piątek, 30 lipca 2010

Kartka z pamiętnika LXXXV - Victor Wavele

Wczorajszego wieczora byłem naprawdę zmęczony. Nie sądziłem, że nauka niektórych delikwentów może być tak wyczerpująca i bezowocna. Oczywiście często zdarzali się mniej uzdolnieni uczniowie i podnoszenie ich poziomu z run był doprawdy satysfakcjonujący, jednak zdarzały się także wyjątkowe przypadki, kiedy to ani ciężka praca, ani nauka, nie przynosiły żadnego efektu. Wczoraj trafiła mi się bardzo długa sesja powtarzania materiału, przypominania, douczania na tych ostatnich i chyba tylko cudem zdołałem nie wyjść z siebie podczas tej harówki.
W takie dni zawsze spędzałem noc u Noela. Denerwował mnie po prawdzie kobiecy wystrój pokoju, jasne barwy, ale jego łóżko było wyjątkowo wygodne, pełne miękkich poduszek i jedwabnych narzut, poszewek, pościeli. Zapadałem się w całą tę delikatność i odpływałem będąc w stanie wypocząć tak, jakbym sobie tego życzył.
Mruknąłem coś do siebie czując drażniące łaskotanie na ciele. Niejasno zdawałem sobie sprawę z bliskiej obecności mężczyzny, a jednak byłem nadal śpiący i nie mogłem się podnieść. Uchyliłem tylko powieki, ale jasność panująca w pokoju poraziła mnie. Niewyraźny kształt siedział nade mną na moich udach. Nie musiałem być geniuszem, by wiedzieć, kim może być, lub czego chce. Udało mi się wyegzekwować od nauczyciela mugoloznawstwa, by przestał spać w koszulach nocnych i chociaż wtedy ubierał się jak mężczyzna. Skończyło się na szortach i koszulce, w której wyglądał jak dzieciak. Noel chyba nigdy nie ćwiczył, przez co jego ciało wydawało się być wątpliwej płci. Gdybym na własne oczy nie przekonał się, że jest mężczyzną, uznałbym, iż po prostu jest płaską kobietą, której Bóg poskąpił pewnych krągłości. Podobał mi się jednak w zbyt wielkim podkoszulku, który mu pożyczyłem. Nie mogłem niestety zdziałać nic, jeśli chodziło o jego codzienny ubiór, a przynajmniej jak długo byliśmy w szkole.
- Wstawaj, nie możesz tyle spać. – mruknął niezadowolony moją biernością, podczas gdy on już zdążył zdjąć moją koszulę. Nawet nie wiedziałem, kiedy to zrobił i bardzo prawdopodobnym było, iż przysnąłem, gdy to robił.
- Miałem ciężki wieczór, pozwól mi spać. – wymamrotałem, ale nie spodziewałem się jakiegokolwiek skutku. Takie wymówki zachęcały go tylko do większych starań. Gdybym wiedział wcześniej, że skończę u boku tak niesamowicie uciążliwego mężczyzny, który w dodatku uchodził za kobietę, zapewne trzymałbym się z daleka od takich kłopotów. Teraz było za późno by to zmienić. Nie ważne jak bardzo interesowałem się Syriuszem Blackiem, gdyż nieugięty Noel Seed wypełniał mój wolny czas do ostatniej minuty. Nawet odwiedziny młodego Gryfona i nauka podrywu, której mu udzielałem ograniczały się do niezbędnego minimum.
- Zrobię coś z tym. – nie pamiętałem, do czego odnosiła się jego wypowiedź. Cokolwiek mówiłem wcześniej, już mi umknęło i nie chciałem wracać pamięcią do tych kilku chwil, które odeszły bezpowrotnie w najdalsze zakamarki mojej pamięci. Poczułem przyjemny zapach cytrusów. Orzeźwiający, pobudzający i przede wszystkim lubiany przeze mnie. Nie odkryłem jak dotąd, w jaki sposób Noel sporządza swoje specyfiki do wszystkiego, ale byłem zadowolony z tego, iż miałem go przy sobie, gdy padałem ze zmęczenia. Rozpracował mnie do tego stopnia, iż wiedział, kiedy i jakim środkiem powinien się posłużyć.
Nie czułem wilgoci na piersi aż do chwili, kiedy jego dłonie zaczęły rozcierać po niej wonności. Miał naprawdę magiczne dłonie, kiedy to robił. Zaczynał niewinnie od wcierania w moją skórę pachnącego płynu, zaś później rozmyślnie krążył palcami wokół moich erogennych punktów. Rzadko nie przynosiło to żadnego efektu, o ile kiedykolwiek tak się zdarzyło.
- Nie pozwolisz mi spać, co? -  zaciągnąłem się tym wspaniałym zapachem i otworzyłem oczy przecierając je dłońmi. Noel był wyraźnie zadowolony moją uwagą, którą na nim w końcu skupiłem. Zachowywał się jak rozkapryszony dzieciak, lub pewna siebie kokietka, którą był zawsze poza sypialnią. Sam na sam ze mną stawał się po prostu wyjątkowo pięknym młodym mężczyzną, który lubi przebieranki.
Podniosłem dłoń i pogładziłem jego policzek. Uśmiechnął się szeroko i uchylił usta z zamiarem zadania jakiegoś pytania. Zawsze wtedy jego brwi wędrowały lekko w górę. Nauczyłem się już tego, podobnie jak i kilku innych gestów, które ostrzegały mnie przed niechcianymi zachowaniami. Przyciągnąłem go, więc bliżej siebie i pocałowałem. Jeszcze zanim skupiłem całą uwagę na jego ustach dostrzegłem, że jest podniecony, że potrzebuje mojego zainteresowania bardziej, niż mi się zdawało. Chciał uzależnić mnie od siebie, a tym czasem pozwolił bym to ja pochłonął go w całości. Jak kameleon, który przerzucił się z much na motyla i nie dał się omamić zachwycającym kolorom.
Na stoliku obok łóżka leżał niewielki flakonik w połowie wypełniony ciemnożółtym płynem, z drobnym plasterkiem suszonej pomarańczy w środku. Afrodyzjaki, którymi posługiwał się Noel zawsze nie tylko ładnie pachniały, ale także wyglądały niebywale zachęcająco. On dbał o szczegóły, co wcale mnie nie dziwiło zważywszy na jego dziwny nawyk udawania kobiety.
Wsunąłem dłonie pod jego koszulkę czując jedwabiście gładką, wypielęgnowaną skórę, która mogłaby się zniszczyć pod moimi palcami, gdybym tylko nie był wystarczająco delikatny. Denerwowało mnie to, chociaż z każdą chwilą coraz mniej. Nie miałem w końcu innego wyjścia, jak tylko przyzwyczajać się do tego. O dziwo kochanek, o ile mogłem już go tak nazywać, nie oddał mi się całkowicie. Ciągle tysiącem wymówek migał się od poddania się i poświęcenia swojego ciała w całości tylko mnie.
Zdjąłem górną część jego garderoby, zacząłem pieścić obojczyki, palcami jego plecy. Lubił te zabawy i nigdy ich nie przerywał. Podziwiałem jego silną wolę, skoro tak je lubił, podobały mi się, zapewne podniecały, a on nie sięgał po więcej, a wyłącznie oddawał się tym kilku drobnym pieszczotom.
Siedząc, już całkowicie rozbudzony miałem dostęp do całego jego ciała. Wystarczyło mi zsunąć dłonie nisko, najniżej, jak było to możliwe, a sięgałem jego pośladków i mogłem rozkoszować się ich dotykiem czując swoje własne podniecenie.
- Tutaj. – Noel złapał mnie za nadgarstek, nakierował moją rękę na wybrzuszenie swoich spodenek. Świdrował mnie przy tym wzrokiem do tego stopnia, iż nie byłem mu w stanie odmówić. Objąłem jego męskość masując powoli, a wargami nieustannie całowałem jego drobną, jak na mężczyznę, pierś. Kiedy czułem, że jego ciało robi się gorące i wilgotne w mojej dłoni podniosłem głowę, zaś zaczerwieniony kochanek z jękami na ustach pocałował mnie mocno i zachłannie. Te zabawy z nim były całkiem przyjemne, tym bardziej, że tylko wtedy miałem okazję zbliżyć palce do jego wejścia na tyle by móc go dotykać, nieznacznie wsuwać w opuszek. Tym razem też tak zrobiłem, a on spiął się, wysunął biodra do przodu i wylał się zatrzymując w płucach całe powietrze, póki nie rozluźnił się spełniony.
Pragnąłem w końcu go posiąść, chciałem odnaleźć zaspokojenie w miejscu, które jak dotąd pozostawało dla mnie niezbadane. Szybko zrzuciłem Noela z siebie i pocałowałem go zdejmując z niego liche, krótkie spodenki. Byłem rozpalony i chciałem w końcu zaspokoić swoją żądzę. On jednak uśmiechał się ciepło, lekko przebiegle, kiedy dotykałem jego pośladków, pragnąc ich szalenie.
- Za pół godziny zaczynasz zajęcia. – szepnął mi na ucho i pokazał zegarek. Nie mogłem skupić na nim uwagi myśląc o czymś zupełnie innym, a jednak udało mi się to i jego słowa dotarły do mnie ze zdwojoną siłą. Całe podniecenie opadło i zniknęło bezpowrotnie.
- Cholera! – syknąłem podrywając się z łóżka. – Specjalnie to zrobiłeś, dorwę cię po zajęciach! – zabrałem szybko swoje rzeczy i zniknąłem w jego łazience. Musiałem się umyć, ogolić, a czasu było niewiele, jeśli wezmę pod uwagę śniadanie, bez którego nie specjalnie zacznę ten dzień. Nie wiem, jakim cudem mogłem dać się tak zrobić, ale miałem zamiar dać popalić kochankowi, który powoli mnie irytował i stanowczo pogrywał ze mną.
Biorąc szybki prysznic musiałem ochłonąć jak najszybciej. Nie chciałem później zacinać się przy goleniu, co kilka milimetrów tylko, dlatego, że nie dostałem tego, czego chciałem. Postanowiłem w duchu, że nie zostawię tego w taki sposób i tym razem osiągnę swój cel nie pozwalając by Noel robił ze mną, co chciał. Wiedziałem już nawet jak to zrobić.

środa, 28 lipca 2010

Pies na baby?

11 sierpnia wyjeżdżam do Gdyni na 2 tygodnie, wracam dopiero 25 sierpnia, po czym już 28 sierpnia będę na konwencie. W tym okresie notki nie będą się ukazywać, przepraszam Was, bardzo. Postaram się szybko wrócić i tym samym znaleźć czas na sierpniową notkę na Ai no Tenshi.


26 marca
Chociaż pogoda dziś dopisała pod względem świecącego intensywnie słońca nie mogłem powiedzieć niczego dobrego o błoniach, które po kilkudniowym deszczu zamieniły się w gąbkę pełną błota. Nie liczyłem na to, że moja buty przetrwają walkę z żywiołem, miałem tylko nadzieję na ocalenie ich przed rozklejeniem się. Nie byłem nawet pewny, czy przypadkiem nie zostaną w błocie, kiedy przedzierałem się do cieplarni numer siedem, najbardziej oddalonej od zamku. Wokół siebie słyszałem bezustannie głośne mlaskanie, które wydobywało się spod naszych stóp, kiedy z trudem wyjmowaliśmy stopy z błota. Czułem, że pełno ziemistej mazi dostało się do moich butów, a tym samym do skarpetek. Nie miałem pojęcia, czy zdołam doczyścić to wszystko. Na szczęście podwinąłem wcześniej spodnie i trzymałem szatę w górze, ponieważ w przeciwnym razie musiałbym oddać do prania wszystko, co miałem dziś na sobie.
Profesor Sprout lepiej do nas wiedziała, co ją czeka podczas przeprawy do cieplarni. Założyła kwieciste kalosze w stokrotki i dziarsko maszerowała przed siebie odsłaniając kolana, gdyż suknię i szatę musiała podtrzymywać rękoma. Zdecydowanie nie była to wygodna pozycja, kiedy musieliśmy jakoś utrzymywać równowagę, by nie skończyć w błocie.
- Wchodźcie, wchodźcie. – zachęciła nas otwierając przed nami drzwi.
- Chyba zgubiłem gdzieś but. – mruknął za mną James wpatrując się w swoje stopy, jednak spod grubej warstwy buta nie mógł stwierdzić, czy było to rzeczywiście prawdą.
- Znajdziesz go później, Potter. – rzuciła kobieta i zagoniła w końcu wszystkich do wnętrza. Było tu duszno i bardzo gorąco. Wszędzie rosły spore krzewy i drzewka, a na samym środku ustawiono już mały las, który miał być naszym dzisiejszym zajęciem. – Dziś zajmiemy się drzewkami Ylang Ylang. Waszym zadaniem będzie przesadzenie ich do większych doniczek. Rośliny te rosną zazwyczaj w bliskim otoczeniu intensywnie pachnących kwiatów, jako że są wyczulone na zapachy. Czy ktoś z was wie, po co nam te drzewka? – kobieta rozejrzała się, jednak wątpiłem by ktokolwiek znał odpowiedź na jej pytanie. Ja sam nie miałem pojęcia, na co takiego zawdzięczamy temu drzewku. Zazwyczaj nie sadziło się go w Anglii, w przeciwnym razie wiedziałbym cokolwiek na ten temat. – Nikt, nikt, nikt? – powtarzała się przez chwilę, po czym uśmiechnęła, a jej pulchne policzki wydawały się nadymane powietrzem. – Nie dziwi mnie to, jesteście jeszcze młodzi. Otóż z kwiatów Ylang Ylang wytwarzamy mikstury... energetyczne... – dobrała słowo, tak jakby nie chciała nam mówić wszystkiego i szybko przeszła dalej. – Są także składnikiem eliksirów przekonywania i tych miłosnych. O dokładnym zastosowaniu tego drzewa przeczytajcie z podręcznika, my tym czasem zajmiemy się pracą. Dobierzcie się w grupy po trzy osoby, no proszę, już, już, już. – klasnęła w dłonie. Od razu poczułem uchwyt na ramieniu i zostałem przysunięty do Syriusza. James doczepił się do nas z zadowoleniem na twarzy, chociaż nadal wyjątkowo często spoglądał na swoje nogi, jakby miał nadzieję, iż nagle rozpozna, która kula błota to but, a która to skarpetka. Profesor Sprout rozdała nam po jednej parze wielkich rękawic na grupę, zapewne sięgały do połowy ramienia i nie wydawały się nazbyt przyjemne w dotyku.
- Jedna osoba będzie oczyszczać korzenie, zasypywać je ziemią, dwie inne muszą podtrzymywać drzewko. Dziewczęta dostaną mniejsze, chłopcy poradzą sobie z tymi większymi. No, do pracy.
Popatrzyłem na przyjaciół, którzy skinęli mi głowami. Niechętnie założyłem długie rękawice, które śmierdziały gumą i starą ziemią, po czym przy pomocy Syriusza doturlałem wielką donicę pod drzewko stanowiące nasz przydział. Chłopcy musieli przebić się przez zasłonę z liści, by złapać za niewielki pień i przechylić drzewo. Miało około dwóch metrów wysokości wliczając w to spory kwiat na końcu. Przypominał mi żółtą paczkę zakończoną ustami, lub czymś, co je przypominało. Z największym trudem zdołałem pozbyć się starej doniczki, która była chyba nie mniej ciężka, co ta nowa. Mając do dyspozycji zaokrąglony haczyk zabrałem się za oczyszczanie korzeni z zeszłorocznej ziemi. Nie było to łatwe, jako że zakręcały się ona i zwijały w spiralki uniemożliwiając dostanie się do części starych grud. Miejscami musiałem używać rąk i teraz doceniłem wielkie rękawice, dzięki którym nie brudziłem się tak bardzo.
- Musicie je przekręcić. – rzuciłem do kolegów, a oni jęknęli. Drzewko podskakiwało, dziwnie się wykręcało, ale w końcu byłem w stanie dobrać się do drugiej strony korzeni. To niestety nie był koniec, a jedynie początek. Dwa razy dostałem w głowę jakąś gałązką, trzy razy sam uderzyłem się o pień zanim w ogóle włożyliśmy drzewo do doniczki.
- Poczekajcie chwilę. – odszedłem by podciągnąć pod nasze stanowisko worek z ziemią. Nie miałem nic przeciwko podobnym zajęciom i pozwalały mi się rozluźnić, chociaż zapełnianie ogromnej donicy, było męczące dla moich ramion.
- Remi, pospiesz się z tą ziemią. – głos Syriusza był dosyć dziwny. Podniosłem głowę znad korzeni.
- Łatwo mówić. Wiesz ile tego jest? – mruknąłem, a Black podniósł brwi wysoko do góry.
- Ale ja mam wrażenie, że to mnie dotyka. – powiedział to kładąc nacisk na ostatnie słowo i szczerze powiedziawszy nie mogłem zaprzeczyć, iż wszystkie liście drzewa przesunęły się w jego stronę, podobnie jak kwiat z samego czubka. Nie wiedziałem, czy to w ogóle możliwe, jednak przyspieszyłem zasypywanie drzewa, jak tylko mogłem. Gdybym miał ogromną łopatę z pewnością byłoby łatwiej i szybciej. Nie mając jednak niczego podobnego skazany byłem na przenoszenie ziemi rękoma, a to nie przynosiło spodziewanego efektu w zaledwie kilka chwil.
- Remusie! – tym razem był to niemalże błagalny pisk. Znowu oderwałem się od swojego zajęcia patrząc na odchylającego się jak najdalej w tył Blacka. Teraz nie miałem wątpliwości, że Ylang Ylang upodobał sobie kruczowłosego. Coś, co wcześniej określiłem, jako usta chyba rzeczywiście nimi było. Dwie płatkowe wargi właśnie zbliżały się do głowy Syriusza, który starał się ich unikać. James chichotał niemal nie pomagając w trzymaniu drzewa, a ja nie mogłem powstrzymać napadu, jaki właśnie mną wstrząsnął. Roślina najzwyczajniej w świecie upodobała sobie mojego chłopaka, a jej liście naprawdę obejmowały go teraz. Padłem na ziemię śmiejąc się, podczas gdy on krzyczał na mnie i Jamesa, że mamy zająć się pracą, a nie wygłupiać. Był zdeterminowany, a ja nie wiedziałem, jak inaczej mu pomóc, jeśli nie szybko zostawiając naszą pracę za sobą.
Jakoś zdołałem się powstrzymać i znowu pracowałem, chociaż nadal, co jakiś czas chichotałem czując dobrze mięśnie brzucha i twarzy. Chłopcy gwałtownie zmienili ustawienie drzewa na bardziej proste.
 - Uważajcie, co robicie, to bardzo delikatne kwiaty! – Sprout właśnie znalazła się przy nas. Z zamkniętego pudełeczka kwiatu wyleciały trzy ziarenka i wbiły się w ziemię cieplarni. Zaledwie w kilka sekund później wystrzeliły z tych miejsc kilkunasto centymetrowe nowe drzewka.
- Byłem delikatny! – Syri był rozeźlony i jedną ręką trzymał pień, a drugą poprawiał swoje zmierzwione okropnie włosy. – To ono jest niedelikatne, obłapiało mnie!
- Widocznie lubi zapach twoich perfum, nic na to nie poradzę. – na nauczycielce jego wyznanie nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Ledwie zauważył, że nie musi trzymać źródła swoich nieszczęść, a odsunął się od niego na bezpieczną odległość, chociaż, od kiedy kwiat pękł rozkładając się i wysypując ziarenka stał się nieruchomy i spokojny. Zupełnie jakby nagle znormalniał.
 - Nadwyrężyłem ramiona, muszę iść do skrzydła szpitalnego. – rzucił nagle do Sprout, która chyba nie spodziewała się takiego obrotu spraw. Chciała coś powiedzieć, ale nie dał jej dojść do słowa. – Nie podniosę pióra na innych zajęciach, jeśli nie przestanie mnie boleć, a boli strasznie. – zrobił cierpiętniczą minę silnego chłopaka, który wytrzymuje potworne katusze. Profesorka zapewne wiedziała, że Syri chce uniknąć reszty zajęć, jednak nie mogła udowodnić, że udaje, więc wzruszyła ramionami.
- Więc idź, ale po przerwie wielkanocnej, chcę dostać wypracowanie o Ylang Ylang na dwie rolki pergaminu!
- Cokolwiek, tylko mogę już iść?! – doskoczył do drzwi i chyba rozumiałem, dlaczego. Inne drzewka, też dziwnie przechylały się w jego stronę. Byłem pewny, że nieodwracalnie zmieni zapach swoich perfum na stałe.
Sprout nie zdążyła podjąć jeszcze ostatecznej decyzji, kiedy on wyszedł pospiesznie z cieplarni i przez błoto przedzierał się do zamku.

niedziela, 25 lipca 2010

Mecz i puchar

23 marca
Deszcz, którzy zaczął się zaledwie dzień wcześniej nie przestawał padać w ogóle. Czasami tylko zdawał się lżejszy, jednak wcale nie planował się kończyć. Nie był to najlepszy czas na finał quidditcha, jednak niewiele mogliśmy na to poradzić. Mieliśmy grać z Puchonami, co całkiem nam odpowiadało, biorąc pod uwagę, że jak dotąd, nie sprawiali nam problemu. Nie mogliśmy jednak być pewni, czy pogoda nie wpłynie negatywnie na nasz wynik, w końcu nieczęsto zdarzały nam się mecze w taki deszcz. Zdawałem sobie sprawę z tego, iż wiele innych drużyn grało w zdecydowanie gorszych warunkach, a ja miałem tylko siedzieć bezczynnie na trybunach obserwując jak mój przyjaciel moknie i męczy się aktywnie uczestnicząc w grze. Podziwiałem go, jako że ja nigdy nie poświęciłbym się na tyle, by dawać z siebie wszystko, gdy wiatr wieje w oczy nie dając wytchnienia. Zapewne mój brak obycia z miotłą dawał mi się we znaki, kiedy to zastanawiałem się, jaką satysfakcję można czerpać z brudzenia się, moknięcia, wysiłku fizycznego. Naturalnie miałem swoją ulubioną drużynę, chętnie czytałem rubryki dotyczące quidditcha, jednak zdecydowanie byłem tylko biernym kibicem i nikim więcej.
Wielkie krople dudniły o mój ogromny zielony parasol, pod którym szedłem z Syriuszem. Powiększyłem magicznie materiał, który miał nas osłaniać przed deszczem, dzięki czemu czułem się pewniej. Może moja wilcza natura nie pozwalała mi się zrelaksować, kiedy wisiała nade mną groźba przemoczenia butów, a nawet całego ciała. Nie miałem nic do podobnej pogody, gdy siedziałem w ciepłym, przytulnym i suchym pokoju wspólnym, ale wychodząc z zamku zdecydowanie życzyłem sobie słońca, lekkiego wiatru i ładnych zapachów unoszących się w powietrzu. Dziś nie mogłem liczyć na żadną z tych rzeczy poza chłodnym wiatrem, który niósł ze sobą specyficzny zapach rozmokłej ziemi. Co jakiś czas pociągałem nosem niezadowolony z tego właśnie powodu. Byłem zwolennikiem swoich zachcianek i chciałem by zawsze było po mojemu, jakkolwiek było to mało możliwe.
Usiedliśmy z przyjaciółmi na najwyższych ławeczkach by lepiej widzieć, co się dzieje. Deszcz odrobinę zelżał, co pozwalało żywić nadzieję, iż będziemy w stanie dostrzec więcej niż początkowo sądziliśmy. Chciałem widzieć Jamesa w akcji, tym bardziej, jeśli zwyciężymy, a on będzie przechwalał się swoimi wyczynami przez najbliższe kilka miesięcy, o ile nie do rozgrywek w następnym roku.
Mecz rozpoczął się niedługo później, najwyraźniej kapitanowie drużyn chcieli mieć wszystko za sobą jak najszybciej. Camus wydał polecenie, by wzbili się w powietrze i rozpoczęli grę. Był przemoczony, co chwile odgarniał włosy z oczu, a jednak nie brak było w nim specyficznej gracji. Może przystojny zawsze pozostaje wspaniały, niezależnie od okoliczności, jednak w przypadku nauczyciela latania niewątpliwie byłoby to błędnym założeniem. On po prostu był naturalny we wszystkim, co robił, na jego ustach niemal bez przerwy widniał uśmiech, mało tego był pełen niewidzialnej, jednak wyczuwalnej nawet z daleka energii, którą niewątpliwie dostarczał mu Fillip i dziecko, które mieli. Żałowałem, iż nie mogłem spotkać się z dawnym kolegą i zobaczyć jego pocieszy.
Tym czasem nie miałem już czasu na rozwodzenie się nad szczegółami. Mecz rozpoczął się w bardzo szybkim tempie, zapewne licząc na szybkie zwycięstwo, którejś ze stron dzięki szukającym. Różnica punktowa już teraz była bardzo niewielka i cały czas zmieniała się drużyna prowadząca. Przeniosłem spojrzenie na Jamesa i wcześniejszy lekki uśmiech zszedł z mojej twarzy. Wiedziałem, że Potter denerwował się niesamowicie przed tym meczem, ale nie spodziewałem się, iż nawet w powietrzu będzie mu ciężko. Nie dało się go nie zauważyć, gdyż wyglądał jak ważka ze swoimi wielkimi okularami na gumce zmontowanymi specjalnie na takie mecze jak ten. Gogle umożliwiały mu widzenie przez deszcz, który nie tylko nie zlewał się po szkłach, ale i nie mógł zalewać mu oczu. To jednak było niczym, kiedy miało się na uwadze, że J. maltretował swoją miotłę tańcząc balet, jeśli dobrze rozszyfrowałem dziwne piruety i nogi wygięte pod dziwnym kątem, kiedy to chłopak przelatywał właśnie, nad jakim ś strategicznym punktem. Całe napięcie wynikające z gry uchodziło z ludzi, kiedy patrzyli na Jamesa w trakcie swojego popisowego, udawanego podskoku i obrotu. Rozumiałem, że musiał się odstresować, jednak wątpiłem czy robienie z siebie głupka może być pomocne. Dla niego najwyraźniej było zbawiennym.
Nagle chłopak zatrzymał się z szeroko rozstawionymi nogami i usiadł normalnie. Rozejrzałem się szybko szukając śladu znicza, jako że on musiał go dostrzec, jeśli tak nagle się uspokoił. Jego czujność wzmogła także tę samą reakcję u szukającego Puchonów. J. wystartował niespodziewanie w stronę nikłego, niewielkiego błysku, który dostrzegłem chwilę przed tym, jak zniknął. Aż podskoczyłem na miejscu wlepiając spojrzenie w ścigających się szukających.
- Będzie go miał, mówię wam, musi go złapać! – zapiszczał Sheva dwa miejsca obok niemal wstając by widzieć wszystko dokładniej. Peter zaciskał kciuki zwinięty w kłębek na ławce. Nie miałem czasu, by dłużej na nich patrzyć. Na boisku właśnie działy się najciekawsze rzeczy, a Potter gwałtownie zakręcał raz po raz, jakby chciał zmylić dodatkowo przeciwnika.
- Prawie go ma! – jęknąłem zagryzając wargę. Bardzo chciałem by Gryfoni zdobyli puchar. To byłoby jednym z naszych największych sukcesów, nawet, jeśli James miałby się tym przechwalać w nieskończoność.
Całą wizję zasłonił mi parasol. Nie wiedziałem, co się dzieje przez kilka chwil, kiedy to Syriusz pociągnął mnie i pocałował odgradzając od całego świata ogromem zielonego materiału. Miałem otwarte oczy, a on wybrał sobie nieodpowiedni moment. Usłyszałem jęk zawodu na trybunach i obawiałem się najgorszego, tym czasem Black powoli się odsuwał.
- Oszalałeś?! – syknąłem chcąc pozbyć się parasolki sprzed twarzy. – W najważniejszym momencie?!
- Zbyt wiele uwagi poświęcasz innym, musiałem to ukrócić. – na twarzy Blacka pojawił się zarozumiały uśmiech. Jednym ruchem ręki znowu umieścił parasol nad nami odsłaniając boisko. James nadal latał rozglądając się na boki, reszta drużyny dawała z siebie wszystko odrobinę niżej.
- Masz szczęście! – zmarszczyłem brwi niezadowolony, jednak wcale nie osiągnąłem przez to oczekiwanego efektu. Syri tylko uśmiechnął się szerzej.
- Mówiłem już, że zbyt wiele uwagi poświęcasz grze. Czuję się o nią zazdrosny, chyba nie rzucisz mnie dla quidditcha, co? – miałem ochotę go rozerwać na strzępy, a później każdy kawałeczek powiesić na innej gałęzi wierzby bijącej. Warknąłem tylko na niego nie wiedząc, co właściwie miałbym mu teraz powiedzieć. Z prychnięciem odwróciłem od niego głowę i wtedy mignęło mi przed oczyma coś złotego, a później czerwonego i żółtego, jak dwie spore smugi. Chłopcy właśnie gonili znicz, który bynajmniej nie dawał się złapać. James był bliżej wyciągał rękę z miną daleką od idealnej i gdyby ktoś w tej chwili robił zdjęcia okularnik na pewno stałby się numerem jeden na liście najgorzej wyglądających osób w całej szkole.
Szybko zatoczyli kolejne kółko przelatując przed nami i przez jedną chwile słyszałem stęknięcia Pottera, który pewnie przeklinał w myślach swoją zbyt krótką rękę. W końcu jednak zatrzymał się gwałtownie, przeleciał przez cały stadion i zastąpił zniczowi drogę. Piłeczka wykonała unik, by jakoś go ominąć, jednak ten już zacisnął palce wokół niej. Tyle, że nie przewidział konsekwencji swojego posunięcia. Szukający Puchonów nie mógł wyhamować w porę i podczas kiedy my widzieliśmy ich zderzenie, z drugiej strony zapewne słyszano odgłos, jaki wydały zarówno ich miotły, jak i oni sami. Z trudem utrzymali się w powietrzu i widać było, iż obolali kierowali się ku ziemi. James miał znicza, a to znaczyło, że mieliśmy puchar! Poszkodowany, ale zadowolony chłopak podniósł gogle umieszczając je na czole i skrzywił się, kiedy jego drużyna właśnie zgniotła go i wbijała w błoto, gdy stracił równowagę. Tym samym entuzjazm biegnących do nich Gryfonów z pierwszych rzędów opadł. Widocznie zrezygnowali z planu uściskania swoich bohaterów.
- Ruszcie się, idziemy! Wygraliśmy! – Andrew starał się przecisnąć między kolanami Syriusza by dołączyć do cieszących się na stadionie osób. Niestety wcześniej z trzy razy upadł na kolana Blacka, który wydawał się specjalnie uniemożliwiać mu przejście. Zdecydowanie był dziś nie do zniesienia, ale szybko o tym zapomniałem, kiedy Sheva w końcu ciągnął mnie w stronę czerwono-złotego tłumu.

środa, 21 lipca 2010

Zwierzaczki

22 marca
To była wyjątkowo przyjemna noc na naukę astronomii, chociaż chmury przemieszczały się w niesamowitym tempie, a tym samym mogliśmy w każdej chwili spodziewać się ulewy. Całe szczęście zajęcia kończyły się już, a my nadal nie musieliśmy martwić się pogodą. Musiałem przyznać, iż z wielu przedmiotów, z jakimi mieliśmy do czynienia na kilku mogłem odpocząć, a właśnie do takich zajęć należała astronomia. Nadal nie mieliśmy pojęcia, kim jest nauczyciel, jednak zyskał ogólną sympatię i nawet Potter nie mógł powiedzieć złego słowa o profesorze, co zdarzało się wyjątkowo rzadko.
Skończyłem właśnie swoje wyznaczanie tras gwiazd w najważniejszych gwiazdozbiorach na podstawie sezonowych map nieba. Starając się nie być nadto ciekawskim zajrzałem do pracy Syriusza, który właśnie męczył się z gwiazdozbiorem łabędzia. Wyglądał całkiem ciekawie z niezadowoloną miną, mrucząc pod nosem obliczenia. Moją uwagę przykuło w tamtej chwili coś innego. Oddalony od nas, ukryty w ciemności punkcik, który wydawał się błyszczeć niczym oko jakiejś bestii. Wątpiłem, by w mroku kryło się cokolwiek poza nauczycielem, jednak to, co odbijało się srebrem kilka metrów ode mnie kusiło i karmiło powoli moją ciekawość. Zmieniałem pozycje na krześle by lepiej widzieć, starałem się przystosować wzrok do mroku, jaki panował, dostrzec kształty, więcej szczegółów. Blask wydawał się poruszać, a ja czułem, że muszę dowiedzieć się, czym jest. Skorzystałem ze swoich wilczych umiejętności, nawet nie wiedząc jak to robię. Zmrużyłem oczy, wytężyłem wzrok i przeciąłem ciemność dostrzegając wyraźniejszy zarys niewielkiej klatki dla ptaków, której pręty były ustawione bardzo blisko siebie. Wewnątrz coś się poruszało, krążyło i chyba starało się wydostać. Nie miałem już wiele czasu, jako że uczniowie zbierali się powoli skończywszy pracę, lub pakowali zadania do teczek, by donieść je na następne zajęcia. Lekcja kończyła się, a ja nie mogłem usiedzieć na miejscu.
- Poczekajcie na mnie chwilę. – rzuciłem do przyjaciół i wstając ze swojego miejsca podszedłem do ukrytej w rogu klatki. W środku latał motyl. Niewielki, niewinnie wyglądający. Zawahałem się nie mając pojęcia, co to mogło oznaczać. Mógł to przecież być nauczyciel, albo jeden z jego wysłanników, a ktoś zamknął go, by mieć spokój. Klatka wydawała mi się srebrna, nie ryzykowałem, więc i otworzyłem ją butem. Zamknięcie ustąpiło, a motylek wyfrunął zataczając drobne koła, jakby mi dziękował i zniknął w ciemnościach.
- Remusie, pospiesz się. – Syriusz poganiał mnie, więc odszedłem szybko od klatki.
- Już, przepraszam. – uśmiechnąłem się lekko, a przyjaciele nie pytali o nic. Weszliśmy do zamku opuszczając wieżę. Minęliśmy po drodze czekających przy wyjściu dwóch chłopców, których znaliśmy połowicznie z naszych niedawnych dochodzeń. Miałem niejasną świadomość, że to oni byli odpowiedzialni za zamknięcie motyla, a kiedy schodziliśmy schodami usłyszałem, jak całkiem głośno jęknęli wyrzucając sobie wzajemnie, że nie zabezpieczyli klatki zaklęciami, a teraz będą mieć poważne kłopoty. Przyspieszyłem, by przypadkiem nie mieć z nimi do czynienia, gdyby chcieli dociekać, kto sprawił im tę niemiłą niespodziankę i zniweczył, ich plany, jakiekolwiek mogły one być.
 Kiedy przechodziliśmy koło okien mogliśmy dostrzec wyraźne błyski na niebie, a później coraz głośniejsze grzmoty. Burza zbliżała się coraz szybciej do Hogwartu, a zaledwie kilka chwil później nastąpiło oberwanie chmury. Korytarze wydawały się pełne krzywych świateł, błyski igrały z płonącymi  gdzieniegdzie pochodniami. Poczułem dłoń Syriusza zaciskającą się na mojej ręce. Uśmiechał się do mnie spokojnie.
- Nikt nie zauważy. – wydawał się mnie uspokajać. – Światło jest tak migotliwe, że nie będą pewni, czy się nie przewidzieli, nawet, jeśli zauważą. – miał rację. Sam nie dostrzegałem wyraźnie jego twarzy, a co dopiero rozpoznać, czy trzymamy się za ręce, czy też nie.
Było teraz bardzo ciemno, słyszeliśmy wyraźnie szum deszczu, wielkie krople raz po raz rozbijały się o szybę, a grzmoty sprawiały, że okna trzeszczały, jakby zaraz miały się pootwierać. Zaczął wiać silny wiatr i wydawało mi się, iż przez następne kilka dni nie ujrzymy słońca. Wszystko wydawało się teraz groźne i niebezpieczne, długie cienie na ścianach przypominały wielkie potwory, chociaż to my je rzucaliśmy. Ciche dotąd korytarze wypełniły się teraz złowieszczymi odgłosami starego zamku w czasie burzy. Az przeszły mnie dreszcze, gdy pomyślałem, że ktoś mógłby z powodzeniem przemieszczać się za nami, a żaden Gryfon nawet by o tym nie wiedział. Obejrzałem się za siebie odczuwając lekką panikę.
- Patrz przed siebie, Remi. – ostrzegł mnie Black i kiedy zrobiłem, co kazał stałem o kilka milimetrów od jednej z koleżanek. Wszyscy okupowali okno, a po chwili część osób biegła już schodami w stronę głównego wejścia do zamku. Kiedy się przerzedziło mogłem zbliżyć się do szyby i wtedy zrozumiałem, co tak zainteresowało wszystkich. W strugach deszczu ktoś szedł przez błonia z chwiejącą się na wietrze latarnią. Wielka postać, zakapturzona, wyglądała przerażająco, kiedy niebo przecinała błyskawica.
- Chodźcie! – rzucił do nas James i zaczął biec w stronę, gdzie przed chwilą zniknęło kilka osób z naszej grupy. Znowu poczułem chłodne dreszcze na ciele, jednak posłuchałem i nie zwlekając ruszyłem w dół, by dowiedzieć się, o co chodzi. Było późno, a jednak wiele osób, także z innych domów cisnęło się przy wejściu. Stanąłem na palcach chcąc dojrzeć cokolwiek. Dyrektor, profesor McGonagall i Flitwick właśnie przeciskali się do przodu przez tłumek. Oni najwyraźniej także musieli dostrzec tajemniczą postać, lub słyszeli podniecone głosy uczniów i to tak ich zaciekawiło.
Wielkie drzwi zamku otworzyły się i stanął w niej ogromny włochaty i przemoczony do suchej nitki „ktoś”. Dopiero, kiedy kaptur opadł z głowy tamtej osoby rozpoznałem w nim Hagrida.
- Alem wzbudził sensację. – zaśmiał się, a jego potężne ramiona zadrgały. Odrzucił z ramion płaszcz, który opadł z głośnym plaskiem na posadzkę. W ramionach trzymał jakieś zwierzątko. – Złamał nóżkę starając się schować przed burzą, znalazłem go koło swojej chatki, panie psorze. – ciemne, jak węgle oczy wielkiego mężczyzny zwróciły się na dyrektora, który skinął głową.
- Minerwo, zawołaj Silvanusa, on będzie wiedział, co robić. – zwrócił się do nauczycielki Dumbledore i uśmiechnął spoglądając po uczniach. Usiłowałem przyjrzeć się zwierzątku, kiedy McGonagall przeciskała się ponownie między nami. Istotka właśnie podniosła głowę trochę wystraszona patrząc na nieznajome miejsce i liczne twarze, które ją otaczały. Na zajęciach opieki nad magicznymi stworzeniami nie uczyliśmy się jeszcze o tym zwierzęciu. Przypominało mi sarnę o złotej sierści, a jednak na głowie zamiast zwyczajnych rogów miało gałęzie o zielonych liściach, które jakby dopiero, co wyrosły na wiosnę. Jego ciało pokrywały ciemniejsze plamki, a jedna raciczka bezwładnie leżała na wielkim ramieniu gajowego.
- To Oisin. – wytłumaczył Hagrid widząc, jakie wzbudził zainteresowanie zarówno on, jak i zwierzak. – Piekielnie cwany i świetnie radzi sobie w lesie... Ale za dużo wody jak widać mu nie służy. – uśmiechnął się, a jego słowa obiły się echem od murów, gdyż każdy w ciszy i napięciu podziwiał zainteresowane wszystkim, ale nadal strachliwe stworzenie.
- Przepuście mnie, rozejść się, koniec przedstawienia. – pojawił się nauczyciel opieki nad magicznymi stworzeniami i machając dłońmi, jakby odganiał muchy rozganiał nas wszystkich na boki. – Hagridzie, chodź za mną, musimy się nim zająć jak najszybciej. – to naprawdę oznaczało koniec, gdyż gajowy zajmował cały niemal korytarz, więc by go przepuścić musieliśmy rozejść się wciskając w inne korytarzyki. Część osób pospiesznie starała się wracać do swoich dormitoriów, jak sądziłem, ale znaleźli się i tacy, którzy z determinacją na twarzach chcieli podążać za nauczycielem i niesionym Oisin’em.
 - Chodź, już po wszystkim. – Syri powtórzył niemal słowa profesora Keetlburna, a jego dłoń mocniej zacisnęła się na mojej. – Ja mam innego zwierzaka, którym muszę się opiekować i jest o wiele ładniejszy, chociaż niebezpieczny. – wyszczerzył zęby w uśmiechu. Nie powstrzymałem ust przed podniesieniem kącików. Sam uśmiechałem się do niego musząc przyznać mu rację. Zajmował się mną, chociaż nie musiał, a chyba zaliczałem się do magicznych stworzeń, lub może bardziej podchodziłem pod przedmiot czarnej magii? Jakkolwiek by nie było Black wiedział lepiej, do czego mnie zaklasyfikować, a teraz wiedziałem, iż tylko żartował. Jego uśmiech mówił mi wszystko na ten temat. Byłem jego Remusem Lupinem z małym, futerkowym problemem.

niedziela, 18 lipca 2010

Królowa Kart...

20 marca
Dzień był przyjemnie ciepły, a jednak chyba nie dla każdego idealny. Kiedy ja rozkoszowałem się przyjemną temperaturą i luźniejszymi ubraniami pewna osoba miała na szyi cienki, fioletowy szalik, który zakrywał każdy skrawek skóry. Podejrzewałem, że nauczyciel wróżbiarstwa musiał przeziębić się, czego powodem mogła być zmiana temperatury z zimowej na wiosenną, lub po prostu jego organizm tak właśnie reagował na zmiany pór roku. Nie byłem pewny, które odpowiedź na pytanie o jego stan zdrowia byłaby właściwsza, jednak współczułem mu. Nie wyglądał najlepiej, a ja na pewno na jego miejscu gotowałbym się w szaliku. Tym bardziej chciałem by zajęcia szybko minęły, a profesor miał możliwość wypoczęcia i powrotu do zdrowia.
- Dziś zajmiecie się wróżeniem z kart. – powiedział, a głos miał normalny, więc może była jeszcze możliwość by doszedł szybko do siebie. – Pierwszy układ, jaki przećwiczycie nazywa się „Sercem” i zakładam, że wśród dziewcząt będzie się cieszył niemałą popularnością. Posłużymy się przy tym tylko kartami z małych arkan. Na stolikach leżą książki, skorzystajcie z nich i nie zapomnijcie robić notatek. – sięgnąłem od razu po podręcznik wyszukując bez trudu odpowiednich stronnic, które były oznaczone zakładką. Chciałem jak najszybciej zająć się pracą, by nie sprawiać nikomu kłopotu. Poza tym uważałem, że wróżenie z kart tarota może być całkiem przyjemne. Tym bardziej, kiedy miałem do dyspozycji wielkie karty z ładnymi obrazkami. Nie mogłem powstrzymać się, by nie przejrzeć wszystkich.
- Podczas tego typu wróżb najważniejszy jest spokój i czystość umysłu. To osoba, której wróżymy musi angażować się emocjonalnie. Nie będą nam potrzebne różdżki... – zaznaczył nagle profesor.
Mój wzrok spoczął na Peterze siedzącym niedaleko, który właśnie mruknął coś niewyraźnie i przypadkiem machnął różdżką, z której wyskoczyła iskra godząc w talię jego kart. Wszystkie uniosły się w powietrze i zaczęły szybko latać w każdą stronę nie zważając na to, o co się obijają.
- P... Przepraszam... – blondynek zrobił żałosną minę i schylił głowę, by nie dostać w głowę Wisielcem. Biedny profesor westchnął głośno marszcząc brwi. Zaraz koło jego ucha świsnęła karta i wbiła się głęboko w drzwi za nim. Usta nauczyciela uchyliły się lekko. Zdecydowanym ruchem dłoni pokazał nam, że mamy się natychmiast schylić. Szczerze powiedziawszy po tym, co właśnie zobaczyłem daleki byłem od chęci spotkania się z ostrym zakończeniem karty, która przeszłaby przez moją głowę, jak przez masło.
Namida także czmychnął pod stoliki i wyciągnął różdżkę. Trochę poirytowany zaistniałą sytuacją rzucił szybkie zaklęcie, a małe arkany Petera opadły na ziemię.
- Pettigrew, ty nawet nie wyciągaj różdżki podczas moich zajęć. – syknął, kiedy wszyscy mogliśmy się już podnieść z podłogi. – Nie planowałem i nadal nie chcę wpisywać przy swoim przedmiocie informacji „niebezpieczne”.
- T... Tak, przepraszam! – chłopak zaczął nerwowo chować swoje rzeczy do torby. Zbyt nerwowo jak zauważyłem. Różdżka wypadła mu z rąk, wyleciała z niej smuga jasnego światła, podleciała pod sufit i rozprysła się na wszystkie strony. Miałem wrażenie, iż nauczyciel ma ochotę przekląć głośno, jednak tylko zacisnął pięści, a jego usta zamieniły się w wąską linię.
Ku mojemu, i nie tylko mojemu, zaskoczeniu karty zaczęły się podnosić. Miały nóżki, rączki i zaczęły biegać po blatach. To nie zwiastowało niczego dobrego i nie łudziłem się, iż takie będzie. Kiedy tylko jedna talia była ożywiona zaczęła przeskakiwać z ławki na ławkę pod samego wystraszonego Petera. Nikt nie mógł się ruszyć zaskoczony tym wszystkim. Nawet nauczyciel nie wiedział jeszcze, czego się spodziewać. Tym czasem cała talia ukłoniła się blondynkowi krzycząc cicho.
- Za Królową Kart! – i rozbiegły się, gdy kolejne skakały by pokłonić się ich ożywicielowi.
To, co nastąpiło dalej było już zdecydowanie mniej przyjemne i nie byłem już skory do podziwiania dziwnych, ale fascynujących zjawisk wywołanych przypadkowo. Karty skoczyły na jedną z dziewczyn z naszego domu. Jedne zaczęły targać ją za włosy, inne szarpały szatę, a nawet ciąć po rękach i nogach. Piszczała i starała się je z siebie zdjąć, ale jak na zawołanie inne karty zaatakowały inne osoby. Nauczyciel zareagował momentalnie, jednak nawet on nie miał szans ze wszystkimi kartami ze wszystkich talii, które obskakiwały każdego poza samym Peterem. Profesor celował różdżką w każdą kartę osobno, dotykał jej i wtedy znowu stawała się ona normalna.
- Auć! – syknąłem czując ukłucie na kostce. Chciałem ją rozmasować i wtedy zauważyłem damę kier, która właśnie cięła mnie ostrą krawędzią samej siebie. Strzepnąłem ją z siebie szybko, jednak wtedy poczułem coś we włosach i kiedy zaczęło się mocne szarpanie, wiedziałem już, że teraz także ja zostałem zaatakowany.
- Postarajcie się ich pozbyć z siebie i szybko wyjdźcie z sali! – rozkazał krzykiem nauczyciel, by jego głos był w stanie przebić się przez donośne wrzaski uczniów i samych kart. Zrozumiałem już, iż powstrzymanie tego szaleństwa wymagało dotknięcia zaklęciem każdej karty z osobna. Przez ten czas mogłoby się nam coś stać, więc profesor musiał jakoś pozbyć się nas z sali. Nie było to proste. Sam byłem cały w kartach i z trudem wybierałem je z włosów, pozwalając by inne cięły moje ubrania, czy ciało. Całe szczęście nie miały wiele sił i mogły tylko kaleczyć nas płytko, chociaż i tak pozwalało to krwi wylecieć. Cieszyłem się, chociaż raz z mojej umiejętności szybkiej regeneracji. Współczułem jednak innym, którzy musieli się z tym wszystkim męczyć. Większość osób wiła się zasłaniając twarze w obawie przed tego typu atakiem, kręciły się w kółko, biegały bez celu, chcąc jakoś zrzucić z siebie karty. Nauczyciel właśnie pomógł pozbyć się natrętnych przedmiotów z dwóch dziewcząt, które wybiegły z klasy, tak jak im kazał. Sam nie wyglądał znakomicie, jak i każde z nas. Tylko Peter płakał, gdyż karty nie słuchały go wcale i nadal prowadziły swoją wojnę. Postanowiłem pomóc innym i ignorując uporczywe i dokuczliwe działanie pomieszanych talii zrywałem karty z koleżanek i kolegów. Mogłem się założyć, że James będzie żałował, iż odpuścił sobie lekcje wróżbiarstwa i zamiast tego wybrał mugoloznawstwo.
Minęło sporo czasu zanim zdołaliśmy wypuścić zaledwie połowę z nas bezpiecznie za drzwi. Profesor uznał, że nie ma sensu dłuższe bawienie się w ten sposób. Wyczarował ogromną falę wody, która oblała całą naszą grupkę. To pomogło i karty straciły siły, chociaż nadal nie dawały za wygraną. Mokre zaczynały tracić równowagę, same odpadały. W prawdzie byliśmy teraz mokrzy, jednak łatwiej pozbywaliśmy się atakującej „armii”.
W końcu Syriusz wypchnął mnie z sali zdejmując z moich pleców ostatnią kartę i zatrzasnął drzwi zostawiając je z nauczycielem, który musiał posprzątać po nieostrożnym Peterze. Biedny pulchny chłopiec siedział w kącie i łkał. Teraz mogłem go jakoś pocieszyć, chociaż nic nie przychodziło mi do głowy. Szczerze powiedziawszy Pet sam widział, do czego doszło, więc żadne słowa nie mogły mu chyba w tej chwili pomóc. Wymęczeni, poranieni uczniowie, połowa z nich cała mokra, a on cały i zdrowy, ale trzęsący się jak galareta.
- Już dobrze. – poklepałem go po ramieniu zostawiając na jego suchej szacie ślad swojego mokrego dotyku. – Namida zajmie się wszystkim.
- Wyrzucą mnie! – zawył blondynek i pociągnął głośno nosem. Teraz wiedziałem, czym tak strasznie się martwił. Pogłaskałem go, a Syri stanął przed nim i uśmiechnął się ścierając rękawem krew z policzka, gdyż przypadkowo rozmazał ją na nim, kiedy drapał.
- Nikt cię nie wyrzuci. – powiedział pewnie, a Peter podniósł zapłakaną twarz na niego. – Skoro Jamesa nie wyrzucili za akcję z bajkami, to ciebie nie mogliby za głupie karty. Namida się wścieknie, pewnie da ci taką karę, że zapamiętasz ją do końca życia, ale nie usuną cię ze szkoły.
- Na... prawdę? – Pettigrew otarł nos i zmusił się do uśmiechu, kiedy Black skwapliwie kiwał głową.
Czekaliśmy jeszcze kilkadziesiąt minut mając nadzieję, że profesor opanował sytuację i poradził sobie sam jeden z kartami. W końcu wyszedł naprawdę wściekły, z potarganymi, mokrymi włosami, poszarpanymi szatami. Rzucił na nas zaklęcie suszące i spojrzał ostro na Petera.
- Nie chcę cię widzieć na zajęciach przez najbliższy miesiąc! – warknął. – Możecie wejść i zabrać swoje rzeczy. – dodał do wszystkich, po czym sam wrócił do sali zapewne by zrobić porządek.
Nawet nie zwracałem uwagi na to jak wyglądała klasa, zabrałem szybko torbę i czmychnąłem, by nic więcej złego się nie zdarzyło.

piątek, 16 lipca 2010

Kartka z pamiętnika LXXXIV - Ryo Nakamura

Leżąc na łóżku uśmiechałem się do siebie, sam nie wiem, dlaczego. Pod zamkniętymi powiekami widziałem jasne barwy, od czerwieni poprzez pomarańcz po żółć. Czułem się znakomicie, chociaż byłem niebywale leniwy. Ziewnąłem nawet kilka razy, ale na pewno nie miałem powodu by czuć się niewyspanym. Przez całą noc tuliłem swojego wielkiego pluszowego zwierzaczka, więc jak każde dziecko, nawet, jeśli już ciut większe, musiałem czuć się rano wspaniale. Prawdę powiedziawszy, gdybym miał mojemu pluszakowi nadać kształt to wybrałbym Kirina – mieszankę smoka i jelenia. Sam nie wiem, dlaczego zdecydowałbym się właśnie na coś takiego. Może, dlatego, iż mój nocny kompan do przytulania łączył w sobie coś zwyczajnego, z tą odrobiną niesamowitości, którą były uczucia.
Czasami wspominałem chwile zagubienia, kiedy pozwalałem sobie na wszystko, nie troszczyłem się o nic, chciałem po prostu zaistnieć. Zabawne, że nagle znalazłem kogoś równie zagubionego w świecie i okazało się, że naprawdę stanowiliśmy jedność, chociaż podzielono nas na dwa różne ciała. Może było to przeznaczenie, lub interwencja Kogoś Wyższego. W końcu rzadko się zdarzało, by ludzie zdołali się odnaleźć, tak jak ja odnalazłem swojego Kirina. Obaj mieliśmy za sobą wiele przygód, wiele błędów, mniej słusznych decyzji. On był straszy, mógł mieć więcej na sumieniu, jednakże znałem wszelkie jego przewinienia, a on znał moje. W końcu, kiedy dwie części jednej całości łączą się na nowo, nie ważne, kiedy, ani jak zostały rozdzielone, wtedy by ponownie tworzyć jedno muszą dzielić wszystko, co wydarzyło się w czasie rozłąki. Tak przynajmniej ja to postrzegałem i tak było w moim przypadku. Dobrze zdawałem sobie sprawę z faktu, iż zmieniłem się od czasu, gdy w końcu poczułem, że jestem kimś ważnym, że mam, po co istnieć, że ktoś zawsze będzie o mnie pamiętał, zauważał mnie. Istniejąc dla tej jednej, wyjątkowej osoby, zaczynamy żyć dla świata, ponieważ to ta osoba, jest całym światem.
- R-Y-O! – mój Cały Świat właśnie krzyczał wściekle z łazienki. Pluszowy Kirin chyba zauważył na sobie pewien niewielki szczegół będący moim wczorajszym dziełem. Nie zraziło mnie to jednak. Uśmiechnięty od ucha do ucha zwlekłem się z łóżka niespiesznie podążając w kierunku, z którego dobiegł rozzłoszczony krzyk.
- Taaaak? – zapytałem niewinnie, udając, iż nie wiem, o co chodzi. Naturalnie już stojąc w drzwiach widziałem powód całego zamieszania powstrzymałem jednak uśmiech, by lepiej udawać nierozumnego chłopca.
- Nie „tak” tylko, co to jest?! – Tenshi wskazał palcem swoją szyję. Nie ważne, w którym miejscu zatrzymałby się opuszek jego palca. I tak najprawdopodobniej natrafiłby na owo „to”, dosyć rozległe, jeśli brać pod uwagę niewielkie rozmiary.
- Toooo? – zbliżyłem się i potarłem lekko palcem jedno z miejsc na szyi mężczyzny. – Ugryzł cię robak. – stwierdziłem fachowo.
- Robak? Wygląda jakby mnie obsiadło stado robali! – Tenshi zmarszczył brwi i patrzył na mnie z mieszaniną żalu i złości. Chyba sam nie wiedział, co powinien teraz zrobić. Za to ja miałem świadomość, że bez szalika się nie obejdzie, nawet, jeśli było naprawdę ciepło, gdyż wiosna okazała się w tym roku niebanalnie udana.
- Nie, to z pewnością był tylko jeden robak. – coraz więcej trudu sprawiało mi utrzymanie powagi. – Posmakowałeś mu i obsiadł ci całą szyję przez noc. O tu ukąsił i tu, i tutaj też... – dotykałem licznych śladów swojego ssania na skórze mężczyzny. Sam pobawiłem się w pijawkę zaledwie wczoraj wieczorem, a on zmęczony po ciężkim dniu pracy nie kontaktował, więc tym samym nie miał pojęcia, co mu robię. Poniekąd nie myślałem, kiedy zabierałem się za to. Po prostu działałem instynktownie, by zwalczyć nudę, która ogarniała mnie przed samym zaśnięciem.
- Jeden robak, powiadasz? – dostrzegłem niebezpieczny błysk w oczach kochanka, jednak nie zareagowałem, gdyż już znalazłem się na jego ramieniu i byłem niesiony do pokoju. – W takim razie musimy pozbyć się tego robaka. Nie będę się gotował całą wiosnę w golfach, bo on wyjątkowo lubi kąsać. – kręciłem palcami koła na jego plecach i machałem nogami przed jego twarzą. Niebywale bawiło mnie to wszystko, chociaż on wcale nie podzielał mojej wesołości. Musiał pokutować za moje znudzenie.
- A gdzie będziesz szukał tego robaka? – zapytałem niewinnie, kiedy wylądowałem plecami na pościeli. Skorzystałem na tym, gdyż nie musiałem używać swoich nóg by znowu znaleźć się w tym miejscu.
- Już go znalazłem, a teraz się go pozbędę. – z tymi słowami na ustach Tenshi pozbawił mnie piżamy. Najpierw góry, a później jej dołu. Nie byłem do niej przywiązany, ale wiedziałem, że czasami jest przydatna, chociaż nie w takich chwilach. Mężczyzna z pieczołowitością i oddaniem zaczął całować moją pierś. Rozłożyłem ramiona robiąc z siebie koślawą rozgwiazdę. Musiałbym stracić pamięć, by nie wiedzieć, co dzieje się zawsze w takich chwilach. Szczerze powiedziawszy tym razem nie miało być inaczej. Czułem się jak pan, leżąc na łóżku z przymkniętymi oczyma, czując jak wargi kochanka muskają moją skórę wszędzie. Czułem lekki niedosyt, jako że Tenshi nie posuwał się dalej niż do tego typu pieszczot od bardzo, bardzo dawna. Kiedy pierwsze szaleństwo związane z nami minęło po dwóch tygodniach od naszego pierwszego razu, mężczyzna oprzytomniał i wróciła mu zdolność racjonalnego myślenia. Miał sobie za złe wcześniejsze postępowanie i przepraszał mnie wielokrotnie, że zamiast się powstrzymać bezpardonowo poszedł na całość. Wiedział, że nie byłem święty, a jednak obsypywał mnie swoimi przeprosinami i pocałunkami zapewniając, że więcej nie zrobi czegoś równie nieodpowiedzialnego. W ten sposób od pieszczot się zaczynało i na pieszczotach kończyło. Musiałem czekać póki nie podrosnę, kiedykolwiek on uzna, że to nastąpiło, i dopiero wtedy mogłem dostać więcej niż tylko te niewinne zabawy.
Nie mogłem jednak mówić, że nie czułem zadowolenia, kiedy to mężczyzna zajmował się mną pieczołowicie. Jego dotyk, muśnięcia i lizanie bardzo mi się podobały. Przypadły mi do gustu nawet usilne próby omijania pośladków.
Przygryzłem wargę patrząc w dół na rozlewające się wszędzie długie włosy, na poruszającą się głowę Tenshiego, który zawsze z największą rozkoszą zajmował się moim kroczem. Sprawiał mi niebywałą rozkosz i katował. Subtelnie ruchy języka dręczyły mnie niezaspokojeniem, jego ciepłe wargi łaskotały jądra, a zęby kąsały na tyle lekko, że nie wiedziałem, co się dzieje. Przez moje ciało przechodziły jednak dreszcze, a pieszczota skupiła się wyłącznie na główce penisa. Najwrażliwsze miejsce na moim ciele wydawało się wyrywać, by dostać więcej i na całej długości. Lekko rzucałem nawet biodrami nie mogąc powstrzymać tych ruchów podnieconego ciała.
- Tenshi, bo robak zdechnie! – pisnąłem szukając sposobu, by go przechytrzyć i jakoś znaleźć sposób na zapewnienie sobie większej rozkoszy. – Chcesz żeby przestał gryźć? – mężczyzna odrzucił z twarzy długaśne, ciemne pasma i z politowaniem popatrzył mi w oczy. Znałem odpowiedź i wcale mnie ona nie zadowalała. Byłem robakiem, który miał przestać gryźć i chociaż tego nie chciałem to zdesperowany zgadzałem się na wszystko. Pokiwałem głową nie mogąc nic powiedzieć, ale on wiedział, o co chodzi. Zlitował się nade mną i w końcu poczułem, jak moje ciało wnika w jego usta. Teraz dopiero wypełniała mnie niesamowita podnieta. Miękkość, ciepło i pieszczący język, który masował mój członek, gdy głowa kochanka poruszała się to tu, to tam. Kręciłem biodrami, by lepiej to czuć, jęczałem zadowolony, wyobrażałem sobie, że mógłbym dostać do tego jeszcze jedną dawkę przyjemności, która była chwilowo dla mnie niedostępna. Moje ciało płonęło z pragnienia, by Tenshi zaspokoił także tył, ale nie mogło na to liczyć.
Szczupłe palce zaczęły masować moje jądra, wbijały ostatni gwóźdź do trumny. Ściskały mi je, podszczypywały i poczułem nagle, że uwalniam z siebie całą rozkosz gryząc miękką poduchę, na której wcześniej trzymałem głowę.
- I po robaku. – powiedział z wyraźnym zadowoleniem mężczyzna, po czym pogłaskał mnie i pozwolił się przytulić. Nie chciało mi się odpowiadać na jego zaczepki. Po prostu poddałem się lenistwu, jakie następowało zawsze po naszych zabawach. Byłem niegrzeczny i dawałem się we znaki kochankowi, ale moje dobre i złe cechy należały już tylko do niego. Pierwsza osoba, która mnie pokochała i którą kochałem ja. Moja druga połówka. Ta lepsza, gdyż ja musiałem rozrabiać i zadbać by Tenshi miał na głowie więcej niżby chciał. W końcu byliśmy tym samym.

środa, 14 lipca 2010

Dokarmianie

14 marca
Slughorn naprawdę szybko zdecydował się tym razem zadziałać, podejrzewałem, iż znaczący w tym wypadku był fakt, że dotyczyło to ciastka, nie zaś czegokolwiek innego. Jeszcze wczoraj wieczorem Syriusz i J. wiedzieli, czym będą musieli się zająć poza zajęciach dnia następnego. Nie wydawali się zachwyceni, chociaż chyba większy problem stanowił Potter, który przez dobrą godzinę wyrażał swoją dezaprobatę. Powinienem do tego nawyknąć, niestety za każdym razem jęki chłopaka były bardziej denerwujące. Różnica między jego zajęciami, a tymi, które wykonywać miał Black było stosunkowo niewielka. James miał zająć się przygotowywaniem kanapek, zaś Syriusz ciastek, ciast, torcików. Naturalnie do nich należały tylko ostatnie wykończenia, jednak i tak nie byli zadowoleni. A jednak Syri znalazł sposób by umilić sobie pracę, a mnie uczynił głównym wykonawcą swojego pomysłu. Chodziło w gruncie rzeczy o niewiele i nie miałem pojęcia, jakim cudem mógł uznać, że moja obecność załatwi sprawę, a właśnie takie myśli kręciły się po jego głowie.
Z początku nie miałem najmniejszego zamiaru brać udziału w ich karze w żadnej mierze, żadnym sposobem. Planowałem zostać w Pokoju Wspólnym, pouczyć się, może pograć w szachy z Peterem i Shevą, ale nigdy nie pomyślałbym o dołączeniu ukradkiem do chłopaków. Tutaj objawiła się niezawodna taktyka Blacka, który znał wszystkie moje słabości i nie bał się tej wiedzy wykorzystywać. Z pewnym niesmakiem stwierdziłem, iż zna mnie nadto dobrze, a tym samym stawałem się przy nim bezbronny niczym dziecko. Używając argumentu, iż to właśnie Syriusz ma zająć się słodyczami, więc także on byłby w stanie podać mi kilka kawałków ciasta pod stół przekonał mnie, bym zaryzykował i zgodził się iść z nimi. Wizja świeżych, ledwie zrobionych pysznych łakoci, które dopieszczałby sam Syriusz kusiła mnie do tego stopnia, iż zgodziłem się momentalnie, chociaż udawałem niechęć. Wątpiłem, by chłopak dał się tak nabrać, co nie zmienia faktu, iż była taka możliwość, nawet, jeśli nikła.
Tym właśnie sposobem znalazłem się przed kuchnią, wyglądając zza uchylonych drzwi, podczas gdy przyjaciele szybko znaleźli się w środku. Skrzaty odpowiedzialne za nich pokazały im stanowiska pracy. Dostrzegłem znak Syriego, który miał mnie uświadomić, w którym miejscy powinienem się schować. Chłopcy odeszli na bok wraz ze Skrzatami Domowymi, które teraz zapewne tłumaczyły im, jaki jest zakres obowiązków spoczywających na ich barkach. Wykorzystałem, więc okazję i na czworaka podkradłem się przez kuchnię pod wyznaczony stolik. Wślizgnąłem się pod niego i uderzyłem głową w coś miękkiego. Niemal krzyknąłem, kiedy zobaczyłem ludzki kształt, ale moja usta zostały zasłonięte przez czyjś dłoń. Krew zaczęła krążyć szybciej, serce zaszalało i podniosłem głowę, by zobaczyć, kim jest osoba, z którą miałem dzielić stół. Moje zaskoczenie było tym większe, gdy okazało się, iż jest nas nie tylko troje, ale dwójka pierwszych lokatorów to znajomi bliźniacy, z którymi nie rozmawiałem od naprawdę dawna. Byli już na szóstym roku, więc na pewno mieli sporo nauki, a teraz okazało się, że ich edukacja nie opierała się wyłącznie na przedmiotach szkolnych.
- Tylko nie krzycz. – jeden z braci Mares uśmiechnął się ciepło, niestety nie pamiętałem już, w jaki sposób kiedyś mogłem dojść do tego, który jest, którym. Skinąłem głową kilka razy i kiedy jego dłoń pozwoliła mi oddychać nabrałem powietrza głęboko w płuca ustami.
- Wystraszyłeś mnie. – syknąłem z wyrzutem cicho i uśmiechnąłem się do identycznego nastolatka siedzącego głębiej pod stołem. Pomachał mi zadowolony. – Co tu robicie? – podjąłem temat, jako że póki, co nie miałem nic ciekawszego do roboty, a ich obecność nurtowała mnie, chociaż zapewne odpowiedź na moje pytanie była niebywale prosta.
- Żerujemy na słodyczach. Czasami dla zabawy, czasami z potrzeby. – długowłosy chłopak uśmiechnął się. Skinąłem patrząc to na jednego, to na drugiego. Naprawdę nie wiedziałem, jak ich teraz odróżnić. – Ja jestem Thomas. – wyjaśnił mój rozmówca. - A tu masz Karela. – dodał od razu. – Na dziś możesz przyjąć, że ja mam kucyka, a on ma koka, będzie szybciej.
- Thomas, kucyk, Karel, kok. – kiwnąłem głową powtarzając po nim by jakoś zapamiętać. Podchodziłem do tego sceptycznie, niestety musiałem zaakceptować taki rozwój wypadków.
Zwróciłem uwagę na trzymane przez Thomasa lusterko. Ten podążył za moim wzrokiem i uśmiech satysfakcji pojawił się na jego wargach.
- Oto tajemnica podkradania czegokolwiek. – podniósł odrobinę jasny obrus i wysunął lusterko. – Dzięki temu widzisz czy ktoś jest w pobliżu, co robi, a także, w jakim stadium są ciasta. Zazwyczaj podnoszą pojedyncze kawałki, by je dodatkowo ozdobić, lub niosą coś na tacy. Stąd wiemy, czy można je zabierać. Wtedy sięgasz po swoją zwierzynę, łapiesz i szybko wciągasz pod stół. O zademonstruje. – zaczął przesuwać lusterko w różne strony i oglądać okolicę. Dostrzegałem już pomysłowość tak prostej sztuczki. Następnie chłopak sięgnął ponad stołem i zdjął z niego coś, co okazało się jakimś ciasteczkiem z masą, chociaż jeszcze niedokończonym.
- Syriusz ma tutaj karę, dlatego tutaj jestem. – powiedziałem w końcu, uznając to za dobry moment, by w końcu się usprawiedliwić. – Będzie mi dawał coś pod stół, więc... – nie skończyłem, jako że oni jęknęli głośno.
- Więc przez najbliższy czas nie mamy tu, czego szukać. – w końcu odezwał się Karel i poruszył się przysuwając bliżej brata, który trzymał na otwartej dłoni ciastko. Nie zwracali na mnie większej uwagi, tylko zaczęli konsumować swoją zdobycz. Obaj równocześnie przysunęli usta do niewielkiego łakocia i zmieniając tylko kąt odchylenia głowy zlizywali masę, zbierali ją ustami. Nie jednokrotnie widziałem, jak ich twarze dotykały siebie w niektórych miejscach. Sens tych zabiegów był aż nadto oczywisty, co zawstydziło mnie i zmusiło do odwrócenia głowy w inną stronę. Oni bawili się ze sobą, a ja nie powinienem oglądać ich dziwnych pieszczot, tym bardziej, że było to niemożliwie krępujące. Wolałem już podziwiać buty podchodzącego do stołu Syriusza. Ulżyło mi, że w końcu się zjawił i chociaż nie wiedział o obecności bliźniaków, czułem się zdecydowanie lepiej. To dodawało mi pewności siebie i byłem przekonany, że myślami Syri jest ze mną.
Złapałem go za nogawkę i pociągnąłem za nią kilka razy. Chciałem by zerknął pod stół i dowiedział się, że nie jestem sam. Z początku z całą pewnością nie wiedział, o co mi chodzi, ale kiedy moje zachowanie stało się irytujące w końcu podwinął obrus i zerknął na mnie, a zaraz potem z nieudawanym zdziwieniem na starszych chłopaków. Wzruszyłem ramionami, kiedy posłał mi pytające spojrzenie.
- Już tutaj byli. – wyjaśniłem szybko, nie wiedząc, czy ktoś nie zobaczy Syriusza zaglądającego pod stół, a wtedy wszyscy bylibyśmy w mało przyjemnej sytuacji.
- Ja karmię tylko Remusa. – rzucił poważnie Black i wyprostował się zostawiając nas samym sobie. Zapewne nadal był w szoku i nie wiedział, co właściwie powinien powiedzieć.
Po jakimś czasie wsunął jednak rękę pod blat i zobaczyłem na niej apetycznie wyglądający smakołyk. Kruche ciasto, masa, ozdobna różyczka, o bardzo delikatnych płatkach, kratka z czekolady wbita w cienką warstwę galaretki na wierzchu. Poczułem, że ślina wypełnia mi usta i nie mogłem się powstrzymać. Od razu zacząłem od czekolady, by później zjeść kwiatuszka i zacząć kruszyć rozkoszując się całą resztą ciacha. Koledzy patrzyli na to z niemałym zainteresowaniem. Widać było, że rzadko mieli okazję podkraść całkowicie ukończone ciacho, a to było wyjątkowo udane i starannie wykonane. Byłem pewny, że Syriusz starał się jak tylko mógł, gdyż wiedział, że właśnie to wyląduje w moim brzuchu. Ubrudziłem się w prawdzie bardziej niż z początku przypuszczałem, ale było warto. Może nie było to całkowicie dziełem kruczowłosego, ale czułem, że gdyby chciał potrafiłby zrobić coś równie pysznego, o ile nie lepszego, od zera. Może to słodki smak, a może myśli o dbającym o mnie Blacku, zapewniły mi lepszy humor i zaostrzyły apetyt na więcej. Miałem nadzieję, iż za chwilę pojawi się coś więcej i nie myliłem się. Tym razem było to ciacho opierające się na ciemnym biszkopcie, jasnej masie, bitej śmietanie i kandyzowanej wiśni. Powstrzymałem mruczenie, ale Syri na pewno wiedział, że rozkoszuję się jego prezencikami i nie omieszkałem powiedzieć mu o tym, gdy skończy się jego dzisiejsza kara.
Bracia Mares z westchnieniem postanowili się oddalić. Nie mieli mi chyba za złe, że zająłem ich miejsce. Pożegnali mnie uśmiechem i pomachali zanim nie sprawdzili, czy droga jest wolna i będą mogli się oddalić.
- Smacznego. – rzucili cicho chórem i mogłem już tylko widzieć ich znikające pośladki, kiedy na czworakach wydostawali się z kuchni.

niedziela, 11 lipca 2010

Motylek, czy ciasteczko?

13 marca
Ostatnimi czasy na nowo zacząłem odczuwać niesamowitą przyjemność z możliwości czytania książek. Wcześniej odstawiłem je na bok, więc niemal zapomniałem jak wielką rozkosz potrafi mi to przynieść. Postanowiłem, że bez względu na wszystko postaram się pogodzić ze sobą te dwie przyjemności, czyli czytanie i zabawy z przyjaciółmi. Oczywiście nadal musiałem uważać na to, co robię i mówię, chociaż przychodziło mi to znacznie łatwiej, niż jeszcze miesiąc temu. Nie miałem w prawdzie ochoty gonić się z chłopakami, ale zawsze byłem chętny by posiedzieć na błoniach z książką w ręce, podczas gdy oni jak dzieci bawiliby się w pobliżu. Dziś czułem się właśnie jak taki opiekun, który pozwolił maluchom szaleć na trawie, a sam przysiadał z jakąś lekturą, by się nie nudzić. Nie wątpiłem, że przyjaciele mieliby mi za złe porównywanie ich z dzieciaczkami, ale tak właśnie się zachowywali. Głośno krzycząc biegali, za czym popadło, w tym także za sobą. Miałem w prawdzie przy sobie tylko Syriusza i Pottera, ale to i tak było wystarczające. Peter naraził się nieuwagą i brakiem zrozumienia McGonagall, więc chcąc lub nie, musiał zostać na dodatkowych zajęciach, by kobieta zdołała dotrzeć do jego mózgownicy i wcisnąć w nią, chociaż odrobinę niezbędnej wiedzy. Wydawało mi się to dosyć zabawne, ponieważ oboje się tym katowali. Może jednak jakiś ratunek mógł się dla nich znaleźć, co jednak było bardzo wątpliwe. Pozostawał tylko Andrew, który wybrał zupełnie inną drogę. Na samym początku postanowił zatrzymać się w sowiarni, by nakreślić kilka czułych słów do swojego chłopaka. Tym też sposobem byłem jedynym opiekunem rozbieganego „duetu od kłopotów specjalnych”, jak powoli zaczynałem ich nazywać.
Mój błogi spokój przerwał motylek, który usilnie chciał krążyć w mojej okolicy. Raz po raz przelatywał nad moją książką zasłaniając tekst skrzydełkami, to znowu kręcił młynki nad moją głową. Przeszkadzał mi w ten sposób, ale nie był uciążliwy. Podobało mi się, iż nie odczuwa żadnych obaw przede mną. Tym bardziej, kiedy mały owad usiadł na mojej głowie zmuszając mnie tym samym do oderwania wzroku od tekstu. Ładne skrzydełka mieniły mi się przed oczyma, ponieważ moje pole widzenia było całkiem szerokie, a tym samym rozpraszanie uniemożliwiło kontynuację lektury. Uśmiechnąłem się sam do siebie patrząc na motyla. Byłem złym, niebezpiecznym wilkołakiem, a on wcale się mnie nie obawiał, nie czuł żadnego respektu, jakbym był kimś zwyczajnym, porównywalnym z kwiatkami, na których często przysiadał.
- Co jest malutki? – powiedziałem do owada cicho, a on ani drgnął.
- Zatrzymamy tego zboczeńca! – rozległ się głośny, jak zawsze, krzyk Pottera, a w następnej chwili wpadł na mnie wraz z Syriuszem. Czułem się, jak rozbity kawał mięsa. – Łap go, nie ucieknie! – kolejna komenda i zaczęli się na mnie gzić, jakbym miał robić za wygodny piknikowy kocyk. Chyba wszystkie moje wnętrzności, kości i cały ja, zmniejszyły się o połowę, czy raczej zostały zmiażdżone.
- Zwiał! – Syriusz westchnął zawiedzony. – Molestował Remusa, ale zdołał uciec! Złapiemy go następnym razem. Ach! – chyba właśnie przypomniał sobie o mnie, gdyż łaskawie zabrał swoje ciało z mojego wymaltretowanego. Potter, który leżał na moich nogach także był tak miły, że usunął się z nich. Zamiast litości, czy przeprosin otrzymałem tylko wielkie uśmiechy dwójki przyjaciół.
- Co to u licha miało być?! – syknąłem na nich ze stęknięciami podnosząc się i rozmasowując wszystkie możliwe części ciała. Czułem się jak jeden biedny plasterek żółtego sera ściśnięty mocno między dwiema kromkami.
- Ten motyl cię molestował, więc chcieliśmy złapać zboczeńca jednego. – na twarzy Jamesa pojawił się jeszcze większy uśmiech. Nie wątpiłem, że może mu zostać na twarzy przez najbliższe kilka dni, skoro potrafił juz tak szeroko rozciągnąć usta. Ja bym tak nie potrafił, tego mogłem być pewien.
- Odbiło wam?! Niemal umarłem przypalony waszymi cielskami! – znowu warczałem na nich wściekły i obolały. Złapałem mocno książkę i zamachnąłem się by uderzyć nią w głowę zarówno jednego, jak i drugiego. Efekt wcale nie był zadowalający. Uciekli mi i zmusili tym samym bym szukał sprawiedliwości biegnąć za nimi. Wcale nie było mi do śmiechu, podczas gdy oni chichotali niemożliwie głośno. Moje kości na szczęście poczuły wyraźną ulgę, kiedy po niedawnej próbie połamania ich, teraz mogły się rozprostować i odzyskać dawny kształt, takie miałem wrażenie, co oczywiście było niemożliwe. Obiecałem sobie w duchu, że uduszę tych dwoje, kiedy tylko dorwę ich w swoje ręce. Nie przewidziałem tylko jednego, że będę musiał stać w kolejce osób chętnych do ukarania ich za wszystkie wygłupy i niezdarność. Zrozumiałem nagle, że na czele tej grupy będzie stać Slughorn, który wyrósł przed chłopakami. Oni jednak oglądali się za siebie, by wiedzieć czy nadal ich gonię. Zwolniłem naturalnie znając dalszy przebieg ich „zabawy”. Okularnik, jako pierwszy zatrzymał się z jękiem na wielkich plecach postawnego, tłuściutkiego profesora. Tym razem to on był dodatkiem do kanapki, jako że Syri wleciał w niego, a tym samym nauczyciel został pchnięty po raz drugi, a coś wypadło mu z rąk. Niespiesznie podbiegłem do tej trójki, by dowiedzieć się, o co chodzi. Wolałem by nie połączono mnie z wielkim biegiem przyjaciół. Ot, coś się działo, więc się zjawiłem.
Na trawie leżało ciastko. Apetyczne, idealnie wypieczone, z masą kremu - kremówka pierwszej, jakości. Aż ślina wypełniła mi usta na myśl o niesamowitym smaku, jaki musiała mieć. Teraz jednak nie nadawała się do niczego, jako że mrówki momentalnie znalazły łakocia i zaczynały go obsiadać. To kończyło podjadanie między posiłkami, z którego słynął Slughorn.
- Co to było?! – wrzasnął na nich, niemal jak ja chwilę wcześniej. – Wiecie coście w ogóle narobili?! – kiedy odwrócił się do chłopaków wyglądał jak wściekły nosorożec. Na brodzie miał jeszcze odrobinę kremu i cukru pudru, więc każdy musiał wiedzieć, o co mu chodziło. – Znowu wy, zawsze wy! Nie zostawię tak tego, nie upiecze wam się! – kiedy wspomniał o pieczeniu rzucił okiem na zmasakrowane lekko upadkiem ciastko i poczerwieniał na twarzy. – Za karę będziecie pomagać Skrzatom Domowym w kuchni! Ani słowa! – upomniał Pottera, który chciał się właśnie odezwać. – Nic mnie nie obchodzi, od jutra... Nie, od dziś! Już ja wam dam... – mruczał teraz do siebie i stawiając ciężko kroki zaczął się od nich oddalać wracając najpewniej do zamku. Musiałem przyznać, że moi przyjaciele i kuchnia byli dalekim od perfekcji pomysłem, jednak to znowu mi się wszystko udało i ominęła mnie kara. Miałem, co do tego ogromne szczęście, musiałem przyznać. Z jakiegoś powodu na moich ustach pojawił się zarozumiały uśmieszek. Nauczyciel zemścił się na chłopakach nie tylko za siebie, ale także za mnie. Należało im się, więc nie miałem najmniejszej ochoty łagodzić sytuacji.
- Wszystko przez Remusa! – J. zgrabnym piruetem odwrócił się w moją stronę. Był trochę podenerwowany, co w jego przypadku nie różniło się znacznie od zwyczajnego zdenerwowania, czy też po prosty wściekłości. – Jemu się zawsze upiecze! – aż się skrzywił wypowiadając to słowo, które poniekąd było esencją jego aktualnych kłopotów. Syriusz wcale nie wyglądał lepiej. Nie mówił w prawdzie nic, ale to było doprawdy złowrogie milczenie w jego wykonaniu.
- Mam po prostu szczęście? – powiedziałem szybko i cicho, niepewnie. Wyczułem moment, w którym ciała chłopców spięły się gotowe do pościgu. Nagle z łowcy stałem się ofiarą i to mi przyszło uciekać. Miałem w rękawie asa, którym była moja szybkość, jednak i tak nie widziałem większego sensu w podobnej rozrywce, nawet, jeśli tylko ja mogłem to nazwać tym mianem.
Dostrzegając w oddali Shevę przyspieszyłem by dopaść go i ukryć się za jego plecami. Nie wiedział, o co chodzi, więc stanął w miejscu rozglądając się.
- Ratuj mnie przed nimi, coś im odbiło. – pisnąłem, chociaż walczyłem ze śmiechem. Byłem bardzo zadowolony z kary, jaką otrzymali za zrobienie ze mnie naleśnika.
- Przed żywym taranem?! – Andrew zrozumiał w końcu, przed czym uciekałem. Spiął się, ale nie ruszył z miejsca zasłaniając mnie. Chyba nawet zamknął oczy, by nie odczuć tak dotkliwie spotkania z pędzącymi kolegami. Sam byłem gotowy by w każdej chwili uskoczyć i uciekać dalej. Nie było jednak takiej potrzeby, co zauważyłem po chwili. Zdziwione „hę” chłopaka, brak uderzenia, w ogóle nic się nie stało. Kiedy wychyliłem się zza przyjaciela zobaczyłem, że dwaj ścigający zatrzymali się przed nim i poklepali po głowie. Nie oznaczało to jednak wybaczenia dla mnie. James ruszył zdecydowanie okrążając Shevę, więc odskoczyłem znacznie od niego tyle, że nawet nie musiałem. Kolejne „hę”, a później świst powietrza i „łup”. Okularnik skończył na ziemi, a jego tenisówka ubrudzona była czymś jasny. Obolały, z jękiem na ustach przysunął stopę pod twarz i przyjrzał się substancji.
- Krem z ciastka! – syknął wściekle. – Nienawidzę kremówek, nienawidzę tortów, nienawidzę wszystkich ciach! – krzyknął i wstał odwracając się do nas tyłem. – I właśnie mam jedno na dupie! – warczał, ale nie dało się ukryć, iż ma całkowitą rację. Plama na pośladku była całkiem okazała.


  

piątek, 9 lipca 2010

Kartka z pamiętnika LXXXIII - Oliver Ballack

Sam nie wiem, co robiłem i dlaczego tak mi odbiło. Wymyśliłem coś absurdalnego, przez co teraz sam się wstydziłem swoich poczynań. W moim związku z Reijelem wszystko układało się jak najlepiej, byłem szczęśliwy i zdecydowanie mniej się go bałem. Oczywiście, czasami potrafił być porywczy, ale nigdy nie robił mi krzywdy. Podczas naszych zabaw dostawałem klapsy, które bardzo mi się podobały, czasami mówił coś niemiłego, ale zawsze tylko po to, bym mógł bardziej wczuć się w atmosferę chwili. Dawniej było inaczej, ale miałem świadomość, iż tylko dzięki jego zdecydowaniu zdołałem zapomnieć o uczuciach względem Fillipa, a tym samym rozpocząć nowe życie.
Właśnie, dlatego dziś postanowiłem zrobić coś wyjątkowego, chociaż prędzej nazwałbym to „wyjątkowo głupim”. Było już jednak zbyt późno, a Reijel miał wrócić lada chwila, o ile już nie stał na ganku. Dziś miał ciężki dzień, sam podkreślał, że niewiele się układa w jego zajęciach i musiał rozwiązać kilka skomplikowanych spraw. Chciałem sprawić mu, chociaż malutką przyjemność, pomóc w rozluźnieniu się po ciężkim dniu. Niektórzy zapewne uznaliby mój związek z nim za naiwny i opierający się na wykorzystywaniu, jednak daleki był id tego, to wiedziałem na pewno. Gdybym nie był w stanie zajmować się wszystkim Reijel pomógłby mi, jednak nie musiał. Zrobił dla mnie wystarczająco wiele i cały czas dawał mi więcej powodów do radości. Dawniej nigdy bym nie przypuszczał, że zamieszkam z mężczyzną, który stanie się dla mnie ważniejszy nawet od kuzyna. Nie chciałem nawet myśleć o tym, jak skończyłbym gdyby nie pojawił się w moim życiu Reijel.
Usłyszałem, że wchodzi do domu i trzaska stylowo drzwiami. Nawet to miało w sobie nieodparty urok. Gdyby ten dzień miał być normalny mężczyzna wszedłby do salonu, objął mnie, pocałował i poprosił o obiad. Dziś jednak miało być z goła inaczej i chociaż wstydziłem się własnej głupoty, to musiałem podjąć ryzyko.
Reijel pojawił się w drzwiach salonu i zmarszczył brwi. Patrzył na mnie dziwnie się krzywiąc, po czym podszedł powoli i niepewnie do fotela, usiadł na nim i nadal mierzył mnie badawczym spojrzeniem. Opuściłem wzrok i walczyłem ze wstydem. W końcu najgorsze miałem już za sobą.
- Moja Alicja przebrała się za królika? – jedna z jego brwi powędrowała ku górze. Westchnąłem i skinąłem głową. Nie dało się ukryć. Miałem na sobie puchate łapki białego królika, puchate uszka, skąpą bieliznę z ogonkiem, kamizelkę, zaś na szyi zawieszony wielki zegarek-zabawkę.
- Specjalnie dla Białego Króliczka. – mruknąłem podchodząc do niego bliżej, gdy wyciągnął do mnie dłoń.
- Z okazji... – dał mi dokończyć swoje zdanie.
- Bez okazji. – poczułem się odrobinę pewniej czując jego ciepły dotyk na biodrze. Wydawało mi się, że lekko się uśmiechał, kiedy mnie takim oglądał. Aż zadrżałem, kiedy uświadomiłem sobie, iż naprawdę to robi. Wiedziałem, że lubił wspominać chwile, kiedy dopiero zaczynaliśmy, kiedy byłem tylko marionetką w jego rękach. Byłem zagubioną Alicją, którą Biały Królik wciągnął siłą do Krainy Czarów i uwolnił od wszystkich jej problemów. Oczywiście bajka wyglądała zdecydowanie inaczej, jednakże dla mnie była właśnie taką. Krainą Czarów nie rządziła zła Królowa, ale Biały Króliczek, który okazał się gorszy niż się spodziewałem, a nagle ogołociwszy mnie ze wszystkiego, co posiadałem uczynił mnie swoim niewolnikiem. Pokazał mi Krainę Czarów, która okazała się lepsza niż poprzedni świat, zaczarował mnie i już na zawsze pozostałem w jego Krainie Czarów.
- Tylko nie każ mi być Alicją. – syknął pod nosem. Zdjął powoli z mojej szyi wielki zegarek i odłożył na bok. – Chociaż za takim Białym Króliczkiem na pewno bym pobiegł. – jego spojrzenie było niesamowicie łagodne, ciepłe. Od czasów gwałtów nie czułem chłodu jego ciała, tylko wtedy wydawało się dla mnie lodowate, teraz zawsze przepełniało je gorąco, którym mogłem się rozkoszować. Nie wiem, kim właściwie był naprawdę. Wiedziałem tylko, że nie należał do normalnych ludzi, do normalnych czarodziejów, ale to się nie liczyło w ogóle. Był mój i tyle w zupełności mi wystarczało. Uśmiechnąłem się do niego, czułem jak rozpiera mnie radość z tego, że zdołałem wywołać na jego ustach subtelny, ale zawsze jakiś, uśmiech.
Chciałem zdjąć królicze rękawiczki, jednak mężczyzna nie pozwolił mi na to.
- Zrobię to dziś z Białym Króliczkiem, więc nie zdejmuj nic. Sam zajmę się wszystkim. – łagodnie pocałował mnie w usta, pogładził po głowie za puchatymi uszami i polizał po szyi. Poddałem się bez walki, powierzyłem w jego ręce. Mogłem wyglądać idiotycznie w tym stroju, zarumieniony, podniecony, ale on tego chciał, więc pozwoliłem sobie na ten jeden wygłup tym bardziej, że mężczyzna wydawał się naprawdę zadowolony z takiego obrotu spraw.
Rozpiął guziki mojej kamizelki, rozsunął jej poły dłońmi gładząc przy tym moją pierś. Jego usta zaczęły nakrapiać odsłoniętą przed chwilą skórę pocałunkami, licznymi śladami naszej pieszczoty, kiedy ssąc zostawiał na mnie czerwone punkciki. Uznawał to za konieczne, by każdy wiedział, że należę do kogoś władczego, kto troszczy się o swoją własność. Żałowałem, że spore łapki nie pozwalają mi na pieszczenie Reijela, nie mogłem nawet wsunąć dłoni w jego włosy, pogładzić go po karku. Byłem całkowicie bierny odbierając jego pieszczoty.
- Biały Króliczek na pewno miał bardzo rumiane sutki. – rzucił z namysłem i zaczął mocno ssać wskazane wcześniej przez siebie miejsce. Zajęczałem zarówno z przyjemności, jak i z lekkiego bólu, jaki wywołała jego zdecydowana pieszczota. Ukąsił mnie w nie i ściskał między palcami. Wygiąłem się w łuk wzdychając i chociaż bardzo chciałem zacisnąć pięści, to nie miałem takiej okazji. Reijel za to wsunął dłonie pod białą bieliznę ściskając moje pośladki. – Zakładaj zegarek i całuj mnie. – rozkazał masując opuszkami moje wejście. Nigdy nie należał do cierpliwych, więc wiedziałem, że nie wytrzyma długo. Z trudem wykonałem polecenie, podczas którego z niemałym zaskoczeniem stwierdziłem, że napierający na materiał spodni mężczyzny członek musi być niesamowicie twardy. Rozporek niemal sam się rozsuwał pod wpływem tego naporu. Przez to tylko bardziej pobudziłem siebie. Nie myślałem, że takie przedstawienie naszej przeszłości przypadnie mu tak do gustu.
Poczułem jego palce w sobie. Pisnąłem, ponieważ nie bawił się w delikatność, ale od razu wepchnął we mnie dwa. Nie wiem nawet, kiedy i w jaki sposób je nawilżył, ale musiał to zrobić, ponieważ wchodziły we mnie jak w miękkie masło. Zacząłem go całował, zachłannie tak jakby tego chciał, a i ja nie potrafiłem inaczej czując przyjemność, którą mi dostarczał. Żałowałem tylko, iż jego druga dłoń nie zajmuje się bezpośrednio moim kroczem, a wyłącznie bawi się w okolicach członka. Byłem rozpalony.
Odsunął mnie w końcu od siebie, wstał i pchnął lekko bym oparł się o fotel. Sam rozsunął moje nogi i zamiast zdjąć ze mnie bieliznę on tylko naciągnął gumkę przy nodze odsłaniając mnie na tyle, by mógł dostać się do środka. Czułem się przez to dziwnie, jako że z puchatym ogonkiem, uszkami i łapkami naprawdę musiałem przypominać mieszankę królika i człowieka. Teraz rozumiałem, co miał na myśli wcześniej, gdy mówił, z kim będzie się dziś kochał. Westchnąłem aż, a on podrażnił mnie swoim czubkiem, po czym szybko wbił się we mnie. Teraz wsunął dłoń w przód mojej bielizny i zaczął mnie pieścić. Jego biodra napierały na mnie mocno i zdecydowanie, naprawdę był niebanalnie twardy, kiedy to robił. Masował mnie, mruczał mi do ucha i całował po karku. Odwrócił moją twarz w swoją stronę, pocałował zdecydowanie i pozwolił bym dostrzegł podniecenie na jego twarzy. Westchnąłem, poruszyłem się niepewnie. Niemal się zapomniałem, kiedy widziałem ten grymas zadowolenia na tych poważnych zazwyczaj ustach.
Przeklinałem głupi strój, który drażnił mnie, gdy wspaniałe biodra mocno uderzały o moje pośladki. Nagle uświadomiłem sobie, że Alicja z Krainy Czarów mogłaby tylko pozazdrościć Oliverowi z Czarodziejskiej Krainy Rozkoszy Reijela. Te myśli sprawiły, że wyjęczałem nieskładnie swoje wyznania miłości względem mężczyzny, który ścisnął mocno mój członek wydobywając z niego dowód odczuwanych przeze mnie przyjemności.
- Oczywiście, że mnie kochasz. – westchnął mi na ucho i poczułem w sobie jego ciepłe nasienie. – Właśnie masz w sobie ślad mojej miłości, więc jakże mogłoby być inaczej? – objął mnie mocno ramionami i chociaż nie patrzyłem na niego to miałem wrażenie, że uśmiecha się w moje plecy usatysfakcjonowany.

środa, 7 lipca 2010

Kizi-Mizi

11 marca
Syriusz zdecydowanie miał wielkie szczęście. Pani Pomfrey nie tylko nie zauważyła jego zniknięcia, a nawet wypuściła go zaledwie dzień po pełni. Cieszyłem się, ale nadal niepokoiłem o jego zdrowie. Jak się jednak okazało był silny i naprawdę wyzdrowiał, więc z powodzeniem mogliśmy korzystać z uroków słonecznych dni. Daleko było w prawdzie do upałów godnych lata, jednak słońce i tak grzało przyjemnie, dzięki czemu zapomniałem o chłodach niedługiej w prawdzie, ale mroźnej zimy.
Ziemia była nagrzana od słońca, nie można było leżeć na niej zbyt długo, jednak pozwalała na spokojny odpoczynek przez pół godziny. Trawa pachniała przy tym wiosną i zaczynała się idealnie zielenić. Cieszyłem się z tego, ponieważ sprowadzało to dobry humor, którym mogłem się dzielić z przyjaciółmi.
Póki, co musiałem jednak na nich poczekać. Zostawili mnie i Syriusza na błoniach, a sami dokańczali swoje prace z eliksirów, jako że przypadkiem przypomniałem sobie o jednym z mniej znanych działań pewnego środka, a oni uznali za koniczne dopisanie tego do swoich referatów. Tym samym mogłem odpocząć chwilę. Słońce odbijało się od jasnych stronnic książki, więc położyłem się na trawie z woluminem na brzuchu. Zamknąłem oczy chcąc dać im odpocząć. Syri leżał obok mnie, najwyraźniej rozgrzewając kości w słońcu. Wydawało mi się, iż dobrze mu to zrobi, jako że po chorobie jasne słońce było najlepszym, co mogło się mu trafić. Uśmiechałem się do siebie rozkoszując łaskotaniem promieni na twarzy. Coś jednak drażniło mnie w nos i policzki. Machnąłem ręką by pozbyć się tego dziwnego uczucia, jednak niewiele mi to dało. Coś nadal tkwiło na mojej twarzy, lub po prostu chwilowo na niej przysiadło. Ponownie zamachałem ręką. Chwilowo niemiłe uczucie ustało, jednak ledwie znowu położyłem się normalnie, a natrętny owad znowu dobierał się do mnie. Nie miałem ochoty się z nim użerać. Otarłem twarz dłońmi, pomachałem rękoma i miałem nadzieję na spokój. Złudną, gdyż znowu coś mnie drażniło.
- Głupi robak! – syknąłem i zacząłem odganiać się energicznie. Otworzyłem oczy siadając i wtedy zobaczyłem, co takiego mnie męczyło. Syriusz śmiał się pod nosem trzymając w palcach źdźbło trawy i pokazał mi język. – To ty?! – warknąłem, chociaż bardziej dla żartu. – To było nieuczciwe i wredne! – złapałem za książkę, zamknąłem ją i uderzyłem chłopaka niezbyt mocno w biodro. Roześmiał się głośno nic sobie z tego nie robiąc. Uklęknąłem, więc i znowu się zamierzyłem. Tym razem w głowę, ale dałem chłopakowi szansę by się osłonił. Roześmiał się głośno, a ja powstrzymując wesołość starałem się zachować powagę na twarzy, kiedy znowu uderzyłem celując w bok. Sapnął i złapał się za to miejsce, ale chichotał w dalszym ciągu. Dostał w tyłek, nogę i ramię, jednak nadal było mu bardzo wesoło.
- Nie zaczynaj z uzbrojonym, Remusem! – ostrzegłem bijąc twardą okładką jego biodro, w miejscu gdzie wcześniej padł pierwszy cios. To tylko sprawiło, że jego śmiech stał się głośniejszy.
- Ale kiedy ja też jestem uzbrojony. W mój nieodparty urok osobisty. – uśmiechnął się czarująco, a ja skorzystałem z okazji i przyłożyłem mu książką w głowę.
- Nie działa, musisz zmienić taktykę. – tym razem to ja miałem na ustach zarozumiały uśmiech, kiedy on krzywił się i dąsał na niby.
- Taki słodki, a taki nieczuły. – Black zaczął teatralnie, jednak zamilkł, kiedy groźba kolejnego uderzenia zawisła nad nim wraz z trzymanym przeze mnie woluminem. Zrobił od razu minę wyrażającą największą niewinność i starał się kokieteryjnie pociapać oczyma, jednak wcale mu to nie wyszło. Z resztą było to z pewnością bardzo trudną sztuką i sam nie potrafiłbym czegoś takiego zrobić. Roześmialiśmy się teraz razem. Wątpiłem by takie zachowanie miałoby kłócić się z naszym nowym wizerunkiem. Nadal byliśmy w końcu przyjaciółmi.
- To ja się męczę z zadaniami, a wy się bawicie? – głos Shevy zakomunikował nam, że chłopcy właśnie wrócili. Jasnowłosy podszedł do nas szybko i uklęknął obejmując nas ramionami. – Też chcę się bawić, najlepiej w środeczku. – powiedział dziecinnie i ułożył się między nami rozpychając. Jego ramiona nadal oplatały zarówno moją szyję, jak i Syriusza. Było to całkiem przyjemne, a Andrew ładnie pachniał swoimi nowymi perfumami, które dostał od Fabiena kilka dni temu. Był rozanielony faktem niezapowiedzianego prezentu, jak i tym, że chłopak o nim pamięta. Sheva należał do osób, które niemożliwie łatwo można było uszczęśliwić.
Z naszego miejsca mogliśmy z powodzeniem dostrzec teraz Lily, która niedaleko spacerowała z koleżankami po błoniach. Jej spojrzenie skierowało się chwilowo na nas, na co momentalnie zareagował właśnie Andrew. Chłopak objął nas mocniej i pocałował ostentacyjnie w policzek mnie i Syriusza. Popatrzył pewnie na dziewczynę, po czym jak gdyby nigdy nic roześmiał się znowu tuląc nas mocno do siebie. Jego uwaga wcale nie skupiała się już na Evans, wręcz przeciwnie. Zignorował ją rozkoszując się nami.
- To naprawdę niesprawiedliwe, że mnie nie tuli. – James klapnął na trawie nadąsany. – Przecież jestem atrakcyjny, dobrze zbudowany, inteligentny... – zaczął wymieniać, na co mogliśmy zareagować tylko uniesieniem brwi w dosyć ironicznym geście. Zdecydowanie Potter należał do najskromniejszych w naszym gronie, co raz na jakiś czas podkreślał swoim wywodem na temat swoich plusów.
- Tak, J. Jesteś idealny. – mruknął cicho zawstydzony lekko Peter. Blondynek czuł się chyba nieswojo u boku pewnego siebie i przebojowego kolegi. Nawet nieświadomie uszczęśliwił tymi słowami okularnika, który wiedział, że jeśli Pettigrew zdecyduje się coś dodać, to jest to zazwyczaj prawdą, lub celnym spostrzeżeniem. Nie należał on w końcu do tych, który sypaliby dowcipami z rękawa, jak to robił James, chociaż było to wyłącznie jego zdanie.
- Widzisz, James. I to jest problem. – Andrew westchnął ciężko, chociaż widać było, iż robi to dla żartu. – Ja wolę tych mniej idealnych, dlatego Fabien nie widzi na jedno oko, Remus to mieszaniec, a Syriusz skończył, jako nieudany arystokrata. – jego komentarz Black nagrodził chłodnym spojrzeniem, chociaż nie mógł czuć się urażony. Poniekąd zielonooki miał słuszność, a Syri chyba zbyt dobrze zdawał sobie z tego sprawę. Komentarz ten jednak nie tylko kruczowłosemu nie przypadł do gustu. Tak starający się zachęcić Shevę okularnik zmarszczył nos i nadąsał się.
- A ja mam słaby wzrok! – syknął zdejmując okulary i pokazując je Andrew, jakby ten jeszcze ich nie widział.
- Mam już jednego z ubytkiem wzrokowym, nie potrzebuję kolejnego. Musiałbyś być wybrakowany w jakimś innym miejscu... – zwiesił głos aż nazbyt wymownie, przez co James dał sobie spokój z kolejnymi zachętami. Cenił swoje „walory” i nie chciał się raczej z nimi rozstawać, by przypodobać się przyjacielowi.
Czułem, że powoli od ziemi zaczyna ciągnąć chłód. To oznaczało, że musimy wstać. Pokazałem, więc chłopakom, że musimy się podnieść, co Syriusz skwitował niezadowolonym pomrukiem. Uklęknął sięgając po jedną z leżących na trawie książek, które ze sobą przyniosłem. Położył ją w odpowiednim miejscu, po czym usiadł na niej usatysfakcjonowany w pełni. Mogłem tylko zrobić zbolałą minę, kiedy wiedziałem jak traktował mój cenny wolumin. W prawdzie wcześniej to ja okładałem go książką, nie mniej jednak było to zgoła inne niż siedzenie na niej. Nie odezwałem się jednak z bólem serca pozwalając mu na to. Nie wypadało mi go siłą zrzucać, tym bardziej, że mogłoby to mieć zgubny wpływ na okładkę, która mogłaby zostać uszkodzona podczas chwilowej szamotaniny. Syriusz za to był wyraźnie zadowolony z mojej reakcji. Jeśli chciał dać mi nauczkę za poprzednie bicie go, to właśnie mu się udało. Wszystko to było dla nas tylko przyjacielskim żartem i nie braliśmy tego na serio, jednak biedny tom „Historii Nowożytnej Wschodniej” mógł odebrać to zupełnie inaczej, o ile mógł odbierać cokolwiek znajdując się między ziemią, a pośladkami Blacka.
Słońce zaświeciło jeszcze mocniej sprawiając, że z trudem powstrzymałem mruczenie. Może jednak pomysł kruczowłosego nie był najgorszy, a wypływające z tego korzyści były dobrze dostrzegalne, jak i wyczuwalne, na moim ciele. Uwielbiałem umiarkowane ciepło, które pozwalało mi się ogrzać i zapomnieć o jakimkolwiek chłodzie, którego mogłem kiedyś doświadczyć. To był udany dzień.