niedziela, 5 sierpnia 2012

Gra (o Tron)

28 lipca
Zaproszenie do Jamesa na grilla bardzo mnie ucieszyło. W końcu mogłem opuścić dom, który znałem na pamięć i nie mniej nudne podwórko bez piaskownicy, gdzie nie miałem się zupełnie, w co bawić. Nie pogardziłbym nawet lepieniem babek z piachu, tak byłem znudzony. Od czasu odwiedzin Syriusza nic tak naprawdę się nie wydarzyło i mogłem tylko żałować braku pomysłu na spędzenie wakacji. Może powinienem rozwinąć jakąś nową pasję? Wątpiłem, czy mi się to uda, ale przecież zawsze mogłem próbować. Ot, szydełkowanie, robienie na drutach, albo zwyczajne ogrodnictwo. Może naprawdę powinienem zacząć myśleć o własnym ogrodzie warzywnym? Tak, więc zaproszenie Pottera było dla mnie zbawienne i pozwalało mi oderwać myśli od bezsensownych planów sadzenia marchewki, cebuli, kopru, czosnku i pomidorów.
Peter nie mógł wpaść do Jamesa z powodu kary za oceny, które nie były najpiękniejsze w tym roku. Jego kochająca mama przestała rozpieszczać syna, chociaż bynajmniej nie dotyczyło to specjałów jej kuchni. Musieliśmy obyć się bez niego.
Tata podrzucił mnie we właściwe miejsce, gdzie spotkałem się z Andrew. Chłopak wyglądał kwitnąco ładnie opalony po pobycie nad morzem, chociaż zazwyczaj unikał kontaktu ze słońcem, by nie zniszczyć swojej „arystokratycznej skóry”. Widać ten jeden raz postanowił zrobić wyjątek, chociaż już w liście, jaki mi wysłał narzekał na swoją głupotę. W końcu hołdował zasadzie, że plebejusze są opaleni, a wyższe sfery powinny mieć skórę mlecznobiałą.
James odebrał naszą dwójkę niedługo później i zaprowadził nas do domu swojego dziadka, gdzie mieliśmy spędzić noc i dopiero jutro wrócić do siebie. Jak się okazało, Syriusz był już na miejscu i bawił się wielką, puchatą kostką do gry, kiedy weszliśmy na podwórko.
- Myślałem, że się was nie doczekam! – rzucił na powitanie i pozwolił podrzuconej kostce spać na trawę. Potoczyła się po niej i sama zatrzymała.
W powietrzu unosił się już zapach dymu i najwidoczniej wszystko było gotowe. Z przyjemnością wdychałem przyjemny zapach palącego się drewna. Dziadek Jamesa zajmował miejsce na rozkładanym krześle i obserwował swojego całkiem sporego grilla pilnując by wszystko szło jak po maśle. J. przedstawił nas mężczyźnie, który uścisnął nam ręce mając na twarzy nieodłączny ciepły uśmiech.
- Ja zajmę się waszym jedzeniem, a wy możecie się do woli bawić. – rzucił dziarsko, jak na staruszka. Był średniego wzrostu, szczupły i pełen życia. Jego jasne oczy błyszczały, kiedy na nas spoglądał, a opalona twarz wydawała się młodnieć z każdą chwilą. Widać wigor James odziedziczył po dziadku, chociaż nie mogłem tego powiedzieć o rozsądku, który u seniora wydawał się widoczny na pierwszy rzut oka.
- Mamy do dyspozycji boską grę! – James zatarł ręce. – Zaraz za krzakami porzeczek jest plansza. Syri, weź kostkę i idziemy. Wytłumaczymy chłopakom zasady i jazda!
Nie rozumiałem skąd ten jego entuzjazm, jednak szybko się przekonałem, że powodem ogólnej radości Jamesa była ogromna plansza do gry pionkami. Szybko pojąłem, że to my nimi byliśmy.
- To przygodówka. – zaczął J. – Rzucasz kostką i przemieszkasz się na odpowiednie pole. To, na którym masz stać zaświeci się na twój kolor. Ja mam czerwony, Syriusz niebieski, Remi będzie zielony, a Sheva żółty. – podał kolorowe opaski na przegub. – Za każdym razem, kiedy się zatrzymasz, musisz sięgnąć po kartę. Chyba, że z góry wpadasz na pułapkę, jak dziura w ziemi, czy zerwany most. Musisz podążać zgodnie z instrukcjami na kartach. Gra jest całkowicie bezpieczna, chociaż mogą się dziać różne rzeczy. Ogólnie, jeśli trafisz na krokodyle to się one pojawią, ale cię nie zjedzą. Ten, który wygrywa zostaje królem dżungli i ma prawo wybrać sobie dokładkę steku. – wyszczerzył się.
- Dobra, wszystko jest jasne, ale może, jako gospodarz, przyniesiesz nam na początek po kromce podpieczonego chleba, co? Nie żebym zgłodniał bez obiadu... – jego wymowne spojrzenie nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Chciał zagłuszyć czymś burczenie żołądka, więc James spełnił polecenie w podskokach. W tym czasie my mogliśmy oswoić się z puchatą kostką, którą mieliśmy rzucać. Była tak miękka i przyjemna w dotyku, że z powodzeniem mogła robić za fotel.
J. wrócił po niespełna pięciu minutach z kilkoma kromkami. Były ciepłe i miękkie w środku, a z wierzchu idealnie przypieczone. Z chęcią poczęstowałem się jedną, a później kolejną, podobnie jak reszta. Po takiej przystawce mogłem grać i czekać na danie główne, którego zapach właśnie zaczął roznosić się w powietrzu. Widać dziadek Jamesa właśnie wrzucił na ruszt nogi kurczaka.
- Ja zacznę. – zdeklarował się J., kiedy pochłonął szybko swoją kromkę. Złapał kostkę i podrzucił wysoko. Upadła, potoczyła się i zatrzymała na czterech oczkach. James przesunął się na właściwe pole, którego obwód zalśnił czerwienią. Zszedł ze swojego miejsca i pociągnął wielką kartę z kupki na środku planszy. – Wygrywasz rodeo. – zaczął czytać. – Przesuwasz się o dwa pola do przodu. – nawet nie wiem skąd pochodził radosny krzyk cowboya, zaś świecące czerwienią miejsce przesunęło się do przodu. Potter odłożył kartę na puste pole na środku i stanął na miejscu wskazanym przez jego kolor.
- Teraz ja spróbuję. – Sheva pobiegł po kostkę i podrzucił. Jemu także wypadła czwórka. – Ruchome piaski. Cofnij się o dwa pola. – chłopak skrzywił się, ale podążając za żółtą obwódką cofnął się.
- Remusie. – Syri ustąpił mi miejsca. Nie kłóciłem się z nim. Wziąłem kostkę i przesunąłem się o wskazane trzy pola do przodu. Dźwignąłem większą ode mnie kartę i zacząłem czytać. – Trafiłeś na piknik rodzinny. Poczekaj na swoją kolej rozkoszując się ciastkiem i herbatką. – nie było źle, więc wróciłem na swoje pole, na którym pojawiła się trawka i kraciasty obrus. Syriusz szybko mnie prześcignął lądując na piątym polu. Niestety trafił na rozwścieczone stado małp, które zabrało go ponownie na start. Słyszałem głośny, skrzekliwy śmiech zwierząt.
Musiałem przyznać, że ta gra coraz bardziej mi się podobała. Fakt, że za każdym razem należało ciągnąć kartę sprawiał, że nigdy nie było się pewnym swojego losu. Poza tym czyniło to rozgrywkę ciekawszą już na samym początku.
James przeszedł trzy pola i plusnął do wody po kolana na zepsutym moście. Tym samym stracił jedną kolejkę. Nic, więc dziwnego, że początkowo nieszczęśliwy Sheva przegonił chłopaka swoją szóstką na kostce i dwoma kolejnymi polami dzięki lianom. Ja miałem mniej szczęścia. Wyrzuciłem jedną kropkę, po czym musiałem cofnąć się o to jedno zdobyte pole z powodu krokodyli, które naprawdę przebiegły przez moje poprzednie pole. Syriusz wystartował na nowo i zrównał się ze mną, jednakże znalazł tajne przejście i szybko nadrobił stracone pola przeskakując o trzy.
Jako że J. musiał odsiedzieć w wodzie swoją straconą kolejkę, znowu przyszła kolej na Shevę. Ruszył o trzy pola i stanął o pole przed Potterem dzięki podróży balonem. Mnie szczęście opuściło i wylądowałem w suchej wodzie po kolana obok Pottera. Syri minął nas bez przeszkód i dzięki pomocy indiańskiego wodza wysforował się na prowadzenie.
James opuścił mnie tylko po to by powrócić po wylosowaniu karty z atakiem szarańczy cofnąć się na miejsce swojego poprzedniego postoju, a więc znowu do wody na zniszczonym moście. Jego mina naprawdę mnie rozbawiła. Sheva i Syriusz parli do przodu niepowstrzymywani pechem, zaś dziadek Jamesa przyniósł nam wszystkim po kiełbasce.
Rozsiedliśmy się na swoich polach i zjedliśmy naprawdę wyśmienity kawałek grillowanego mięsa. Staruszek obiecał, że przyniesie nam niebawem więcej, więc mogliśmy na nowo podjąć grę. J. zdradził, że to jego dziadek wpadł na pomysł z tą grą i dlatego z taką radością widzi, jak się bawimy. On sam jednak wolał doglądać jedzenia i podjadać, kiedy nie patrzyliśmy. Nie dało się ukryć, że staruszek był bardzo zabawny i miły. Wiedział też dobrze, jak wykorzystać magiczne zdolności swojej żony samemu pozostając beztalenciem, które różdżką mogło wyłącznie podrapać się po nosie.
- I tak was wszystkich dogonię! – odgrażał się James pozostając z tyłu. – Dziadku, nie dawaj im soku, bo mnie ogrywają na moim własnym terenie! – mężczyzna właśnie śmiejąc się ciepło pchał przed sobą wózeczek z kubkami pełnymi orzeźwiającego napoju.
Dobrze wiedząc, że wnuk żartuje dziadek rozdał nam sok i mogliśmy kontynuować grę, która stawała się coraz bardziej emocjonująca im bliżej byliśmy mety, zaś dalej od startu.

2 komentarze:

  1. Bardzo ciekawy rozdział. xD Szybko się czytało, bo reguły gry były dobrze i krótko opisane. xD Chłopaki mogliby częściej się w to bawić i przyjeżdżać do Jamesa. Z nim żadne wakacje nie byłyby nudne.Widzę, że zmieniłaś dzień dodawania notek na Hano no blood xP

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, pisanie to lek na całe zło ;3Czekaj, czekaj bo coś kiedyś pisałam i teraz nie pamiętam, o co chodziło z tymi tłumaczeniami? xD Zapraszam na rozdział ;)

    OdpowiedzUsuń