmarszczyłem brwi niezadowolony, jednak wcale nie osiągnąłem przez to oczekiwanego efektu. Syri tylko uśmiechnął się szerzej.
- Mówiłem już, że zbyt wiele uwagi poświęcasz grze. Czuję się o nią zazdrosny, chyba nie rzucisz mnie dla quidditcha, co? – miałem ochotę go rozerwać na strzępy, a później każdy kawałeczek powiesić na innej gałęzi wierzby bijącej. Warknąłem tylko na niego nie wiedząc, co właściwie miałbym mu teraz powiedzieć. Z prychnięciem odwróciłem od niego głowę i wtedy mignęło mi przed oczyma coś złotego, a później czerwonego i żółtego, jak dwie spore smugi. Chłopcy właśnie gonili znicz, który bynajmniej nie dawał się złapać. James był bliżej wyciągał rękę z miną daleką od idealnej i gdyby ktoś w tej chwili robił zdjęcia okularnik na pewno stałby się numerem jeden na liście najgorzej wyglądających osób w całej szkole.
Szybko zatoczyli kolejne kółko przelatując przed nami i przez jedną chwile słyszałem stęknięcia Pottera, który pewnie przeklinał w myślach swoją zbyt krótką rękę. W końcu jednak zatrzymał się gwałtownie, przeleciał przez cały stadion i zastąpił zniczowi drogę. Piłeczka wykonała unik, by jakoś go ominąć, jednak ten już zacisnął palce wokół niej. Tyle, że nie przewidział konsekwencji swojego posunięcia. Szukający Puchonów nie mógł wyhamować w porę i podczas kiedy my widzieliśmy ich zderzenie, z drugiej strony zapewne słyszano odgłos, jaki wydały zarówno ich miotły, jak i oni sami. Z trudem utrzymali się w powietrzu i widać było, iż obolali kierowali się ku ziemi. James miał znicza, a to znaczyło, że mieliśmy puchar! Poszkodowany, ale zadowolony chłopak podniósł gogle umieszczając je na czole i skrzywił się, kiedy jego drużyna właśnie zgniotła go i wbijała w błoto, gdy stracił równowagę. Tym samym entuzjazm biegnących do nich Gryfonów z pierwszych rzędów opadł. Widocznie zrezygnowali z planu uściskania swoich bohaterów.
- Ruszcie się, idziemy! Wygraliśmy! – Andrew starał się przecisnąć między kolanami Syriusza by dołączyć do cieszących się na stadionie osób. Niestety wcześniej z trzy razy upadł na kolana Blacka, który wydawał się specjalnie uniemożliwiać mu przejście. Zdecydowanie był dziś nie do zniesienia, ale szybko o tym zapomniałem, kiedy Sheva w końcu ciągnął mnie w stronę czerwono-złotego tłumu.

9 komentarzy:

  1. Pierwsza! ;D notka jak zawsze ale od niedawna czytam ten blog ;] musze jeszcze reszte nadrobic :) Potter rzadzi... xd

    OdpowiedzUsuń
  2. "Pociechy" - masz "pocieszy" xPHa, Potter bohaterem xDD Rany, ale były emocje.. czy złapie, czy wygrają... jaa! XD Jesteś niemożliwa, tak trzymać w niepewności xD Oj, chyba Blackowi się dostatnie od Remiego i Shevy za tak karygodne postępowanie... zdecydowanie ta pogoda dziwnie na niego działa XD

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetne!!Zapraszam na : http://fate-destiny.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiesz... zauważyłam, że ostatnio coś mało całuśnych scen w wykonaniu Remi&Syri, nie mówiąc już o czymś ostrzejszym...Ale notka rewelka xD Pełna emooocji :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Hejo, Kotek xD U mnie nowa notka xD

    OdpowiedzUsuń
  6. deepenergy@op.pl27 lipca 2010 04:19

    Yeah dziecko motywacja, bynajmniej nie dla mnie .-., ale cóż Camus to Camus i tego się nie zmieni xD. Chciałbym mieć takie podejście jak on. Taa szkoda że James'owi nie zrobili na serio zdjęcia z tą nie idealną miną, byłoby się z czego śmiać xDSyrii to zUo wcielone przerywać oglądanie meczu w najbardziej oczekiwanym momencie. Pomysł zbrodni Remi'ego wydaje się być interesujący *_______*U mnie 11 rozdział Run This Heart

    OdpowiedzUsuń
  7. Mniejszej czcionki się nie dało? ;/

    OdpowiedzUsuń
  8. No to teraz Potter będzie się tym przechwalać już do końca życia xD

    OdpowiedzUsuń
  9. Hejka,
    wspaniale, wygrali mecz, coś no nam Syriusz marudny bardzo jest...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń