piątek, 26 listopada 2010

Myśli, drogi...

13 czerwca
Mając za sobą część egzaminów, które zdałem całkiem dobrze, mogłem odpocząć od wszystkiego, co mnie trapiło. Poniekąd sam nie byłem pewny, czym się przejmuje, co zdarzało mi się coraz częściej, ale zawsze miałem możliwość zrzucenia całej winy na zły dzień. Bezsprzecznie miało to w sobie wiele prawdy i nie wątpiłem, iż właśnie ogólne złe samopoczucie sprawiało mi taki kłopot. Co najgorsze był to już drugi dzień, od czasu nieszczęśliwego wypadku Petera, kiedy to nie miałem na nic ochoty i myślałem równocześnie o wszystkim i niczym. Całkowicie bez powodu chciało mi się płakać, czułem się dziwnie nieszczęśliwy, a na domiar złego prześladowało mnie uczucie, że jeszcze dziś znajdę powód do łez. Nie działo mi się żadne nieszczęście, nic mnie nie bolało, ale nostalgia wydawała się wypływać z mojego żołądka i rozchodzić się po całym ciele. Nawet pogoda podzielała moje poglądy, gdyż padało jak z cebra, zaś słońce nie wyglądało zza chmur nawet na sekundę.
Właśnie w taki dzień postanowiłem wyjść na zewnątrz. Zaopatrzyłem się w parasol, kalosze i ubrałem się ciepło, by nie wrócić do zamku zziębniętym. Tak było idealnie i chociaż z tą jedną nadzieją w sercu wyszedłem na błonia, a później skierowałem się do ogrodu za zamkiem, gdzie dawniej przesiadywali Marcel i Fillip. Wpatrywałem się w kałuże, których było pełno na trawie, wchodziłem w niektóre patrząc jak woda rozchodzi się na boki, a moje kalosze robiły się zabawnie brudne. Nie pojmowałem, dlaczego coś takiego może sprawiać mi radość, ale naprawdę czułem się lepiej, kiedy bawiłem się w ten sposób. Niestety znowu zbierało mi się na płacz, kiedy spojrzałem na altankę na samym środku ogrodu. Była pusta i wydawała się smutna, jak wszystko w około. Zatęskniłem za wszystkimi osobami, które znałem, które w jakiś sposób wpłynęły na moje życie. Chociaż większość z nich nadal była w szkole, to jednak niektórzy już się w niej nie mogą zjawić, ponieważ ten etap mieli za sobą. Miałem wrażenie, że każdy się zmienia, wszystko przesuwa się do przodu, czasu ucieka, a ja stoję w miejscu, nie zmieniam się, nie dorastam, tylko niezmiennie jestem taki sam. Obawiałem się, że w najbliższym czasie wszyscy znikną z mojego życia, a ja nie uczynię nawet kroku w kierunku, który powinienem wybrać. Tutaj nasuwała mi się kolejna myśl. Gdzie powinienem podążać? Jaki cel miało moje życie, bym mógł do niego dążyć? Dobre oceny i nauka należały do chwili obecnej, nie zaś do przyszłości, po którą miałem sięgać. A więc byłem skazany na samotną egzystencję, która przez całe lata miała być identyczna.
Przetarłem rękawem poręcz altanki w jednym miejscu i usiadłem na niej wpatrzony w ścianę Zakazanego Lasu, która majaczyła w oddali, a była tak bardzo niewyraźna z powodu bez przerwy padającego deszczu. Nadal miałem nad sobą parasol, i machałem lekko nogami, jak dzieciak. Poniekąd chciałem być dzieckiem przez cały czas. Wtedy nie musiałbym podejmować żadnych decyzji, nie musiałbym się martwić przyszłością, ponieważ nie byłaby wtedy jeszcze istotna. Ale na to było przecież za późno. Miałem trzynaście lat i nadal nie wiedziałem, co mam zrobić ze swoim życiem. Kiedyś musiałem zwierzyć się ze swoich planów McGonagall by wybrać najpotrzebniejsze mi przedmioty, a ja byłem ślepy, nie mogłem patrzeć w dal, nie widziałem siebie z przyszłości.
Miałem ochotę denerwować się na samego siebie za to, że nachodziły mnie takie myśli. Przecież mogłem z łatwością postawić sobie cel i dążyć do niego, tyle, że moje niezdecydowanie nie pozwalało mi na to. Ponieważ co miałbym zrobić, gdyby coś się nie udało, albo gdybym w ostatniej chwili zainteresował się czymś innym, lub nie miał żadnych perspektyw idących w parze z moimi postanowieniami? Zdecydowanie wydawałem się sobie głupi i musiałem znaleźć sposób by to zmienić. Ale ciężko było dojść do jakiegoś wniosku, kiedy wszystko sprzysięgało się przeciwko mnie.
- Nadal jesteś na mnie zły? – niemal umarłem, kiedy tak nagle za mną rozległ się głos. Chociaż uspokoiłem się zaledwie kilka sekund później to moje serce w dalszym ciągu wydawało się wracać na swoje miejsce, jakby przed chwilą miało anielskie skrzydła i udawało się do świata po śmierci, gdy to musiało zawrócić, gdyż nadal byłem żywy. Zabawne, iż mogłem czuć się równocześnie lekki i ciężki. Chyba pojmowałem mniej jeszcze niż z początku myślałem.
- Nie strasz mnie. – odwróciłem się do Blacka, który stał niedaleko i patrzył na mnie z miną wyrażającą niepewność. W gruncie rzeczy nie mogłem się temu dziwić. Nie rozmawiałem z nim niemal w ogóle, zapomniałem o zwyczajnych czułościach, które normalnie pojawiały się między nami. Moja złość za to, co się stało Peterowi, a później melancholia zrobiły swoje. Czułem się winny, iż zdołałem zapomnieć o Syriuszu i ogólnie przyjaciołach. Zasługiwałem na karę.
Syriusz podszedł bliżej, a jego jasne oczy nieprzerwanie utkwione były we mnie. Musiałem udzielić mu odpowiedzi, którą przecież znałem.
- Nie gniewam się już. Nie mam wpływu na wszystkie twoje uczucia. Po prostu... Sam nie wiem. – wzruszyłem ramionami i odwróciłem się w poprzednim kierunku. – Mam taki dziwny dzień i tyle.
- A jak się pozbyć takiego dziwnego dnia? – Black usiadł obok mnie i wydawał się już weselszy niż chwilę wcześniej. Oddałbym wiele, by wiedzieć, co takiego kryło się teraz w jego głowie.
- Nie mam pojęcia. Może muszą same przejść i przyjść takie lepsze? Albo trzeba je wypędzić, w jakiś sposób?
- Mówisz o zaklęciach? – jakiś błysk wydawał mi się pojawić na twarzy chłopaka, co było przecież absurdem. Obawiałem się jednak, że chodzi mu po głowie coś głupiego, a to oznaczałoby wielką katastrofę, jak zawsze w tym przypadku.
- Nie, nie mówię o zaklęciach. Gdybyś ty jakieś znalazł na pewno wszyscy byśmy na tym ucierpieli, więc zdecydowanie mówię „nie’! – poczułem się jednakże lepiej. Widać potrzebowałem czegoś zwyczajnego, jak rozmowa o niczym, by odpędzić od siebie zwątpienie i wszystko, co złe. Ale to na pewno nie było końcem udręki. Musiałem pozbyć się tych ostatnich przygnębiających uczuć, a to wymagało czegoś więcej, niż tylko chwili normalności.
- Już ja wiem, co jest ci potrzebne. – stwierdził z przekonaniem Black i złapał mnie za rękę. Przysunął się bliżej siadając obok mnie i skrzywił się, jakby poczuł ból. – Usiadłem na mokrym... – mruknął wstając. Pochylił się pokazując mi swój tyłek. Rzeczywiście, na jego spodniach widniał wyraźny mokry pas po poręczy. W tamtym miejscu przecież nie wycierałem niczego.
- Z tym nic już nie zrobisz... – uśmiechnąłem się rozbawiony sytuacją, ale nie chciałem nabijać się z przyjaciela. Poza tym mogłem sobie wyobrazić, jak nieprzyjemne musiało być dla niego uczucie mokrych spodni. Nie chciałem jednakże wracać jeszcze do zamku, więc Black nie miał wyboru, jak tylko znieść cały dyskomfort.
Ponownie zajął miejsce, już i tak wytarte jego spodniami, i kręcił się, jakby nie mógł się wygodnie usadowić.
Złapałem go mocno za dłoń i marszcząc brwi rzuciłem ostrzegawcze spojrzenie. Miał siedzieć spokojnie, ponieważ ja tego chciałem. Może było to naciągane, nieme polecenie, jednak zrozumiał i przestał, ale jego twarz wykrzywiała się tak, jakby teraz to ona miała stanowić całe ciało Syriusza. Nie mogłem po prostu wytrzymać przy nim, ale bardziej chciałem zostać na miejscu, niż pomagać jemu. Skoro sam sobie zawinił musiał teraz cierpieć. Może na przyszłość będzie ostrożniejszy i coś to zmieni? Gdyby nie błoto, w które mógł wpaść najpewniej zepchnąłbym go z poręczy, by jakoś dać upust swoim odczuciom. Nie mogąc tego zrobić zacisnąłem mocno pięść i dzielnie znosiłem wszystko, co mnie denerwowało nawet w najdrobniejszy sposób. Nie była to jednak wściekłość, która miałaby zaważyć na czymkolwiek. Po prostu był to kolejny etap mojego złego samopoczucia, które z melancholii zamieniało się w humorki i zgryźliwość. Zdecydowanie musiałem znaleźć lekarstwo na swój stan, ale w tym wypadku pani Pomfrey byłaby bezsilna. Sam musiałem dojść do tego, jak się uleczyć. Najbardziej przeszkadzało mi to, iż czekały mnie kolejne dni egzaminów, a więc zamiast poświęcić się w pełni czemukolwiek musiałem pogodzić ze sobą dwie rzeczy, a tego nigdy nie potrafiłem znieść. Potrzebowałem spokoju i czasu, by skupić się na czymś, co aktualnie było najważniejsze, podczas gdy w chwili obecnej wszystko takie było. Najgorsza możliwa sytuacja i przemoczone spodnie Blacka. Mogłem tylko głośno westchnąć.

4 komentarze:

  1. Przez Evans, chłopaki muszą się ukrywać, aby być bliżej siebie. Na miejscu Remiego powiedziałbym Syriuszowi, co się wydarzyło, że Cornel go napadł i spokojnie zaczęłabym przywracać dawny stan czułości. A niech Evans wie, że ani u Syriego, ani u Remusa nie ma szans xDHumorki... chandra Remiego? Ale bywają takie dni, że ma się ochotę przytulić do poduszki i płakać, to prawda. Oby Remiemu szybko przeszło.

    OdpowiedzUsuń
  2. To chyba pierwszy raz kiedy Remi ma takie humorki... tak mi się wydaję. W gruncie rzeczy, mógłby pokazać stronę Seme-Remi :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Wreszcie mam czas na powiadamianie, ale Ty i tak zawsze mnie wyczuwasz *patrzy na godzinę dodania rozdziału i przyjścia komentarza* xD Misiek musi trochę zdradzić, co mu się tak pod sercem zrodzi... Ale obiecuję, że w następnej notce o tym nie wspomnę - specjalnie dla Ciebie ;DNFZ ubezpiecza policję i ich rodziny? O_o To w takim razie ja proszę ubezpieczenie studenckie i dla całej rodziny, o! Albo... niech dostaną wszystkie yaoistki i ich rodziny - lub yaoiści, no xDNZW... Naciagacze Zdrowia Wyzyskują, albo Narodowy Związek Wyzyskiwaczy - co za różnica, jaki będą mieć skrót - i tak każdy wie, o co chodzi xD

    OdpowiedzUsuń
  4. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, miło że Syriusz się pojawił i wsparł Remusa
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń