środa, 6 grudnia 2017

Wieczór z Zardi

4 kwietnia
- Cholera! Mój kocyyyyyyk! - po Pokoju Wspólnym rozniosło się płaczliwe zawodzenie Zardi. Dziewczyna odłożyła szybko swój kubek gorącej czekolady, wyjęła z kieszeni chusteczkę i zaczęła wycierać swój ukochany koc w miejscu, które przed chwilą oblała słodkim płynem. Uważałem, że trochę przesadzała, ponieważ mimo deszczu za oknem i chłodu w zamku, nie było tak zimno aby otulać się kocami i pić gorące napoje, jednak ona uważała inaczej. A przynajmniej tak było do tej chwili. Teraz miała na głowie większe zmartwienia.
- Sama jesteś sobie winna. Mogłaś się tak nie kokosić. - Syriusz roześmiał się obserwując zmagania dziewczyny z plamą, która nie schodziła tak łatwo.
- Więc trzeba było mnie ostrzec! - prychnęła gniewnie, chociaż było jasne, że wcale nie złości się na chłopaka. - Echhhhh, idę go odnieść do pokoju i zostawić w koszu z brudami dla Skrzatów Domowych. Niechętnie się z nim rozstaję, ale musi zostać wyprany, bo inaczej będzie mnie strasznie denerwował. - dziewczyna podniosła się z sofy, na której siedziała ze mną i Syriuszem. Jeszcze raz ciężko westchnęła, dopiła swoją czekoladę i zabrała swój kocyk niczym rannego kociaka do swojej sypialni.
Patrzyliśmy jak odchodzi z uśmiechami na twarzach. James, siedzący w fotelu, roześmiał się cicho.
- Jak na osobę przy zdrowych zmysłach jest szalona. - podsumował przyjaciółkę i pchnął różdżką swojego skoczka na szachownicy.
Na ustach Syriusza pojawił się szeroki uśmiech, ponieważ jedna z jego figur właśnie zamachnęła się bez litości na konia, który rozsypał się w drobny mak.
- Szach i mat. - rzucił zadowolony Black i poklepał mnie po udzie dumny z siebie. - J., zdajesz sobie sprawę, że to już piąte moje zwycięstwo z rzędu, prawda?
- Nie moja wina, że Peter znowu zniknął i nie mogę grać z nim. - James wydął usta niczym nadąsane dziecko. - Wtedy zawsze bym wygrywał.
- Gdybym grał z Remusem szanse byłyby bardziej wyrównane.
- Przymknij się, Black. - okularnik albo poczuł się urażony, albo po prostu uznał, że nie chce słuchać o dobrze wszystkim znanych faktach, które przemawiają na jego niekorzyść. - Cicho, cicho! Zardi wraca. Udawajmy, że wcale jej nie obgadywaliśmy! - szepnął szybko na tyle głośno by wracająca do nas dziewczyna doskonale go słyszała.
- Przymknij się, Potter. - Zardi z rozmysłem rzuciła to tym samym tonem, w jakim wcześniej odezwał się do mojego chłopaka James. - Mam słuch lepszy, niż ci się wydaje, więc wiem o czym rozmawialiście przed chwilą. Ale zmieniając ten bezsensowny temat waszej rozmowy… Jestem ciekawa, kiedy McGonagall zakończy szlaban Agnes. Nie mam okazji nawet się z nią podroczyć, bo tak rzadko jest czas na rozmowę między lekcjami, posiłkami i tym piekielnym szlabanem. Merlinie drogi, ja nawet nie wiedziałam, że moja przyjaciółka jest zdolna do okładania się pięściami dla chłopaka! Okazuje się, że nic o niej nie wiem. To straszne. Straszne! Czuję się niemal zdradzona. Tak jak wtedy, kiedy dowiedziałam się, że straciła dziewictwo. Szlag! Nie powiedziałam tego, zapomnijcie! - zasłoniła usta dłonią. - W każdym razie – mówiła zduszonym głosem – nie miałam pojęcia, że drzemie w niej taka bestia. Znamy się od wieków! Kiedy się urodziłam, ona już była na świecie, więc znam ją całe życie, a tu takie coś!
- Nie znamy do końca samych siebie, a co dopiero mówić o tym, żebyśmy mogli poznać naprawdę dobrze drugą osobę. - zauważyłem. - Spójrz na mnie. Raz w miesiącu nie jestem w stanie odgadnąć, co kryje się w mojej głowie, a przecież poniekąd nadal jestem sobą. A z początku nawet nie pamiętałem, co takiego robiłem w tę jedną cholerną noc.
- Taaa… - poparło mnie zgodne przytaknięcie przyjaciół, po którym nastąpiła cisza. Każde z nas na chwilę się zamyśliło, może nawet analizując moje słowa lub po prostu zastanawiając się nad sobą. W końcu było w tym wiele prawdy. Przyjaźniliśmy się, znaliśmy się tak dobrze, a jednak w każdej chwili mogło się okazać, że nie znaliśmy się wcale. W końcu każde z nas miało swoje tajemnice, o których nie chciało mówić nikomu z powodu wstydu lub nadal odczuwanej irytacji, ponieważ nie chcieliśmy zranić drugiej osoby lub po prostu woleliśmy zachować coś dla samych siebie. Ludzie zawsze byli ludźmi, nawet jeśli powierzyliby sobie nawzajem życie.
- Mam dziwne wrażenie, że właśnie w ciszy się dołujemy, więc przerwę wam tę depresyjną medytację. - Zardi jak zawsze wiedziała, co powiedzieć i w jaki sposób najlepiej coś podsumować.
- Co więc proponujesz? Nie chcę przegrywać kolejnej partii szachów z Syriuszem, a ty nie chcesz ze mną grać.
- Chwila, Potter. Właśnie myślę nad tym, czym moglibyśmy się zająć. Dobra, nie mam pojęcia. - westchnęła po chwili. - Ale proponuję nielegalny spacerek po ciemku po błoniach.
J. przytaknął jako pierwszy, po nim to Syriusz zgodził się na propozycję dziewczyny. Ja po prostu westchnąłem poddając się i wzruszając ramionami. Decyzja i tak należała do większości, więc nie ważne, co miałem na ten temat do powiedzenia. Zresztą i tak pewnie dałbym się skusić wizji świeżego nocnego powietrza.
Podnieśliśmy się wszyscy niemal w tym samym czasie.
- Podeślę wam przez okno mój płaszcz przeciwdeszczowy i buty, więc schowajcie go razem ze swoimi w pelerynie niewidce. - poprosiła Zardi i skocznym krokiem, dosłownie skocznym, skierowała się kolejny raz w przeciągu ostatnich kilkunastu minut w stronę dormitorium dziewcząt.
Ja i moi przyjaciele ruszyliśmy w tym czasie do siebie. Na początek otworzyliśmy okno wpuszczając do środka chłodne, wilgotne powietrze. Poczekaliśmy na lewitującą „przesyłkę” od Caroline i dopiero wtedy zabraliśmy się za wygrzebywanie z szaf swoich nieprzemakalnych kurtek. Mój płaszcz przeciwdeszczowy był już stary i trochę maławy, ale dało się w nim wytrzymać, więc zdecydowałem się na niego. Był cienki, więc musiałem lepiej się ubrać, ale alternatywą była tylko cieplejsza, jednak chłonąca wilgoć kurtka. Inaczej mówiąc – nie była to żadna alternatywa.
James umieścił wszystkie nasze wierzchnie ubrania na swojej pelerynie niewidce i owinął je nią dokładnie, robiąc z niej coś na wzór tobołka. Następnie złapał mocno za rogi peleryny i zarzucił ją na plecy w taki sposób, by jego postara nie wzbudzała podejrzeń.
Opuściliśmy naszą sypialnię i w Pokoju Wspólnym zgarnęliśmy Zardi, która już na nas czekała. Nikt nawet nie zwracał na nas uwagi, kiedy przechodziliśmy przez dziurę za portretem Grubej Damy.
Zardi zaczęła nucić pod nosem jakąś piosenkę po francusku, z której rozumiałem tylko wybrane słowa. Coś o byciu takim samym, jak dawniej. Podejrzewałem, że była to naprawdę piękna piosenka, skoro Zardi nie obawiała się jej cicho śpiewać mimo swojego koszmarnego głosu i słabego wyczucia rytmu w przypadku piosenek w językach innych niż angielski.
Na korytarzu minęliśmy kilku uczniów z innych Domów, zanim dotarliśmy do tajnego przejścia prowadzącego na zewnątrz, a którego używałem, kiedy musiałem dostać się do Wrzeszczącej Chaty przed pełnią księżyca. James rozdał nam nasze kurtki i płaszcze, po czym dobrze schował pelerynę niewidkę, aby zabrać ją w drodze powrotnej.
Opatuleni, z naciągniętymi na głowy kapturami i gumowcami na nogach, wślizgnęliśmy się w wąskie przejście, które śmierdziało wilgocią i pleśnią. Do tych koszmarnych zapachów dołączyła jednak szybko woń deszczu i wieczornego powietrza. Zadrżałem, kiedy w twarz uderzyło mnie chłodne powietrze, a w moim wnętrzu coś się przewracało, jakby śpiąca cegła przewracała się na drugi bok. Było to przyjemne i bolesne jednocześnie. Moje nozdrza wypełniało świeże, cudowne powietrze, którego nie dało się nawet opisać. Pachniało wiosną i z jakiegoś powodu zapowiadało nadchodzące ciepło. Z jakiegoś powodu uwielbiałem woń pór roku nocą lub po prostu woń nocy. Może i ostatnimi czasy nie wychodziłem często aby włóczyć się po ciemku po błoniach, ale pamiętałem jeszcze wszystkie te zapachy oraz uczucia jakie ze sobą niosły. Moje wnętrze zawsze wydawało się wtedy puchnąć, jakby płuca napełniano mi helem, byłem lekki i ciężki jednocześnie, zafascynowany otaczającym mnie światem i możliwościami, jakie w sobie krył.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy mógłbym częściej wymykać się z zamku tylko po to, by rozkoszować się atmosferą nocy i wszystkim tym, co ze sobą niosła. Świeżością, zmianą temperatury w porównaniu z dniem, ciszą, spokojem, magią.
- Chodźmy. - Zardi uśmiechnęła się do mnie szeroko, jakby potrafiła czytać w moich myślach, zaś Syriusz złapał mnie pewnie za rękę.
Odpowiedziałem im własnym uśmiechem i głęboko nabrałem w płuca powietrza, które działało na mnie teraz jak narkotyk.
- Tak, chodźmy. - zgodziłem się i wlazłem w tę samą kałużę, w którą właśnie weszła przeklinająca pod nosem Zardi. Ja przynajmniej miałem na nogach kalosze, ona niestety nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz