środa, 17 grudnia 2014

Pechowe te wakacje

10 sierpnia
Ten wyjazd był pechowy. Nie ważne, co o nim sądzili inni, ponieważ wszystko wskazywało na to, że chociaż udany, to jednak pechowy. Kac Seeda, rana Jamesa, czyszczenie Jamesa, rekiny uciekające przed policją, powojenny pocisk wygrzewający się na plaży i zażywający kąpieli, a teraz na dobre zakończenie wyjazdu Wavele zatruł się owocami morza i trzymał się blisko miski, którą zapełniał zawartością żołądka. Inaczej mówiąc, tylko ja i Syriusz jeszcze się ostaliśmy i nie chciałem nawet o tym myśleć żeby nie zwalić sobie jakiegoś problemu na głowę na kilka dni przed powrotem do domu.
- Jest pan pewny, że poradzi sobie bez pomocy? - wolałem upewnić się kilka razy. W końcu gdyby to chodziło o któregoś z nas, nauczyciele na pewno daliby z siebie wszystko by nam ulżyć.
- Tak, Remusie. Damy sobie radę. - Seed pogłaskał mnie po głowie jakbym był dzieckiem, ale nie było to wcale niemiłe. Wręcz przeciwnie. Dziwnie mi się spodobało. Jak szczeniakowi pieszczota właściciela.
- Gdyby jednak zmienił pan zdanie, to znajdzie nas pan na pewno. Wrócimy niedługo. - zapewniłem. Co ja się nagle zrobiłem taki uczynny? A tak, nie chciałem żeby następnym razem to mnie coś dopadło, więc wolałem być miły i mieć nadzieję, że miłego pech nie dosięgnie.
Zza drzwi pokoju profesorów doszedł odgłos wymiotowania, co Seed przyjął wymuszonym uśmiechem.
- Nie zmienię zdania, Remusie. Musicie nacieszyć się wakacjami, a nie pokutować za osła, który nienajedzony musiał sobie zamówić owoce morza w środku nocy i teraz cierpi za swoje łakomstwo. Więcej nie tknie ani kałamarnicy, ani macek ośmiornicy, ani tym bardziej ostryg. No, koniec tego dobrego. Idźcie się pobawić i szaleć, a ja idę głaskać po głowie te umierające siedem nieszczęść. - prawdę mówiąc nigdy nie myślałem, że Seed potrafi być taki normalny. Jego siostra była mi solą w oku i przez jakiś czas reagowałem negatywnie także na Noela, ale teraz naprawdę go lubiłem.
- Idziemy, Remi. Koniec udawania grzecznego chłopca! - poczułem pchnięcie w plecy i musiałem zrobić kilka kroków do przodu żeby się nie przewrócić pod naporem rąk Syriusza. Odchyliłem głowę do tyłu by go skarcić, ale moją uwagę przekuło coś innego.
- Co ty masz na plecach? - zapytałem marszcząc nos, chociaż odpowiedź była bardzo oczywista.
- To jest gitara, mój drogi niemowlaku urodzony wczoraj. To jest najzwyklejsza gitara. Pożyczyłem ją od właściciela, bo i tak z niej nie korzystał, a mi się przyda. - było dla mnie oczywiste, że chodzi mu o właściciela domku, w którym się zatrzymaliśmy.
- Dziękuję ci za to oświecenie, bo na to bym nie wpadł. - prychnąłem. - Na co ci gitara na naszym spacerze? - dopytałem, chociaż bałem się odpowiedzi. Gdyby chłopak miał mi śpiewać serenady po drodze, zwiałbym i więcej się mu na oczy nie pokazywał. Nie potrzebowałem robić z siebie atrakcji.
- W ten oto sposób zarobię dla ciebie pieniążki na następny rok szkolny. Słodycze, słodycze i jeszcze więcej słodyczy. - zaczął tłumaczyć. - Będę zbierał grosz na twoje potrzeby i nie martw się nic, bo to całkowicie bezpieczne i przemyślane pod najmniejszym nawet szczegółem. Muszę tylko znaleźć jakieś miejsce, gdzie zdołam się wygodnie usadowić.
- Uważam, że to dziwny pomysł, ale skoro ty tego chcesz to proponuję deptak. Tam przechodzi najwięcej osób. Ty sobie graj i śpiewaj, a ja w tym czasie będę spał na ławeczce gdzieś dalej, albo po prostu posłucham, co potrafisz z siebie wycisnąć. - to było już postanowione, więc nie było sensu stawiać oporu. Musiałem tylko się w to jakoś wpasować, chociaż wcale nie sprawiało mi to przyjemności. Jeszcze nie.
- Tu będzie idealnie. - zauważył James, który szedł za nami cicho jak myszka, co rzadko mu się zdarzało. - Dużo ludzi, więc będziemy mieć publikę i może trafi nam się ktoś hojny.
On i Syriusz to naprawdę dobrali się idealnie. Tym bardziej, że J. wyciągnął jakieś grzechotki zza koszulki i paska spodni.
- Że co?! - znowu zareagowałem gwałtownie, ponieważ okazało się, że jako jedyny będę darmozjadem. Nie żeby mi to przeszkadzało. Syriusz już stroił gitarę, zaś James sprawdzał grzechotki. Nie musiałem pytać, wiedziałem, że zaczną od latynoskich rytmów żeby się rozruszać i nakłonić ludzi do sypania pieniędzy do ich kapelusza. Nie miałem pojęcia skąd go wzięli i chyba nie interesowało mnie to tak jak powinno. Moi muzykalni przyjaciele byli zbyt zajęci sobą by dostrzec moją minę, a nie należała do najwspanialszych. Po prostu naszła mnie ochota na narzekanie, ale szybko zniknęła, kiedy usłyszałem, jak moi chłopcy zaczynają grać. To był znak, że pora dać drapaka.
Udając obojętnego i zupełnie niespokrewnionego, nawet w ten niepokrewny sposób, z muzykantami z Hogwartu, odszedłem dwie ławeczki dalej i usiadłem koło jakiejś staruszki, która skinęła mi głową, kiedy zapytałem, czy mogę się przysiąść.
- Tak ładnie grają. - odezwała się po chwili, kiedy dźwięki gitary i grzechotek, których nadal nie mogłem przeboleć, zaczęły rozbrzmiewać pewniej i zwracały uwagę ludzi. - Chociaż mogliby zagrać „Ave Maryja”. - przyznała, na co spojrzałem sztywno przed siebie, a moje oczy były wielkie. - Albo „Czego chcesz od nas Panie”. Może zbierają zamówienia... - stwierdziła wychylając się żeby spojrzeć na chłopaków, których właśnie słuchała grupka pląsających dzieci.
Czy ja wyglądałem na powiernika religijnych pań? Ze wszystkich osób na deptaku akurat ja trafiłem na kogoś takiego. Nie miałem nic do takich osób póki mnie w coś nie chciały wciągnąć. Tata opowiadał mi, że to najbardziej zaciekłe i brutalne osoby w swojej świętości. Hipokryci, którym legalnie robi się pranie mózgu. Niby wielce wierzący, ale w rzeczywistości przeczą swojej wierze czynami. Nie mieszałem się do tego, bo nie miało to sensu. Póki żaden nawiedzony nie kładł na mnie łap, było znośnie.
- Czy ja ich nie widziałam na chórze w tę niedzielę? Chyba śpiewali w tym nowym chórku kościelnym, który zebrał organista... - taaak, babci mieszało się w głowie. Syriusz, któremu bliżej było do satanisty i James playboy w kościelnym chórze. Dach kościoła zwaliłby się im na głowy!
- To chyba przyjezdni. - mruknąłem do niej – Są mało opaleni, tak jak ja.
- Ach. - spojrzała na mnie. - No tak, to możliwe. Mmmymmm mymymymm... - zaczęła nucić, a ja nie czekałem aż zacznie wyć swoje religijne pieśni pozbawione rytmu i przebełkotane w połowie. Wstałem i robiąc dobrą minę do złej gry, przeszedłem na drugą stronę deptaka. Oparłem się o murek i patrzyłem na morze licząc na to, że nie dostanę od babci po łbie za to, że uciekam przed jej nawracającymi pieśniami. Jakoś wolałem, kiedy to J. i Syriusz wyli do swojej improwizowanej muzyki. Merlinie drogi, mugole są straszni! Niby nic, a jednak ta babcia mnie przerażała. Muszę podziękować mamie za to, że nie jestem jednym z nich! Zdecydowanie.
Uśmiechnąłem się nagle do siebie. To miłe ze strony chłopaków, że postanowili zdobyć w ten niekonwencjonalny sposób pieniądze na moje zachcianki w nowym roku. Syriusz wiedział, jak niechętnie podchodziłem do licznych prezentów, jakie mi dawał, bo przecież sam nie pracował i był zależny od okropnych rodziców, a teraz mógł robić to co chciał i lubił, a dodatkowo czerpał z tego korzyści. Postanowiłem więc wykorzystać część z tego, co zarobili, o ile zarobili już cokolwiek, i kupić im coś na obiad. Na wynos, żeby mogli zjeść i grać dalej. Widziałem jak wielką sprawia im to przyjemność, kiedy tylko odwróciłem się i spojrzałem na nich. Uśmiechali się, a dzieci tańcowały w pobliżu. Dorośli także wydawali się zadowoleni z tego, że mogą posłuchać czegoś wesołego.
Zbliżyłem się do chłopaków i zajrzałem do ich kapelusika. Nie spodziewałem się, że będzie w nim aż tyle drobnych i grubszych monet – waluty czarodziejów i mugoli mieszały się tam ze sobą i nikomu to nie przeszkadzało.
- Kupię wam coś do zjedzenia i jakiś sok. - rzuciłem, kiedy skończyli grać i usiedli na chwilę dla nabrania oddechu.
- Jasne, weź ile trzeba. - Syri wskazał kapelusz – Ja chcę coś rybnego. Najlepiej jakiegoś ryboburgera i frytki. - James zgodził się z nim skinieniem głowy. - I sok. Musi być sok! Żebyśmy byli zdrowi i silni do dalszej gry. - tutaj James nie był już tak entuzjastycznie zgodny, ale nie odezwał się. Wzruszył ramionami, więc uznałem, że w gruncie rzeczy nie przeszkadza mu taki obrót spraw.
- Załatwione. - uśmiechnąłem się i wziąłem kilka banknotów. - Jakiś deser też chcecie? - chyba byłem dziś naprawdę łaskawy, ale uznałem, że to nic złego. - Albo lepiej nie. Kiedy będziemy się zbierać pójdziemy na lody. Teraz tylko obiad. - zadowolony zostawiłem chłopaków, którzy już zbierali się do kolejnej rundy. To miłe, że dobrze się bawili i dawali radość innym. Powinienem się teraz wstydzić, bo ja zamiast do nich dołączyć trzymałem się z boku, ale przecież i tak potrzebowali kogoś, kto patrzyłby na wszystko z takiej perspektywy i dbał o ich dobre samopoczucie oraz pełne brzuchy! Gdyby się teraz zebrali, ciężko byłoby im znowu zwrócić na siebie uwagę ludzi. To oczywiste. Tak przynajmniej sądziłem, a przyznać musiałem przed samym sobą, że znałem się lepiej na eliksirach niż na takich sprawach, a to oznaczało wiedzę zerową. Byłem czarodziejem, a nie ulicznym grajkiem! Tak przynajmniej tłumaczyłem sobie swoje zachowanie, z którym sam nie mogłem dojść ostatecznie do ładu.
- Ryboburgery. - mruknąłem do siebie by skupić się na zadaniu. - Frytki i sok. Trzy razy. - każdemu mojemu krokowi towarzyszyły dźwięki muzyki tworzonej przez kolegów.

020

2 komentarze:

  1. Świetna notka. Pomysł Syriusza i Jamesa na zarobienie pieniędzy jest całkiem dobry. Kiedy będzie jakaś kartka z pamiętnika?

    OdpowiedzUsuń
  2. Jednak mogliby zagrać to Ave Maryja... .____. :)

    OdpowiedzUsuń