niedziela, 18 października 2015

Gra i wygrana

Uśmiechałem się jak głupi do sera patrząc jak dwie grupy zestresowanych uczniów dosiadają mioteł. Oni bali się tego, co nadejdzie i przejmowali się patrzącymi na nich kolegami, za to nauczyciele wydawali się cieszyć jak dzieci z możliwości tej niewinnej zabawy. Podejrzewałem, że część z nich od dawna nie grała w quidditcha, więc teraz wspominali czasy młodości, kiedy sport stał dla nich otworem i mogli wyszaleć się kiedy tylko mieli na to ochotę. Może właśnie taki cel przyświecał dyrektorowi, który przecież również brał w tym wszystkim udział. On też kiedyś był młody, on również musiał darzyć ten sport gorącym uczuciem, jak zresztą każdy czarodziej, a więc i on zrezygnował z gry na rzecz powołania do nauczania innych. Tak przynajmniej sobie to tłumaczyłem. Czy słusznie? Tego z pewnością nigdy się nie dowiem.
Z prawdziwą radością obserwowałem czasami bardzo niezgrabne interwencje uczniów, którzy nigdy dotąd nie stawali w quidditchowe szranki ze swoimi kolegami i koleżankami z innych roczników oraz grup. Było w tym coś niezwykle pięknego i zabawnego jednocześnie. Sam najpewniej miałem być równie rozlazły i niedoświadczony, chociaż ignorowałem to taktownie dla samego siebie, podobnie jak starałem się odrzucić precz myśl o nauce oraz tremę przed jutrzejszym dniem. W tej chwili miał się dla mnie liczyć tylko quidditch i nic więcej. Takie było moje założenie, chociaż sprawiało mi z początku trochę problemów. W końcu nie łatwo się uspokoić, kiedy nad głową wisi wizja występu przed liczną publicznością składającą się z samych znajomych osób.
- Nie mogę się doczekać! - James roztrząsł się cały chłonąc z zapartym tchem grę dwóch wybranych na pierwszy rzut grup. Nie interesowało go, że grze brakuje składu i współpracy, ponieważ dla tego chłopaka liczył się po prostu quidditch.
- Doczekasz się, nie panikuj. Zresztą, jesteś w grupie McGonagall, więc nie licz na jakieś szczególne szaleństwa. Nie potrafię sobie wyobrazić jej podczas gry. - przyznałem cicho, aby kobieta nie usłyszała, że ją obgaduję. Skończyłbym marnie, gdyby wiedziała, co o niej myślę. Ale przecież ona była kimś niezmiennym, sztywnym, pozbawionym zmysłu zabawy! Jak więc to możliwe, że teraz potrafiła wbić się w strój do gry? Jej długie, chude nogi były wyeksponowane dzięki obcisłym spodniom, talia okazała się nikła, z powodu i tak bardzo szczupłego ciała. Czy ta kobieta miała w ogóle biodra, czy może tylko nogi i tułów? Tylko ten koszmarny kok wciąż tkwił na jej głowie, jakby był permanentną ozdobą, a nie ułożoną z jej włosów fryzurą. Moim opiekunem był, o zgrozo, Flitwick, który na pewno nie był mistrzem, sądząc po jego mało fachowym sposobie trzymania miotły. Syriuszowi trafił się Namida, zaś nasz jakże utalentowany wstecznie Peter był pod opieką samego Wavele'a. Cóż, widać to naprawdę miały być ciekawe rozgrywki.
Kiedy w końcu przyszła moja kolei, nie byłem pewien, czy aby dobrze robię angażując się w grę. Jako wilkołak miałem wprawdzie pewną przewagę, ale z drugiej strony nie byłem stworzony do latania. Na domiar złego, moim przeciwnikiem był Syri, który z jakiegoś powodu dziko cieszył się z faktu, że stoimy naprzeciw siebie i mamy okazję zmierzyć się w walce, nawet jeśli tylko w formie zabawy. Nie podzielałem jego entuzjazmu, ale przecież byliśmy parą, więc różnice między nami były nie tylko nieuniknione, ale nawet bardzo pożądane. Gdybyśmy byli do siebie nadto podobni, musiałbym uznać, że umawiam się z samym sobą, a to raczej nie wróżyłoby dobrze mojemu związkowi.
Na początku było trudno. Czułem się sztywny, tak okropnie sztywny i pozbawiony życia, że z trudem potrafiłem usiedzieć na miotle. Prawda była jednak taka, że po pewnym czasie zdołałem się rozluźnić, a wtedy gra zaczęła się na dobre i byłem w stanie poddać się jej bez reszty. Moim głównym zadaniem było zdobywanie punktów, a więc musiałem wykazać się celnością, co wcale nie było tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. Poradziłem sobie całkiem nieźle, chociaż można powiedzieć, że oszukiwałem. W końcu nie musiałem obawiać się tłuczków, dzięki mojej koordynacji zmysłowo-ruchowej, dzięki której odbierałem bodźce zewnętrzne każdym możliwym zmysłem i potrafiłem na nie momentalnie zareagować. Bycie wilkołakiem czasami popłaca. Miałem także talent do łapania kafla i przejmowania podań drużyny przeciwnej, ale Syriusz znając mnie i moje „talenty” potrafił doskonale przeszkadzać mi w grze. Byliśmy więc bardzo zgranym duetem, nawet jako przeciwnicy. Na szczęście to właśnie moja drużyna okazała się lepsza o kilka małych punkcików, co naprawdę mnie uspokoiło. Wprawdzie graliśmy bez znicza, ponieważ jego przejęcie mogłoby zająć nam za dużo czasu, ale i tak uważałem, że wygrana nam się należała. Przecież musieliśmy radzić sobie jakoś mimo Flitwicka w roli kapitana! Przyznaję, że nauczyciel latał nie najgorzej, ale był tak malutki, że gra po prostu mu się nie kleiła. Małe rączki sprawiały, że było mu ciężko złapać i utrzymać kafla, ale wiedział doskonale, w jaki sposób najlepiej podać go dalej, więc wybaczaliśmy mu wszystkie straty i problemy, jakie z tego wynikały.
- Ha! Jestem najlepszy! - nie spodziewałem się takiego przepełnionego dumą komentarza od naszego malutkiego profesora zaklęć, ale widać i jemu udzielił się dobry nastrój, jaki coraz bardziej zdecydowanie wprowadzał quidditch.
- Po prostu miałeś dobry skład. Sam byłeś beznadziejny. - Namida uśmiechnął się do Flitwicka w sposób, który świadczył o tym, że tylko żartuje, ale zapewne i bez tego byłoby jasne, że takie przekomarzania nie mają w sobie zbyt wiele prawdy.
- Tak sądzisz? Więc poczekaj aż rozniesiemy drużynę Albusa! - odgrażał się niski mężczyzna, ale w te jego słowa akurat szczerze wątpiłem.
Dyrektor okazał się istnym demonem gry. Nie miał sobie równych i prawdę mówiąc jego drużyna musiała się naprawdę starać, by dorównać mu poziomem oraz szybkością. Tylko ci, którzy grali w drużynach Domów byli w stanie poradzić sobie z tempem narzucanym przez tego najwyraźniej wcale nie tak starego mężczyznę. Nawet James był pod wrażeniem i trząsł się z niecierpliwości jeszcze bardziej, ponieważ chciał zmierzyć się z najlepszymi, a dyrektor bez wątpienia prowadził swoją ekipę do zwycięstwa.
Ku mojemu zaskoczeniu, McGonagall również okazała się całkiem sprawna i kompetentna. Podejrzewałem nawet, że w czasach szkolnych tych dwoje mogło grać w drużynie ich Domu, co wcale by mnie nie zdziwiło. Wprawdzie nauczycielka transmutacji wyglądała na zdecydowanie młodszą od dyrektora, jednak niektórzy mężczyźni po prostu szybciej siwieli. Ile więc lat miał dyrektor? Ile miała McGonagall? Nurtowało mnie to najbardziej, kiedy widziałem jak młodzieńczo poruszali się na miotłach podczas gry. Przyznam, że sam nie mogłem się wtedy doczekać starcia tej dwójki.
Tak jak przypuszczałem, przegraliśmy z drużyną trzecią z kretesem. Staraliśmy się i przecież nawet ja dawałem z siebie wszystko, ale Dumbledore miał u siebie kapitana Slytherinu oraz vice-kapitana Puchonów, co na pewno robiło swoje. Trzy szychy przeciwko grupce słabeuszy? To nie mogło się nam udać. Przyznam jednak, że wcale się tym nie przejąłem, chociaż z chęcią pograłbym jeszcze trochę. Teraz musiałem odsiedzieć swoje w oczekiwaniu na końcowe starcia, ale jednocześnie miałem okazję spokojnie oglądać małe mecze na wyższym poziomie, jakie powoli miały wyłonić zwycięską drużynę.
I stało się! O pierwsze miejsce walczyli McGonagall, mająca pod sobą podekscytowanego Jamesa, oraz dyrektor. Miałem wrażenie, że za chwilę rozpęta się burza, kiedy dwójka nauczycieli-kapitanów stanęła naprzeciwko siebie. Oboje prezentowali się dumnie i zawodowo, oboje wciągnęli się w grę i mieli od dyspozycji całkiem dobre ekipy. Syriusz, który miał wątpliwą przyjemność przegrać z Jamesem i jego składem, zacierał ręce w oczekiwaniu na ten z pewnością niesamowity mecz.
Niestety do starcia nie doszło, ponieważ niebo pociemniało, zasnuło się okropnymi chmurami i rozpoczęło się w mgnieniu oka istne oberwanie chmury. W takich warunkach grę należało zakończyć, ponieważ każda grupa miała w swoim składzie kilku niedoświadczonych i nieprzygotowanych na coś podobnego uczniów, a nikomu nawet nie przyszło do głowy narażać ich na niebezpieczeństwo. Dumbledore osobiście zadbał abyśmy wszyscy wrócili do zamku w suchych ubraniach i otuleni ciepłem, ponieważ wyczarował nad nami ochronne parasole, które wysyłały pod siebie cudowne fale ciepła.
- Tort już czeka! - pocieszył nas dyrektor, kiedy niektórzy schodzili z trybun markotni. - A mecz można zawsze rozegrać innym razem, więc głowy do góry! Na początek będziemy świętować nie czyjeś zwycięstwo, ale ten wspaniały dzień. Co zrobimy dalej, okaże się kiedy pogoda zacznie się uspokajać. - byłem zaskoczony, że jest w stanie przekrzyczeć ulewę. W końcu nawet zaklęcia miały swoje ograniczenia. To uświadomiło mi jednak, że nadal wiem bardzo niewiele i muszę się sporo nauczyć, jeśli chcę kiedyś odnosić prawdziwe zawodowe sukcesy.
Wystarczył mi jednak słodki, waniliowy zapach unoszący się po wnętrzu zamku, abym zapomniał o całym świecie i skupił się na jednej tylko myśli: „tort!”. W końcu byłem Remusem Lupinem, który bez słodyczy nie wyobrażał sobie życia. Bycie słodko nienajedzonym zobowiązuje! Żal mi było tylko Syriusza, który krzywił się, gdy ja oblizywałem z rozkoszą wargi. Byliśmy od siebie tak różni, że nasz związek po prostu musiał się udawać!

018

1 komentarz:

  1. Wyrobiłam się z zaległościami : D
    Wszystko jak zwykle na poziomie :)
    Pełno słodyczy, słodkich scen w poprzednich rozdziałach - tak trzymać : D
    Czekam teraz na jakąś większą akcję z Remim i Syrim ;)

    Weny.

    OdpowiedzUsuń