niedziela, 4 listopada 2012

W końcu po...

2 listopada
Długo wyczekiwany, chociaż niechciany, dzień nadszedł wielkimi krokami poprzedzony bezsennością i zdenerwowaniem sporej grupy uczniów. Gryffindor i Ravenclaw drżały z niecierpliwości, o niczym innym się nie mówiło, a najważniejsze osobo nie szczędziły kąśliwych uwag i ciężkich przekleństw by odreagować nieprzyjemne uczucia, jakie odczuwali. Współczułem im. W szczególności, kiedy siedząc przy śniadaniu widziałem, jak dziko spoglądają na wszystkich dookoła, jak grzebią w jajecznicy zamiast nabierać sił. Syriusz zachowywał się podobnie jak oni wściekając się na cały świat. Pierwszy w tym roku mecz quidditcha był przekleństwem.
- Niedobrze mi. – Syriusz denerwował się jak jeszcze nigdy. Był blady, marszczył brwi i gdyby mógł na pewno uciekłby gdzie pieprz rośnie. Wszystko byleby nie mieć nic wspólnego z kompromitacją, jaka czekała jego ekipę.
- Dasz sobie radę. – wyciągnąłem dłoń głaszcząc go po głowie. Był na to za duży, ale nie miałem innego pomysłu, kiedy siedzieliśmy otoczeni przez innych. Nasze stosunki i tak były bardzo zażyłe, ale wśród przyjaciół to zazwyczaj normalne. Tak sądziłem.
- Wiesz, że to będzie okropne. – spojrzał na mnie zbolałym wzrokiem. – Z resztą popatrz na Jamesa. On też ćwiczył tak jak mu poradziłeś, a jednak wygląda gorzej ode mnie. Słyszałem jak stękał przez całą noc siedząc w toalecie.
- Gdyby to od ciebie zależał cały mecz też miałbyś całonocne rozwolnienie. Musiałem wpaść do Skrzydła Szpitalnego przed śniadaniem, jeśli nie chciałem mieć problemów na miotle. I nie byłem tam jedynym. Szukający Krukonów też miał podobne problemy. – J. wziął łyk herbaty i wypluł ją do kubka. – Nic nie przełknę.
Oni się popłaczą, kiedy trybuny buchną śmiechem na ich widok – powiedziałem do siebie w myślach. Nie widziałem sensu w oszukiwaniu samego siebie. Drużyna Krukonów i Gryfonów wyglądały opłakanie, kiedy zebrali się pod drzwiami by wyjść przed wszystkimi i zająć się przygotowaniami.
- Syriuszu! – przywołałem go jeszcze na chwilę i pociągnąłem za koszulkę by się schylił, dzięki czemu mogłem wyszeptać do jego ucha kilka słów pocieszenia i zachęty. – Kiedy już będzie po wszystkim urządzimy sobie bardzo miłe święto w łazience prefektów. Taki naprawdę miły wieczór we dwoje. – obiecałem. – I zadbam żebyś się nie zasłodził. – mrugnąłem pozwalając mu odejść. Popchnąłem go nawet żeby nie gapił się na mnie zdziwiony, ale uciekał do swojej drużyny. Przecież musieli zagrać najlepiej jak mogli, a Black im mniej myśli o grze, a więcej o nagrodzie, tym lepiej wpłynie to na morale grupy.
Dołączyłem do Petera i Shevy, którzy dopiero wstawali ze sowich miejsc przy stole. Im wcale się nie spieszyło, chociaż na pewno również liczyli na wygraną naszych. Przecież nie było osoby, która nie interesowałaby się w pewnym stopniu quidditchem!
- To czyta głupota, ale mam wrażenie, że nam się uda. – Peter poprawił swój przyciasny sweter. – Chodźmy po kurtki i zajmijmy dobre miejsca. Albo nie. Lepiej zająć gorsze.
- Daj spokój! Dadzą sobie radę! Sam mówiłeś, że jesteś dobrej myśli. – prychnąłem.
- Tak, ale to nie znaczy, że chce widzieć, jak grają. – burknął.
- Nie narzekaj. – skarciłem go. – Chodźmy i trzymajmy kciuki. To nasi przyjaciele, a jeśli wygramy dzisiaj to na pewno będziemy mieli powody do świętowania.
- Mówisz tak tylko, dlatego że gra Syriusz. – Sheva spojrzał na mnie wymownie, a ja wzruszyłem ramionami niczego nie kryjąc.
- No i co z tego? W końcu to mój facet.
Robiąc, co w naszej mocy popędziliśmy, czy raczej ja pędziłem i poganiałem chłopaków, po naszą odzież wierzchnią, by później gnać, i znowu to ja gnałem i poganiałem, na błonia, gdzie już połowa trybun była zapełniona. Musieliśmy usiąść gdzieś w połowie rzędów, co nie stanowiło idealnego miejsca widokowego, ale mogło być też gorzej. Pogoda dopisała, jako że słońce świeciło jasno, a chłodny wiatr pomagał w utrzymaniu odpowiedniej temperatury ciała. Nie mogłem narzekać na nic. Teraz wszystko zależało od naszej drużyny quidditcha i zaczarowanych odnóży, które nie powinny przeszkadzać w grze.
Nie czekaliśmy zbyt długo, aż obie drużyny wyjdą z przebieralni. Ich pojawienie się obwieściła wymowna cisza, a później zbiorowy, głośny śmiech. Chyba tylko mnie to nie bawiło. Widziałem rumiane twarze graczy, którzy wstydzili się swoich głupich strojów. O ile „żuki” już wcale mnie nie dziwiły, o tyle „muchy” były jeszcze mniej atrakcyjne. Z wielkimi, zielonkawymi goglami na czołach, czarnych strojach wypchanych pluszem i błyszczących na niebiesko, gdy tylko Krukoni się poruszali, z tymi delikatnymi skrzydełkami i miotłami w rękach wyglądali zwyczajnie okropnie. Tyle, że naszym też do seksowności wiele brakowało.
- Na ich miejscu bym się rozpłakał. – rzuciłem szczerze patrząc na podminowanych i smutnych graczy. Ciekawe ilu z nim dziewczyny obiecały coś w zamian za dobrze rozegrany mecz. Syriusz starał się chyba nie myśleć o wstydzie, jaki go spotykał, gdyż mówił coś do swoich, ponaglał ich, może nawet dodawał otuchy. Sam nie wiem, co działo się tak naprawdę pośród naszych „żuczków”.
Camus przywołał wszystkich do siebie i zaczął tłumaczyć zasady ignorując gwizdy, chichoty i płacz ze śmiechu, jakie dochodziły z każdej strony trybun. Teraz nie chodziło o trening, ale o prawdziwą grę. Był, więc rzeczowy i poważny, jak zawsze, gdy chodziło o sport, który kochał. Przecież sam kiedyś grał, by teraz nas uczyć. Byłem nawet ciekaw, czy Fillip często zastanawiał się nad tym, jak wyglądało życie jego kochanka zanim trafił do Hogwartu.
Nauczyciel latania, a w tej chwili sędzia, spojrzał poważnie, może nawet wściekle, na rozbawionych uczniów i wyjął z kieszeni różdżkę jednym machnięciem wyciszając wszelkie odgłosy dochodzące z naszej strony. Podejrzewałem, że tylko nauczyciele nie odczuli żadnych skutków jego zaklęcia, gdyż nie wypadałoby tak ich traktować. Mężczyzna spojrzał porozumiewawczo na dyrektora i wzruszył ramionami, jakby się tłumaczył „musiałem”.
- Liczy się tylko gra! – usłyszałem jak mówi do dwóch drużyn, a następnie pozwala im wsiąść na miotły i unieść się w powietrze. Brązowe i czarne „piłki” zawisły nad naszymi głowami, kiedy rozgrzewały się i przygotowywały ustawiając na stanowiskach. Camus gwizdnął i podrzucił kafla. Zaczynali grę!
Nie szło im najlepiej. Pałkarze z trudem mogli odbijać tłuczki i nie tracić równowagi, ale powoli dochodzili do wprawy, jakby potrzebowali tych pięciu minut rozgrzewki. Wszystko zaczynało się kleić z biegiem czasu. Tempo nie było zniewalające, ale i to może miało jakieś szanse na poprawę, kiedy padła pierwsza bramka po dziesięciu minutach. Nie chciałem się specjalnie ekscytować, ale było to przecież zasługą mojego chłopaka! Byłem dumny z Syriusza, że tak dobrze daje sobie radę, że łapie kafla, trafia w obręcz, a nawet omija przeciwników.
Uśmiechałem się pod nosem i patrzyłem z... przyjemnością na mojego chłopaka, ale z małą przyjemnością na to, co miał na sobie. Jeśli tak dalej pójdzie może zdołają wygrać w pięknym stylu?
Pół godziny, jakie nastąpiło później okazało się pasmem nieszczęść dla obu drużyn. Niemal spadali z mioteł, jakby ktoś ich zaczarował, gdy wiatr zrobił się bardziej porywisty, ale i tę przeszkodę pokonali. Okazało się, że ta chwila nudnej gry była im potrzebna. Teraz wszystko się zmieniło. Padały bramki, tłuczki strzelały w powietrze ze zwyczajną prędkością po mocnym uderzeniu, a nawet James zaczął gonić znicza pędząc łeb w łeb z szukającym przeciwników.
Co więcej, zdjęto zaklęcie z trybun i zamiast śmiechów słychać było entuzjastyczne wiwaty, jęki zawodu – zwyczajne odgłosy towarzyszące quidditchowi.
Klasnąłem w dłonie, kiedy mój Syriusz kolejny już raz trafił w obręcz płynnym, mistrzowskim strzałem. Nie wiem, czy starał się dla mojej obietnicy, czy zwyczajnie był taki dobry, ale zasłużył na nagrodę. Tylko, dlaczego Potter złapał znicza czołem? Złota piłeczka wcisnęła się między jego głowę, a kaptur przebrania, kiedy nurkował za nią, a ona próbowała uciec. Ileż niezgrabności było w sposobie, w jaki później wyciągał ją zza swojego stroju... To wywołało kolejne śmiechy i wstrzymało grę. W końcu ciężko było określić, czy znicz został złapany, czy nie. A przynajmniej do czasu, kiedy J. zdołał go wyjąć trzymając niezgrabnie w dłoni.
Wygraliśmy! Jakkolwiek dziwacznie, ale jednak. Sam nie wiedziałem, czy mamy się, z czego cieszyć, ale fakt faktem, ja swoje zobowiązania względem kochanka miałem. I musieliśmy świętować przejście dalej, jak i koniec kompromitacji, do której przyczynił się dyrektor. W tej grze także przegrani byli wielcy, gdyż przetrwali do końca. Ulga była wyczuwalna, gdy obie drużyny znikały w swoich namiotach pragnąć pozbyć się strojów, a dopiero później rozwodzić się nad wygraną, bądź przegraną.

2 komentarze:

  1. O jaaa, biedne robaczki xD na samom myśl o tym śmiać mi się chce xD Ale przynajmniej Syriusz miał dobrą motywację ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. Łał, co zrobiłaś, że nie trzeba wpisywać maila?

    Żuczki górą! A Camus to super facet. Naprawdę potrafił zapanować na sytuacją i wesprzeć drużyny. Przecież każdą to czeka.
    James zawsze ma ciekawe sposoby na grę (w końcu Harry musiał to po kimś odziedziczyć xD).

    U mnie też rozdział ;)

    OdpowiedzUsuń