piątek, 29 kwietnia 2011

Większy problemik

Tak jak podejrzewałem moja noga była w całości, jednak skręciłem ją boleśnie i o ile była całkowicie sprawna, o tyle chodzenie na niej oznaczało niesamowite katusze, których nie potrafiłem znieść. Pani Pomfrey zaproponowała mi kule i bez szemrania przyjąłem jej pomoc, chociaż później bardzo tego żałowałem. Miała do dyspozycji wyłącznie jeden rodzaj i tym samym skończyłem z parą różowych, których rączki przyozdobione były kwiatkami. Ostatecznie musiałem się tym posługiwać przez tydzień, nie więcej, więc z zimną krwią wziąłem je od kobiety i wspomagając się moimi „różowymi baletkami”, jak zechciał nazwać kule James, pokuśtykałem na wczesny podwieczorek. Nie wątpiłem, że podczas kolacji z okazji Halloween będę nie tylko pośmiewiskiem wszystkich, ale także główną atrakcją. Wilkołak w różu, to było jednak upokarzające i cieszyłem się tym bardziej, iż tylko przyjaciele wiedzieli, kim jestem.
Szczerze mówiąc wściekałem się niesamowicie, kiedy musiałem przebierać rękoma chcąc się jakoś poruszać. W takiej sytuacji ból nie był dotkliwy, a przybierał postać uścisku na kostkę, zupełnie jakby ważyła cztery razy więcej niż normalnie. Sam nie wiem, jakim cudem potrafiłem utrzymać ją w górze, kiedy tak ciążyła. Może było to tylko moje wyobrażenie, a może rzeczywiście ciągnęło ją w dół? Tak czy owak coś się we mnie gotowało, kiedy zapominałem o swojej dolegliwości, kładłem przez nieuwagę stopę na ziemi i próbowałem zrobić krok. Wściekałem się wtedy na wszystko w około. Nienawidziłem bezsilności, a w tej chwili dokuczała mi bardziej, niż kiedykolwiek. Był to już kolejny raz po tym, jak musieliśmy z Syriuszem znaleźć Thomasa.
- To wszystko twoja wina! – wściekałem się na Pottera, kiedy kolejna mijana przez nas osoba spoglądała na mnie z dziwnym uśmiechem. Nie wątpiłem, że brakowało mi tylko wianuszka we włosach i mógłbym z powodzeniem straszyć młodszych kolegów.
- Moja? Sam stałeś tam gdzie nie trzeba! – James prychając ciskał gromy w moją stronę. – Nie zwalaj na mnie!
- Gdybyś się do mnie nie dostawiał nie musiałbym trzymać się z daleka! Wtedy na pewno uniknąłbym wszystkich nieszczęść! Poza tym, trzeba być idiotą żeby robić wulkan na transmutacji! – sam nie wiedziałem, co mnie ugryzło, ale złość i frustracja narastały we mnie i musiałem dać temu upust.
- Więc sam rób z siebie różowego osła! Nie będę się kompromitował pokazując z tobą! Pieprzona Wiccanka! – chłopak niemal wrzasnął i naprawdę zdenerwowany zostawił mnie na schodach.
Nie miałem pojęcia, co miało oznaczać określenie, którego użył w stosunku do mnie, ale nawet gdybym chciał zapytać, odpowiedzieć mu czymś zgryźliwym, lub po prostu przeprosić, nie miałem możliwości. Poruszałem się zbyt wolno bym mógł go dogonić, czy chociaż zbliżyć się by mój głos doszedł do jego uszu. J. w przeciągu chwili zniknął mi z oczu.
Ja miałem większe prawo do wściekania się na niego. Miałem przecież całkowitą rację, kiedy wytykałem mu winę. Gdyby nie on na pewno nic by mi się nie stało! Teraz za to świeciłem różowymi kulami w kwiatki i bynajmniej nie wyglądałem na kogoś, kto planuje celebrować Halloween.
- Świetnie! – warknąłem. – Po prostu cudownie! Tylko poczekaj, Potter, a w lustrze się nie poznać, kiedy już pozbędę się tych śmieci! – mówiłem do siebie nieświadomy tego, co robię.
W ślimaczym tempie kuśtykałem dalej. Miałem ochotę zwierzyć się komuś ze swojego nieszczęścia i wyżyć w miarę możliwości. Może dobrze się stało, że James zszedł mi z oczu, ponieważ zdenerwowany mogłem sięgnąć po różdżkę, a to na pewno nie skończyłoby się dla niego dobrze.
- Remi! – na dole schodów pojawili się Syriusz i Sheva. – Nic ci nie jest? – byli przejęci sądząc po ich szczerych, wystraszonych trochę spojrzeniach.
- Jak widać. – rzuciłem ozięble, chociaż nie mogłem ich o nic winić. Mój ton chyba trochę ich dotknął, ale podeszli do mnie i pomogli mi szybciej stoczyć się na główny korytarza.
- Te kule... – zaczął Andrew, ale zamilkł, kiedy spojrzałem na niego groźnie. Nie wątpiłem, iż czasami potrafiłem wykrzesać z siebie więcej złych niż dobrych cech. Byłem przecież wilkołakiem! Nawet, jeśli w kwiatki...
Skupiłem się głównie na poruszaniu, by nie ośmieszyć się bardziej, gdybym wchodząc do pełnej uczniów Wielkie Sali potknął się i dodatkowo wyłożył na posadzce. Wtedy już na pewno nigdy nie pozbyłbym się złej opinii, nie wspominając o licznych pioseneczkach, które układałby Irytek. On nie musiał widzieć by się naśmiewać.
- Co tam szepczecie?! – z mojego gardła ponownie wydobył się nieprzyjemny warkot, kiedy spostrzegłem, że przyjaciele mówią coś do siebie cicho. – Naśmiewacie się, co?!
- Nie! – rzucili chórem, co było jak jawne przyznanie się do winy, więc zaróżowiło ich policzki, a przynajmniej na pewno Shevy.
- Remi. – Syriusz wziął głęboki oddech. – Nie obchodzi nas, czym się wspomagasz przy chodzeniu, po prostu się o ciebie martwimy.
- Jasne! A ja jestem głupi i w to uwierzę! – prychnąłem poirytowany.
- Sam dobrze wiesz, że to przez pełnię. W prawdzie to za dwa dni, ale wilkołak już wychodzi, a teraz jest sfrustrowany z powodu bólu. Mało tego w tym stanie jest jeszcze bardziej bezradny niż w zamknięciu. To, dlatego tak się zachowujesz.
- Znawca się znalazł! – syknąłem nie mając zamiaru go słuchać. Widać nie mogłem liczyć na nikogo w takiej chwili, więc postanowiłem być bardziej samodzielny. Straciłem także wszelką ochotę na słodycze, więc zmieniłem kierunek, w którym zmierzałem. Chciałem wrócić do pokoju i tam zostać sam na sam z moimi nieszczęściami. Nikt nie był mi potrzebny! A już w szczególności nie banda bezużytecznych filozofów, którzy nie mieli pojęcia, co czułem.
Niezatrzymywany przez nikogo zacząłem na nowo wdrapywać się po schodach na górę. Ileż ich mogło być w tym zamku?! I dlaczego dormitoria Gryffindoru musiały mieścić się w wieży?!
Różowy osioł, nagle zaczęło mi się to obijać o uszy, aż ostatecznie dotarło do mnie z całą mocą i tym samym wprawiło w ruch moje szare komórki. Wpadłem na świetny pomysł! Już się Potter przekona, kto tutaj jest różowym osłem!
Przyspieszyłem swoje kuśtykanie z zapałem obmyślając szczegóły mojego planu.
Zignorowałem pytania Grubej Damy o moje samopoczucie nie mając czasu na podobne błahostki. Liczyła się zemsta na moim największym wrogu, a o ile dobrze pamiętałem miałem w pokoju książkę, którą niedawno wypożyczyłem, a która była mi w tej chwili niezbędna.
Zaszyłem się w sypialni, niczym szalony naukowiec w swojej pracowni. Potrzebowałem kilku dodatkowych rzeczy, jednak ze zdobyciem ich musiałem poczekać aż do kolacji, kiedy to wszyscy będą się bawić, a ja najpierw zabiorę, co trzeba, a dopiero później do nich dołączę. Nikt nawet nie zapyta, dlaczego pojawiłem się tak późno, kiedy zobaczą kule. Byłem geniuszem, jakkolwiek niedocenionym.
Uśmiechałem się do siebie na myśl o tym, jaką furorę wywoła Potter na chłopakach, kiedy już wcisnę mu jakoś mój wspaniały eliksir. Był banalnie prosty, więc nawet ja mogłem go przyrządzić. Żałowałem trochę, że nie zobaczę efektów swojej ciężkiej pracy, ale nie wątpiłem, że usłyszę o nich zaraz po pełni. Znałem zwyczaje przyjaciół i mogłem dzięki temu dopracować wszystko do perfekcji. Miałem nawet ochotę śmiać się głośno, ale to mogłoby mnie wydać, gdyby nagle ktoś wrócił do Pokoju Wspólnego, lub do sypialni. Z tego powodu swoje emocje trzymałem na wodzy i szykowałem się już do wielkiej uczty zwycięstwa, kiedy tylko będę mógł zemścić się na Potterze za ubliżanie mi.
- Jeszcze zobaczysz, że nie warto zadzierać z Remusem Lupinem. Wbiję ci to do głowy. – znowu mruczałem pod nosem coraz bardziej entuzjastycznie podchodząc do swoich zmierzeń. J. nie oprze się pysznym czekoladowym baryłkom i nawet nie poczuje, że smak nadzienia odrobinę się zmieni. Przyrządzenie i podanie eliksiru okularnikowi było bułką z masłem, podobnie jak czekanie na efekty. Musiałem tylko udawać przyjaźnie nastawionego i skruszonego po naszym sporze, by połknął haczyk. Jeszcze się będzie oblizywał po moich czekoladkach!

środa, 27 kwietnia 2011

Problemik

31 października
Jak co roku Halloween miało być obchodzone z wielkim szykiem i pełnią radości płynącej z tego święta. Żałowałem tylko, iż nie mogłem dotrzeć do Thomasa Mares, by dowiedzieć się, co z Karelem. Nie mogłem pokazać się w Skrzydle Szpitalnym i przypomnieć Pomfrey o niesłusznej karze za zniekształcenie Pottera. Miałem wielką nadzieję, iż podczas uroczystej kolacji będę w stanie wychwycić Puchona w tłumie. Syriusz zapewniał mnie, że wszystko jest w porządku i na pewno nie musimy się martwić o znajomych. W końcu jak dotąd dawali sobie radę bez nas. Miał rację, ale nie łatwo było mi przestać myśleć o czymś tak dla mnie istotnym. Znajomość z kimś wystarczała w zupełności bym uważał tę osobę niemal za przyjaciela. Może było to zgubne, ale przynajmniej mogłem czuć się dobrze we własnej skórze.
Moje plany na dzisiejszy dzień były niebywale proste – zajęcia, odpoczynek i ucztowanie. Nie przewidywałem żadnych zmian w moim jakże nieskomplikowanym grafiku uznając, iż odrobina odpoczynku każdemu może się przydać. Nie był to może mój pogląd, jednak sprawdzał się, gdy chciałem pozbyć się zbytniej kurateli przyjaciół, którzy wymuszali na mnie pomoc przy swoich zadaniach.
Zadowolony opuszczałem Wielką Salę po obiedzie, kiedy zatrzymała mnie McGonagall. Już na wstępie było widać, iż chce mnie o coś poprosić. Wysłałem, więc Syriusza przodem, a sam zaczekałem na nauczycielkę, by zbliżyła się do mnie. Jak każde nieoczekiwane zdarzenie, także i to obudziło moją niepewność. Tym bardziej, iż zaraz za nią podążał J.
- Remusie, mogłabym cię prosić, byś przypilnował Pottera, kiedy będzie dekorował Wielką Salę? Nie pozwolę by ktoś na moich zajęciach bezkarnie składał kiepski wulkan z papieru. – spojrzała karcąco na okularnika, który udawał wielką skruchę. – Mam wystarczająco wiele na głowie i nie mogę jeszcze pilnować tego bezczelnego lenia, a wiem, że ty spiszesz się na medal. – pochwaliła mnie, jakby planowała tym wymóc na mnie zgodę.
I tak nie mogłem jej odmówić, nie mając żadnej wymówki, która pozwoliłaby kobiecie na zmianę strażnika dla Pottera. Nie mogłem jej także wyznać, że moje układy z Jamesem są dosyć napięte. Wolałem sobie nie wyobrażać, jak zareagowałabym, gdybym powiedział, iż chłopak uczynił mnie obiektem swoich romantycznych, czy też mniej romantycznych, uczuć.
- Oczywiście, że go przypilnuję. Proszę się nie martwić. – uśmiechnąłem się udając entuzjazm. Gdybym mógł cofnąć czas udawałbym, iż nie dostrzegałem wcale wymownych gestów nauczycielki nakazujących mi zaczekać na nią chwilę. Teraz miałem na głowie największe zło Hogwartu, które na domiar złego dziwnie się do mnie uśmiechało.
- Przyjdę cię skontrolować, Potter. – McGonagall z powagą wręczyła mi kartkę z planem dekoracji. – Wszystko ma wyglądać identycznie i nie obchodzi mnie, jak on to zrobi. Nie pomagaj mu, Remusie. – wyszła zaraz potem spiesząc się gdzieś.
- I zostaliśmy sami... – rzucił James melodyjnym głosem.
Od razu wyjąłem różdżkę i wycelowałem w niego nie siląc się wcale na subtelność. Wiedziałem, aż za dobrze, jak ciężko jest się go pozbyć, więc nie próbowałem nawet używać żadnych argumentów poza siłowymi.
- Dwa metry ode mnie, albo skończysz nie tylko z króliczymi zębami. Będziesz miał także puchaty króliczy ogonek w spodniach, jeśli wiesz, gdzie dokładnie ci go dopasuję. – syknąłem. Naprawdę byłem do tego zdolny, a Potter musiał się tego domyślać. – Jeden fałszywy ruch i skończysz, jako impotent na całe życie, zadbam by tak było!
James w pośpiechu zasłonił dłońmi swoje krocze.
- Nie mówisz poważnie...
- A chcesz się przekonać? – uniosłem brew by nadać sobie więcej nonszalancji.
- Gdybym użył Zaklęć Niewybaczalnych nie musiałbym się martwić, że coś mi zrobisz. – mruknął pod nosem i poprawił okulary. Nadąsany odwrócił się z zamiarem wykonania swojej pracy.
- Gdybyś to zrobił byłby to koniec naszej przyjaźni. – podpowiedziałem szczerze. Wątpiłem, by Potter był zdolny do podobnej głupoty, ale taki pomysł musiał zrodzić się w jego zdesperowanym umyśle. Dlatego właśnie chciałem zapobiec wszelakiemu rozwojowi jego mało bezpiecznych pomysłów. – Teraz może nie jest idealnie, ale jednak nadal się przyjaźnimy, prawda? Gdybyś spróbował wykonać swój ruch używając Zaklęć od razu wykreśliłbym cię z listy znajomych i naskarżyłbym, komu trzeba. Jestem miły, ale do czasu. Sam się o tym przekonałeś. Z wilkołakami się nie zadziera. – powiedziałem zanim pomyślałem. Zrobiło mi się strasznie głupio, ponieważ powróciła obawa, iż jednak przyjaciele odwrócą się ode mnie uznając za niebezpiecznego. Mieliby rację, ale do tej pory lekceważyli wszelkie konsekwencje znajomości z kimś takim, jak ja.
- Niebezpieczny? – J. prychnął lekceważąco i właśnie używając zaklęcia starał się powiesić ozdoby. Szło mu to mozolnie, ale musiał odpokutować zabawy na transmutacji. Liczyłem na to, że czegokolwiek się dzięki temu nauczy. – Ty atakujesz tylko, kiedy jesteś do tego zmuszony. Gdyby każdy wilkołak był taki nie musielibyście obawiać się tego, kim jesteście... Remi, pomóż! – tupnął nogą. Właśnie halloweenowy wieniec spadł na ziemię, ponieważ J. nie trafił na gwoździk zawieszony na jednej ze ścian.
- To twój obowiązek, nie mój. – wzruszyłem ramionami nieczuły na jego nieme teraz błagania.
Slughorn pojawił się w Wielkiej Sali zupełnie niespodziewanie. Wystraszyłem się widząc ruch z boku i z ulgą przyjąłem fakt, że to tylko nauczyciel eliksirów. Nie wiem, czego się spodziewałem, ale kamień spadł mi z serca. Niedaleko miejsca, w którym stałem mężczyzna zaczął intensywnie czegoś szukać. Chciałem już zapytać, czy nie potrzebuje pomocy, kiedy ten podniósł się z klęczek gwałtownie, przez co potrącił ręką wielką zbroję. Topór, który trzymała poluzował się w uścisku żelaznych palców. Cała rękawica zbroi nagle oderwała się od reszty i wraz z potężną bronią runęła w miejsce, w którym stałem. Odskoczyłem w ostatniej chwili, ale nie zdołałem już stanąć dobrze na nogach. Przewróciłem się czując ból w kostce. Przez chwilę obawiałem się, że jednak nie zdołałem umknąć przed toporem, ale uspokoiłem się, gdy dostrzegłem, że moje ciało jest w jednym kawałku.
- Ależ się wystraszyłem! – Slughorn trzymał dłoń na sercu. – Nikomu nic się nie stało? – chyba nie do końca pojmował, że sam stanowił największe niebezpieczeństwo dla otoczenia.
Pomagając sobie rękoma podniosłem się na nogi i syknąłem ponownie odczuwając intensywny, przeszywający ból w nodze. Byłem pewny, że moje kości nie zostały naruszone, dzięki wilczej wytrzymałości, ale coś było nie tak i sam niewiele mogłem zdziałać.
- Chyba skręciłem kostkę. – podjąłem się próby skakania na jednej nodze, ale z trudem utrzymałem równowagę. Zdenerwowanie nie opuściło mnie jeszcze, wiec czułem się tak, jakbym był cały wykonany z owocowej galaretki. Moje kolano mogło w każdej chwili ugiąć się pode mną i skończyłbym bardziej potłuczony.
James znalazł się przy mnie, kiedy tylko dotarło do niego, co właściwie miało miejsce. Objął mnie ramieniem i uśmiechnął się z wyraźnym zadowoleniem.
- W tej chwili twoje groźby mogę chyba zignorować, co? – schylił się ze mną po różdżkę, która wypadła mi z ręki i oddał mi ją z pełnym zaufaniem. Potrzebowałem jego pomocy, a to na nowo wyzwoliło w nim naturę łowcy, chociaż był na tyle taktowny, by nie wykorzystywać mojej chwilowej słabości.
Przy jego pomocy powoli przemieszczałem się w jedynym w tej chwili stosownym kierunku i nie miałem wpływu na nic. Adrenalina w dalszym ciągu wypełniała mój organizm, chociaż pozwoliła mi odczuwać ból i znałem swoje ograniczenia. Prawdę powiedziawszy wszystko wydarzyło się tak szybko i niespodziewanie, iż musiała minąć zapewne godzina, zanim mój umysł oczyści się, a krew zacznie krążyć w żyłach normalnie.
W moich myślach pojawiało się teraz tylko jedno – Skrzydło Szpitalne. Musiałem upewnić się, czy moja diagnoza była prawidłowa, a ponadto nie pogardziłbym jakimś wywarem dla uspokojenia nerwów. Miałem złe przeczucie, co do zaistniałej sytuacji, a pani Pomfrey z pewnością potrafiłaby rozwiać wszelkie moje wątpliwości, dodać otuchy i uspokoić mnie zanim zacząłbym panikować niepotrzebnie. Wewnętrznie byłem roztrzęsiony i oszołomiony. O tym nikt nie musiał mnie zapewniać. Odwykłem już od dawnych przyzwyczajeń i ciągłej czujności, a to było powodem, dla którego teraz czułem się jakbym był kimś zupełnie innym.

niedziela, 24 kwietnia 2011

Kartka z pamiętnika CXXIII - Alen Neren

  

KOCHANI, ŻYCZĘ WAM WESOŁYCH, JAJECZNYCH I MOKRYCH ŚWIĄT WIELKIEJ NOCY!

  

Noteczka z dedykacją dla Akemi


Nigdy nie uważałem, że chłód, jakim odznaczał się Blood będzie prosty do pokonania, że zdołam z łatwością otulić dłońmi jego poranione serce i zaleczyć wszystkie blizny ciepłem oddechu. Prawdę powiedziawszy od samego początku byłem przygotowany na ciężką pracę i bolesne upadki, chociaż nadzieja na cud zawsze gdzieś tam się tliła. Niczym bohaterka romansidła okażę swojemu ukochanemu miłość, a on zmięknie od razu i ciasno spleceni ramionami będziemy wyznawać sobie szczere uczucia, co zakończy cudowny ślub wśród kwiatów, drzew i łąk. Miałem do tego kilka zastrzeżeń, a mianowicie: życie jak z bajki było domeną ludzi bogatych i szczęśliwych, a ja nie tyle należałem do pechowców, co byłem mężczyzną, a więc historia mojej miłości wykraczała poza słodkie opowiastki czytane młodym pannicom przez rozmarzone matki pragnące znaleźć swojej córce księcia z bajki za męża. I tutaj wystarczy nadmienić, iż obiekt moich westchnień to niedoszły dwukrotny samobójca odratowany dzięki mojej interwencji. Brzmi ciekawie, póki człowiek nie uświadomi sobie, że to właśnie mi teraz chłopak zawdzięczał życie, którego nienawidził. Moja sytuacja była opłakana i nawet cud nie zmieniłby mojej pozycji w tym wypadku.
Nie trudno było mi opisać ból, jaki czułem, gdy Blood miał gorszy dzień. Małe, tępe nożyki wbijały się w moje wnętrze tylko dzięki użyciu siły, ciało pęka wpuszczając do środka żelaznego intruza, który sączy jad w ranę zamieniając ją w czarne i bolesne siedlisko zgnilizny. A jednak mój organizm jest w stanie się regenerować i jak kwiat potrzebuje promieni słońca, tak ja odbudowuję samego siebie dzięki Denny’emu, którzy po gorszych chwilach na nowo otacza się murem z lodu zostawiając niewielkie przejście, którym zawsze się przeciskam, by do niego dotrzeć.
 Wszystko to by przyjmując na siebie te liczne razy uchronić chłopaka przed chęcią samo-destrukcji. Wolałem martwy spoczywać pod kwitnącymi owocowymi drzewami w cieple słońca, niż żyć w skalnej jaskini otoczony wyłącznie lodem.
- To chyba kiepskie miejsce, by się ukrywać.
Moje serce boleśnie zakołatało ze strachu, kiedy nagle usłyszałem nad sobą ukochany głos. To przypomniało mi, iż siedziałem ukryty za swoim łóżkiem nie wiedząc, czy Blood nadal nie miał zamiaru oglądać mnie na oczy, czy też czuł się już lepiej i mogłem wyjść i pokazać się chłopakowi.
- Y... Widać mnie? – schyliłem się zaglądając pod łóżko. Z drugiej strony widziałem buty Denny’ego, a więc i on mógł zobaczyć mnie siedzącego tutaj, jeśli leżał na swoim łóżku trochę dalej ode mnie. – Oj.
- Zgadzam się z tobą, oj. – rzucił ironicznie i szybkim ruchem wyrwał mi z rąk Blooda.
- Nie! – pisnąłem wyciągając ramiona po misia, który jednak już znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie. Planowałem nawet rzucić się na przyjaciela, byleby nie robił krzywdy mojemu pluszakowi.
- Spokojnie. Nie lubię go, ale nie będę mordował. Tylko odłożę go na miejsce. Nie będziesz cały dzień paradował z tą atrapą mnie.
- To znaczy, że już ci przeszło? – zapytałem z nadzieją. Zazwyczaj, kiedy Blood nie był opryskliwy i niemiły oznaczało to, że ma całkiem niezły humor, a więc mogłem odetchnąć spokojnie.
- Zbieraj się szybko, nie mam czasu na rozmowy, jestem głodny! – syknął na mnie, a to wystarczyło zarówno za „przepraszam”, jak także za potwierdzenie moich domysłów. – I nie macaj miśka po bliźnie.
- C... Co? Dlaczego? – zaskoczył mnie tym całkowicie. Bardzo lubiłem to miejsce na ciele prawdziwego Blooda, więc najczęściej także na misiu moje palce wędrowały w to jedno miejsce. Kiedy tego dotykałem czułem się tak, jakbym mógł całkowicie zaleczyć tę najboleśniejszą z blizn. Teraz obawiałem się, że chłopak tego nie lubi, a ja popełniałem ogromny błąd za każdym razem, gdy to robiłem.
- Po prostu tego nie rób. Blood jest bardzo czuły w tym miejscu. – odwrócił się do mnie tyłem i najwyraźniej nie planował wyjaśniać niczego więcej.
O którego Blooda mu chodziło? Czy mówił o sobie, czy też chciał bym przestał dotykać pluszaczka?
- A co się stanie, jeśli będę dotykał? – pozbierałem się szybko i rozpierany radością rzuciłem się w pogoń za chłopakiem.
Już nie pamiętałem żadnych przykrości, jakie wcześniej musiałem znosić, ból zniknął jakby wcale go nie było. Wiosna topiła zimowy śnieg i tak jak kwiaty zakwitają co roku, tak ja powstawałem na nowo, by ponownie cieszyć się z tego, że jednak mam Blooda.
Naturalnie nadal nie byłem księżniczką, a jemu brakowało do miana księcia, życie nie było bajką, nic nie należało do rzeczy prostych, a jednak było to niczym miły uśmiech pośród masy nieprzyjaznych twarzy.
Nawet milczenie chłopaka wydawało mi się czymś niesamowitym i pozytywnym. Nie mówiąc ni słowa pozwalał mi przebywać ze sobą, a więc miałem więcej niż mógłbym chcieć na co dzień. Poza tym, kiedy Denny miał dobry dzień pozwalał mi czasami na buziaka, a od święta nawet na sięganie po coś więcej.
- Więc? Co się stanie jeśli... – urwałem ponieważ wzrok fioletowych oczu wydawał się bardziej niebezpieczny niż walka ze smokiem z gołymi rękoma.
- Alen, daj sobie spokój, dobrze? Wiesz, że nie wolno tam dotykać, bo to jest przyjemne. – westchnął ciężko.
Nie miałem wątpliwości dlaczego to powiedział. Chciał sprawić mi tym małą przyjemność i udało mu się. Czasami miałem wrażenie, że może troszeczkę mnie lubi i dlatego pozwala na nasz związek, dlatego po swoich gorszych dniach na swój dziwny sposób przeprasza mnie i szuka sposoby bym zapomniał o jego niedawnych przykrych słowach. Nawet jeśli prawdziwym celem tego było pozbycie się mnie, kiedy moja czujność opadnie, to sprawiał mi wiele radości swoimi staraniami.
- Milcz, po prostu się już zamknij. Ani słowa! – nie pozwolił mi nawet wydobyć z siebie jednego dźwięku. Widział, że nabierałem w płuca powietrza i wtedy też momentalnie zareagował. – Jedno słóweczko, a będę bardzo zły, jasne?! – warczał, ale robił to naprawdę uroczo.
Pokiwałem więc głową potakująco i rozpromieniony trzymałem się blisko niego. Po wczorajszej burzy ta zmiana aż kontrastowała. Czułem się jakbym miał skrzydła u ramion, na których mogłem wzbić się w powietrze i nie czuć w ogóle ciężaru ciała unosząc się nad ziemią. Tylko Blood potrafił sprawiać mi przykrość, której ból uwielbiałem, a później rozkochiwać mnie w sobie na nowo, gdy łagodniał i starał się nad sobą panować.
- Przestań to robić! – znowu zaczął się wściekać.
- Ale co? – wystraszyłem się. Naprawdę nie pojmowałem, czym zawiniłem. Przecież nie odzywałem się, nie dotykałem go, w ogóle nic nie robiłem!
- Cieszysz się! – rzucił groźnie. – Przestań tak się uśmiechać. – złapał mnie za sweter i przyciągnął. Jego usta dotknęły moich. Nie namiętnie, ale jednak dotknęły w pocałunku. Szybkim, pełnym zniecierpliwienia i tak bardzo Bloodowym.
I jak miałem się po tym nie cieszyć?! Jam miałem się nie uśmiechać, kiedy otrzymałem coś takiego?! Musiałem gryźć wargi by nie wyginały się w podkowę, a i to niewiele dawało.
- Nie pokażę się z tobą, jeśli nie zrobisz czegoś z tymi radosnymi oczkami. – znowu zaczął zrzędzić.
- Ale ja nie potrafię tego zmienić! – jęknąłem rozpierany szczęściem.
- Heh, ty zawsze musisz sprawiać problemy, co? – pokręcił głową, ale jego głos był jednak łagodny.
Miałem nadzieję, że jego dobre dni będą trwać bardzo długo i zdołam nacieszyć się tym, póki znowu nie zacznie walczyć ze stanami niemal depresyjnymi, kiedy to będę musiał usunąć się na bok, by przypadkiem sobą nie zmusić chłopaka do kolejnych prób ukrócenia życia. Obawiałem się tego zawsze, gdy zostawiałem go samego, bez względu na to, czy sam mnie do tego zmuszał, czy też po prostu nie mogłem bez przerwy nad nim czuwać. Miałem tylko nadzieję, że nigdy nie będę musiał oglądać go znowu w tym opłakanym stanie, kiedy to jedną nogą był już na tamtym świecie. Blood musiał żyć, nawet jeśli nie chciał i musiał się za to wyżywać na mnie.
Moje życie może i dalekie było od bajki, ale takim je przyjąłem, takie wybrałem, gdy zakochałem się w Bloodzie i takie musi być, póki cud się nie zdarzy i los się nie odwróci dając ludziom biednym radość i bogactwo, zaś bogatym umiar. Ja nie musiałem być księżniczką, a Denny księciem, jeśli tylko miałbym go dla siebie i mógł tworzyć dalej swoją własną pełną depresji historię normalnego życia ludzi przeciętnych.

piątek, 22 kwietnia 2011

Biedny chory

30 października
W dniu nieszczęsnych wydarzeń Potter wrócił do dormitorium po dwóch godzinach i gromił wzrokiem każdego, kto tylko się nawinął. Zdążył chyba nawyknąć do swoich nowych zębów, ponieważ nawet bez nich trzymał usta dziwnie otwarte. Nie było mi jednak do śmiechu, kiedy miałem świadomość, że działałem w obronie własnej, a moje starania były spowodowane nachalnością przyjaciela. Także dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nakłamałem Syriuszowi. Dziwne, ale wcześniej naprawdę nie przyszło mi to do głowy. Zupełnie, jakbym sam nie wiedział, co robię. Tłumaczyłem sobie jednak swoje postępowanie przymusem. Gdyby Syri wiedział, co się dzieje, najpewniej pozbawiłby Jamesa wszystkich zębów, co uchroniłoby okularnika przed półmetrowymi siekaczami, ale tym samym przysporzyłoby kłopotów kruczowłosemu. Wybierałem mniejsze zło w postaci milczenia i szukania wymówek usprawiedliwiających mnie i Pottera. Tak, więc skończyło się na tym, że byłem obrażony na Jamesa, za naskarżenie na mnie do Pomfrey, zaś on dąsał się o to, że nie ostrzegłem go przed konsekwencjami mojego eksperymentu. Sheva i Peter trzymali języki za zębami, więc nie obawiałem się niczego z ich strony.
W takiej atmosferze mijały spokojne dni i już miałem nadzieję, że nasza „Smoczo Głośna Opieka Medyczna”, zapomniała o nałożonym na mnie i Syriusza areszcie, kiedy to otrzymałem liścik od Pomfrey, w którym wyraziła swoją wielką łaskawość zmuszając nas do pojawiania się w Skrzydle Szpitalnym dziś, nie zaś jutro, podczas obchodów Halloween. Wcale mnie to nie pocieszało, ponieważ Jamesowi należało się wszystko, co dostał, a teraz ja musiałem pokutować za to, że chciałem się go pozbyć. Zabawne, ale to wszystko było tak niesamowicie proste, iż nie do końca wiedziałem, jakich słów miałbym użyć, by wyrazić swoją złość i niesprawiedliwość, jaka mnie spotkała. Musiałem, więc z zaciśniętymi dłońmi i pokutną miną poddać się karze, za którą naturalnie James miał mi jeszcze zapłacić, w taki, czy inny sposób.
- Im wcześniej zaczniemy tym szybciej skończymy, prawda? – Syriusz przygotowywał się właśnie psychicznie do pracy, która z całą pewnością czekała na nas w Skrzydle Szpitalnym.
- Jesteśmy niemal na miejscu, więc pospiesz się z medytacją podwieczorku. W ogóle nie wiem, po co wziąłeś tę babeczkę. – co jakiś czas spoglądałem na chłopaka, który patrzył podejrzliwie na nadziewany łakoć trzymany w dłoni. Dobrze wiedziałem, że nie lubi słodyczy i nie miało mu się to szybko odwidzieć. Upierał się jednak przy zabraniu babeczki, która rzekomo była mu niezbędna w tej chwili.
- Fuj, ale dam radę. – rzucił nie słuchając mnie zbyt uważnie i wziął ogromny kęs ciasta z nadzieniem budyniowym. Krzywił się gryząc, ale pochłonął całość, po czym otrzepał się, jak pies po wyjściu z wody, i odetchnął z ulgą.
- I na co ci to było? – dręczyłem go chcąc wiedzieć, nie ukrywałem nawet, że kierowała mną ciekawość nie zaś troska o działającego wbrew sobie Syriusza.
- To mnie ma zahartować przed ciężką pracą, jaka nas czeka. – odparł rzeczowym tonem, jakby oceniał właśnie swoje możliwości w walce ze ślimakiem.
Nie odpowiedziałem, jako że nie wiedziałem, co w takiej chwili miałbym z siebie wykrztusić. Pogłaskałem go tylko z politowaniem po głowie i nie czekając na nic otworzyłem drzwi do pomieszczenia, gdzie czekała na nas pani Pomfrey. Kobieta była przygotowana, gdyż stała przed samymi drzwiami i ledwie uzyskała z nami kontakt wzrokowy, a już wskazała wymownie na leżące z boku środki czystości.
- Wyszorujecie mi pięknie całą podłogę. A później wypastujecie tak, żeby błyszczała. Nie radzę używać magii. Zadbałam, by się wam tego odechciało, jeśli postanowicie oszukiwać. – nie miała litości. – Zabierajcie się do pracy od razu! – rozkazała ostro i już jej nie było. Zniknęła w swoim niewielkim gabineciku zostawiając nas z naprawdę wielką salą pełną łóżek, z czego, jak zauważyłem po chwili, tylko jedno było zajęte.
- Zawsze to jakieś towarzystwo. – usłyszałem głos spod pościeli około dwadzieścia metrów od nas. Wynurzyła się stamtąd głowa pokryta ciemnymi gęstymi, falowanymi włosami, a następnie powitało nas rozbawione spojrzenie oczu zza kwadratowych okularów. Potrzebowałem chwili, by przypomnieć sobie skąd znam tę osobę.
- Przecież to... – zawahałem się. Nawet, jeśli teraz bracia różnili się od siebie włosami, ja nadal potrafiłem mylić ich imiona. – Karel? – zapytałem bardziej, niż stwierdziłem, a chłopak uśmiechnął się kiwając głową dla potwierdzenia mojego poprawnego strzału. Jakoś nie potrafiłem zapamiętać, którego z nich wyróżniają krótkie włosy. Zupełnie, jakbym nie był w stanie dopasować cechy do imienia, co miało miejsce tylko w przypadku tych braci.
- Co ty tutaj robisz? – Syriusz pociągnął mnie bliżej łóżka, w którym leżał nasz znajomy i wręczył mi szmatę oraz wiadro z wodą. On uklęknął na podłodze po jednej stronie, a mi zostawił miejsce z drugiej. Nie trudno było zgadnąć, iż jego zdaniem mycie można zacząć od najbardziej interesującego miejsca, jakie mieściło się w pobliżu jednego z bliźniaków.
Zamoczyłem swoją szmatkę w pachnącej, ciepłej wodzie, po czym z plaśnięciem rzuciłem nią o podłogę przede mną i wpatrując się w znajomego udawałem, że szoruję podłogę. Zawsze była to jakaś wymówka, byleby nie narazić się Pomfrey bardziej niż dotychczas. Nie potrzebowałem przecież więcej kar niż miałem.
- Leżę, nudzę się i choruję. – padła prosta odpowiedź. – Czasami ludzie muszą sobie poprzesadzać, więc uziemili mnie tutaj. Raz mi się zasłabło i już problem. – Karel westchnął ciężko. – Mój brat dodatkowo wszystko wyolbrzymia i teraz muszę robić badania, by on pozwolił mnie wypuścić. Nadopiekuńczość prowadzi do zguby. – zażartował. – Pewnie będę miał grypę, ale jak widzicie musze siedzieć sam jeden w tych czterech ścianach. Skrycie liczyłem na to, że ktoś również tutaj wyląduje.
Nie dało się zaprzeczyć, że coś musiało się stać. Chłopak był blady i chociaż nie zmienił się bardzo, to wydawało mi się, że wyglądał starzej, niż kiedy widziałem go ostatnio. Nie ulegało wątpliwości, że coś było z nim nie w porządku i trzeba było się nim zająć.
- Przez najbliższy czas pewnie będziemy cię odwiedzać. – Syri postąpił podobnie jak ja, udając mycie, a ledwie to zrobił coś zaczęło dobijać się do okna niedaleko. Była to sowa ze Świętego Munga, którą poznałem po czerwonym krzyżu na białym brzuchu.
Wystarczyło, że uchyliłem jej okno, a przecisnęła się przez szparę i nie czekając podfrunęła do drzwi małego gabinetu, które otworzyły się wpuszczając sowę do środka. Byłem bardzo ciekaw, co takiego się działo.
Chciałem podjąć dalszą rozmowę z Karelem, kiedy Pomfrey wyskoczyła z pokoiku ze śmiertelnie poważną miną.
- Remusie, Syriuszu, wezwę was innym razem. – przemówiła, na co Karel pobladł jeszcze bardziej. Teraz wydawał mi się niemalże przezroczysty. – Bardzo mi przykro, ale nagle coś mi wypadło i muszę was odesłać. Przy okazji, wracając do siebie, zawołajcie mi Thomasa Mares. Jeśli zajdzie potrzeba przekażcie, komu trzeba, że czekam na niego tutaj. – powiedziała wyraźnie chcąc się nas pozbyć. To nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Sprawa musiała dotyczyć Karela i była na tyle poważna, że nie miała dotrzeć do uszu osób nieupoważnionych.
Chociaż poza czystą znajomością nic więcej nie łączyło mnie z bliźniakami, to czułem, że obawiam się tego, co właśnie musiało wyjść na jaw dzięki korespondencji ze Świętym Mungiem. Nie wątpiłem nawet, że w takich okolicznościach szkolna pielęgniarka zapomni całkowicie, o czymś tak mało znaczącym jak kara za powiększenie zębów koledze.
- Idźcie już, a ja poskładam to wszystko. – pogoniła nas, więc nie czekając zbyt długo pożegnaliśmy się z kolegą i przebierając szybko nogami wyszliśmy ze Skrzydła Szpitalnego. Postanowiliśmy się rozdzielić, by w ten sposób znaleźć szybciej Thomasa, który mógł być wszędzie. Ja miałem sprawdzić bibliotekę, zaś Syri poszukać na korytarzu kogoś, kto mógłby znać drugiego z bliźniaków, by przekazać mu wiadomość, lub chociaż wiedziałby gdzie on jest.
W takich chwilach żałowałem, iż nie znam większej ilości przydatnych zaklęć, które mogłyby ułatwić mi szukanie. Był to wystarczający powód by zmusić mnie do większego wysiłku i zachęcić do cięższej pracy zarówno w tej chwili, jak i w przypadku nauki. Bezsilność była dla mnie największym przekleństwem, które od zawsze mnie męczyło.

środa, 20 kwietnia 2011

Kartka z pamiętnika CXXII - Thomas Mares

Posiadanie brata bliźniaka było czymś cudownym i nie sposób wyrazić, jak cenna jest ta osoba dla człowieka, który spędza z nią niemal całe życie, a co dopiero, gdy w grę wchodzi miłość bynajmniej nie braterska. Karel był moją prawą ręką, nie tylko w przenośni, co tylko pogłębiało nasze przywiązanie do siebie i sprawiało, że czułem się od niego uzależniony niemal, jak małe dziecko, które by przeżyć potrzebuje opieki matki. Nie przyznawałem się jednak do tego, że, od kiedy naprawdę obciął włosy na krótko podświadomie szukałem jego towarzystwa, byleby w jakiś sposób ponownie być z nim związanym. Zupełnie nie potrafiłem tego wyjaśnić nawet sobie samemu. Nie przywiązywałem wielkiej wagi do wyglądu brata, który nie różnił się do tej niczym, a jednak tak diametralna zmiana wywarła na mnie większy wpływ niż na niego. Jakbym nagle spuścił go ze smyczy i teraz nie mógł nim kierować pozwalając by sam decydował za siebie. Nigdy nie posądziłbym się o podobną chęć posiadania go na wyłączność. Teraz wiedziałem znakomicie, jak bliski był mi mój brat i jak dalece potrafiłem zagłębić się w swoich pragnieniach, byleby nie oddawać nikomu tego, co było moje.
W tej chwili nie byliśmy niestety razem, co wydawało mi się nienaturalne. Wcześniej nie jednokrotnie rozstawaliśmy się na ten niedługi czas przerw między zajęciami, ale nigdy dotąd nie odczuwałem tego tak dotkliwie.
Postanowiłem wyjść mu na spotkanie, chociaż nie specjalnie wiedziałem, gdzie mógł się znajdować. Był moim bliźniakiem, więc liczyłem na jakieś nadnaturalne zdolności, które pozwalałyby nam komunikować się ze sobą niewerbalnie i przede wszystkim nieświadomie. To wiele by mi ułatwiło, chociaż nie miałem jak dotąd pojęcia, czy wszystkie te plotki o więzi łączącej bliźnięta są rzeczywiście prawdą. Nie było okazji byśmy to sprawdzili z Karelem. Teraz chciałem przeprowadzić niewielkie studia na ten temat. Potrzebowałem tego, by być spokojniejszym.
Chociaż błąkałem się bez celu i nie miałem żadnej dobrej wymówki, by uzasadnić moje ewentualne pojawienie się w pobliżu brata, to liczyłem na moją zdolność improwizacji. Nie chciałem przecież by poczuł się w jakikolwiek sposób kontrolowany.
Jakimś nieznanym mi sposobem trafiłem na Karela przy schodach między piętrami. Nie odbyło się to za sprawą żadnych wspaniałych umiejętności telepatycznych, ani żadnych innych. Po prostu miałem szczęście, że wymyślana na poczekaniu wyliczanka wskazywała mi drogę aż do tego miejsca.
Mina chłopaka wskazywała na pozytywne zaskoczenie, kiedy dostrzegł mnie zaledwie o jakieś piętnaście schodów poniżej miejsca, gdzie stał on wraz z kolegą z naszej grupy, z którym się niemal przyjaźnili. Uśmiech, jaki mi posłał był naprawdę imponujący, chociaż trochę inny niż zwykle. Zupełnie, jakby chłopak zmienił się wraz z fryzurą. Nagle wydawał mi się bardziej otwarty na świat i innych ludzi. Mogło to być tylko i wyłącznie moim wyobrażeniem, chociaż nie byłem w stanie zaprzeczyć słuszności swoich spostrzeżeń. Przecież miałem do czynienia ze swoim kochankiem, a więc musiałem znać go na tyle dobrze, by chociaż w nikłym stopniu być w stanie ocenić jego nastrój.
- Dobrze, że tutaj jesteś. Poniesiesz moją torbę, jest ciężka. – jego wargi rozchyliły się ukazując pełne uzębienie.
Nie potrafiłem mu odmówić, kiedy wydawał się prosić tym jakże maślanym wzrokiem, którego jednak nie pokazywał nikomu innemu. Bez zastanowienia ruszyłem żywo do góry. Nie dzieliło nas wcale tak wiele, kiedy zakręciło mi się w głowie, na niespełna sekundę przyćmiło mnie, a kiedy odzyskałem pełne panowanie nad sobą zauważyłem, że mój brat kiwa się niebezpiecznie, a nagle runąć przed siebie. Złapałem go, ponieważ cudem w nagłym przypływie energii moje ciało samo zadziałało. Objąłem go mocno zaskoczony.
- Karel? – rzuciłem mając nadzieję, że to tylko jakaś dziwna forma jego bliższego powitania ze mną, niestety myliłem się. Chłopak zdecydowanie leżał nieprzytomny w moich ramionach, a ja nie miałem pojęcia, co mogło się stać. On zawsze był okazem zdrowia, a jeśli już chorował to rzadko i mało poważnie, zaś o czymś takim, jak utrata przytomności nie było całkowicie mowy. A jednak teraz miałem go bezwładnego w swoich objęciach i poczułem, jak panika przepełzła po całym moim ciele w postaci zimnych dreszczy.
- Biegnij do Skrzydła Szpitalnego i powiedz, że go przyniosę zaraz. – powiedziałem pospiesznie do kolegi z grupy. Sam za to wziąłem brata na ręce. Był tak lekki, że z trudem mogłem uwierzyć, iż jest moim bliźniakiem. Zupełnie jakby wcale nic nie jadł i tylko czasami wkładał coś do ust, by zaspokoić podstawowe potrzeby ludzkie, ale nie przesadzać.
Najbardziej bałem się, że to coś poważnego. Postanowiłem, więc przyspieszyć i czym prędzej dostarczyć chłopaka w odpowiednie miejsce, gdzie ciągle znajdowałby się pod fachową opieką.
- Coś ty w ogóle narozrabiał tym razem? – mruknąłem do nieprzytomnego i wpadłem do wielkiego, jasnego pomieszczenia. To tam na najbliższym z łóżek, byleby było mu wygodnie, położyłem Karela. Nie zdążyłem mrugnąć okiem, a szkolna lekarka już była przy nas i zabrała się za badanie. Zadawała mi przy tym pytanie za pytaniem, a do mnie nie docierała ani ich treść ani tym bardziej sens moich własnych odpowiedzi. Byłem zbyt przejęty tym wszystkim. Bo jak to możliwe, że okaz zdrowia i piękna nagle pada zemdlony? Gdyby nie było mnie wtedy na tamtych schodach może spadłby na sam ich dół, a wtedy mógłbym go nawet stracić. Nie pojmowałem, co takiego miało wtedy miejsce, za to teraz miałem większe powody do zmartwień.
- Co z nim? – zapytałem nie zająknąwszy się nawet, co było na pewno jednym z moich wielkich wyczynów.
- Jest osłabiony. – otrzymałem odpowiedź wypowiedzianą uspokajającym tonem. – Musi brakować mu witamin i na pewno nie odżywia się właściwie. Gdy ukryje wszystko pod ubraniami wtedy ciężko to dostrzec, ale jednak jest za chudy. – pokazała mi jego ciało pod swetrem. Ostatnio nie miałem okazji się z nim kochać, więc nie widziałem zmian, który nastąpiły w organizmie mojego brata.
- Chce pani powiedzieć, że się odchudza? – zamrugałem szybko, niedowierzająco. Przecież Karel był idealny i nie potrzebował się nijak katować. Jak więc było możliwe, że nagle jego stan zdrowia uległ takiej zmianie?
- Nie wykluczam, że to właśnie było przyczyną. – powiedziała poważnie Pomfrey. – Nie mniej jednak zrobię kilka badań, więc wolę by został tutaj na jakiś czas. Powiedzmy, że do trzech dni.
- Ale mogę z nim na razie zostać?
- Yhm... – kobieta zawahała się. – Nie za długo. – przytaknęła mi i oddaliła się niewątpliwie by przygotować się do badań, jakie planowała robić.
Złapałem Karela za rękę i ściskałem ją gładząc przy tym opuszkami palców. Chciałem by szybko poczuł się dobrze i powiedział mi, co się dzieje. Nie zauważyłem przecież u niego jakiś specjalnych zmian, a to teraz dręczyło mnie najbardziej. Przecież byłem jego bratem i jednocześnie chłopakiem, więc jakim cudem mógłbym nie dostrzec, że coś mu jest? To wydawało mi się tak nieprawdopodobne, że z trudem powstrzymywałem gniew na samego siebie i na niego. Powinien mi powiedzieć, jeśli coś złego się z nim działo. Ufał mi, tego byłem pewny, a jednak to, co się teraz działo stawiało pod znakiem zapytania wszystko.
Poczułem, jak jego dłoń mocniej zaciska się na moich palcach, ale nie ocknął się. Jego oddech był równy, usłyszałem nawet ciche chrapnięcie. Najwyraźniej chłopak przeszedł od razu z nieprzytomności do snu.
Patrzyłem na jego twarz, tak zmienioną przez fryzurę, na wyraźne rysy twarzy, usta, które miałem ochotę całować. Postawiłem sobie za punkt honoru zrobić coś z ta sprawą i zadbać o mojego brata. Cokolwiek by mu nie było wydawało mi się bardzo ważnym, by więcej nie dopuścić do podobnej sytuacji.
Kiedy zobaczyłem Pomfrey wychodzącą ze swojego gabineciku ze strzykawką i igłą wiedziałem, co się zaraz będzie działo. Wyprosi mnie pod pretekstem badań, toteż pocałowałem dłoń Karela i szeptem obiecałem, że jeszcze dziś go odwiedzę bez względu na to, czy nadal będzie spał, czy też dojdzie do siebie.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Jak radzić sobie z Jamesem

27 października
Niedawne oświadczenie Jamesa mogło wydawać się kiepskim żartem, niestety wszystko wskazywało na to, że bliżej było temu do prawdy, niż kawału. Na co dzień był niemiły, opryskliwy i nie wyczuwało się w nim chęci pogodzenia się ze mną, za to wystarczyło, że Syriusz znikał z oczu, a już w Pottera wkradała się nowa energia i starał mi się przypodobać, czy raczej planował siłą zyskać moje uznanie. Było to niesamowicie denerwujące, jednakże nadal nie chciałem mówić o tym Syriuszowi, więc siłą rzeczy wytrzymywałem nachalne zachowanie Jamesa.
Dzisiejszego dnia wyjątkowo słońce świeciło ciepło, co zachęciło niemal cały Gryffindor do wyjścia na błonia pozostawiając w Pokoju Wspólnym niedobitki, jak na przykład mnie i moich przyjaciół. Syriusz otrzymał niewielkie zlecenie od Wavele, więc jego zadaniem było bieganie po szkole i upominanie uczniów o niedoniesionych jeszcze wypracowaniach z run. Oznaczało to, że mój dzień nie będzie należał do nazbyt wesołych. Już przeczuwałem kłopoty widząc, jak James nasłuchuje, o czym to rozmawiam z Blackiem. Gdybym mógł błagałbym kruczowłosego by mnie nie zostawiał.
Wystarczyła chwila, Syriusz wyszedł by zająć się swoimi obowiązkami, a Potter już był na nogach ignorując wszystko wokół. Miał w nosie obecność Andrew i Petera, podobnie jak to, że oni mogliby powiedzieć o wszystkim mojemu chłopakowi. Uważał prawdopodobnie, że jest nietykalny, skoro do tej pory wszystko uchodziło mu na sucho. Tak naprawdę wcale nie wiedziałem, co mogło siedzieć w jego szalonej głowie i wcale mnie to nie interesowało. Miałem wystarczająco wiele zajęć i bez studium psychologicznego szaleńca, zaś w tej chwili bardziej interesowała mnie czytana książka niż cokolwiek innego.
- Remusie. – James mówił melodyjnym głosem stając za moimi plecami. Miałem go serdecznie dość, gdy tylko wypowiadał moje imię, a co dopiero, gdybym miał z nim rozmawiać.
- Daj mi spokój, jestem zajęty. – rzuciłem, chociaż równie dobrze mogłem go ignorować. Obawiałem się jednak tego, co może mieć w zanadrzu i tym samym musiałem reagować na jego zaloty w jakiś sposób.
- Ale ja mam dla ciebie prezencik!
Koło głowy zadyndał mi jakiś pakunek. Czułem się niezręcznie i naprawdę źle, kiedy musiałem przechodzić przez to wszystko z wymuszonym spokojem. Nie byłoby w tym wszystkim nic złego, gdyby tylko intencje Jamesa były zupełnie inne, tym czasem on chciał mnie za wszelką cenę przekabacić na swoją stronę. W takiej sytuacji nie mogłem sobie pozwolić na zbytnią poufałość.
- Nie dzięki. Zostaw sobie na święta, bo coś czuję, że nie dostaniesz w tym roku wielu upominków. – chciałem ponownie zagłębić się w lekturze, by nie myśleć o piętrzących się problemach. Z każdą chwilą byłem coraz to bardziej poirytowany i oddałbym wiele byleby tylko pozbyć się tej natrętnej wielkiej muchy, jaką był J. Sam siebie nie podejrzewałem o taki brak silnej woli.
- To nieładnie z twojej strony. Poczuję się urażony.
„Trochę mnie to mało obchodzi” pomyślałem, ale podarowałem sobie głośne komentarze.
Dopiero, kiedy łapska okularnika znalazły się na moich bokach, a jego broda na moim ramieniu zareagowałem gwałtownie. Poderwałem się z miejsca odpychając go i wycelowałem różdżkę prosto w jego nos. Tego było już za wiele, a moja cierpliwość wyczerpała się. Nie mogłem dłużej być miłym Remuskiem, kiedy on wykorzystywał moją chwilową dobrą wolę. Po prostu musiałem działać.
Wypróbowałem na chłopaku zaklęcie, o którym właśnie czytałem, jeszcze zanim zdołałem pomyśleć, co robię. Jedna chwila i Potter miał zęby po pas oraz półmetrowy nos.
- Och, wybacz, nie chciałem. To nowe zaklęcie i nie wiem, jak je odwrócić. – specjalnie wypowiedziałem te słowa sztucznie, z lekką ironią. J. nie był w stanie nawet odpowiedzieć. Chyba był przerażony tym, że byłem w stanie go zaatakować i tarnsmutowałem jego ciało uwydatniając odrobinę nieprzeciętną „urodę” chłopaka. Aż za dobrze wiedziałem, że tego rodzaju zaklęć mieliśmy uczyć się dopiero w szóstej klasie, ale nie mogłem inaczej zareagować na arogancję okularnika, który teraz przypominał jakiegoś bardzo dziwnego królika. Dostał za swoje, zaś ja nie planowałem nic więcej z tym robić. Co najwyżej tylko pogrążyłbym go bardziej.
James chyba zrozumiał, że nie żartowałem w kwestii przeciw-zaklęcia, gdyż w zaledwie dwie sekundy pędził już przez dziurę za portretem zapewne planując szukać pomocy u pani Pomfrey. Zastanawiałem się, jaką będzie miała minę, kiedy zobaczy Jamesa w takim stanie. Peter i Sheva pospadali ze swoich krzeseł i pełzając starali się zniknąć w naszej sypialni, by tak w spokoju przeczekać swój mały napad spowodowany widokiem zmienionego Pottera. Ich głośne chichoty na pewno zwróciłyby uwagę wszystkich osób w okolicy, więc nawet ja uważałem, że lepiej było by się ukryli w naszym pokoju na czas trwania tej burzy śmiechu. Cóż ja mogłem zrobić? Przynajmniej oni dobrze się bawili, gdy ja nadal byłem zdenerwowany i daleki od uznania tego zajścia za zabawne. Nie wiele osób miało prawo mnie dotykać, a już na pewno nie planowałem pozwalać na to tej jednej osobie, która potrafiła wyprowadzić w równowagi każdego.
Pojawienie się Syriusza w Pokoju Wspólnym uprzytomniło mi, że chyba jednak trochę przesadziłem. Już teraz zacząłem myśleć nad dobrą wymówką, gdyż sądząc po jego minie musiał spotkać okularnika, gdzieś po drodze.
- Czy ja dobrze widziałem...? – rozejrzał się dookoła, jakby liczył na równie egzotyczny widok.
- James zgłosił się na ochotnika żebym mógł wypróbować nowe zaklęcie. – naciągnąłem prawdę niemal do rozmiarów kłamstwa. – Tylko zapomniałem, że przeciw-zaklęcia są dopiero dwa rozdziału później, więc nie potrafiłem go doprowadzić do poprzedniego stanu. – wymyśliłem coś wiarygodnego. Nie mogłem niestety pochwalić się niczym więcej, ponieważ szkolna pielęgniarka jak burza wpadła przez dziurę.
- Lupin! – zaskrzeczała głośno i już wiedziałem, że nie czeka mnie miłe spotkanie i rozmowa o niczym. – Od kiedy to wolno ci eksperymentować na kolegach?! Szlaban! I żeby mi to był ostatni raz! – aż poczerwieniała.
Syriusz zachichotał cicho pod nosem, kiedy ona ziała ogniem. Niestety kobieta usłyszała i jej wściekłe spojrzenie zwróciło się na kruczowłosego.
- Black, szlaban! – warknęła odrzucając do tyłu włosy, które opadły jej na oczy.
Uśmiech chłopaka zbladł. Zaczął spoglądać to na mnie, to na kobietę, a po chwili uśmiechnął się ponownie. Wiedziałem, co chodziło mu po głowie i na co liczył. Dla mnie było to oczywiste.
- Remi, kto tak ryczy jak smok...? – Andrew zwabiony zapewne krzykami w Pokoju Wspólnym wychylił się z sypialni i nie dodał nic do swojego pytania, chociaż zapewne miał ochotę to zrobić.
- Do siebie! – krzyknęła rozkazująco Pomfrey i tylko samobójca miałby ochotę się jej przeciwstawiać. – Ale już!
Trzaśnięcie drzwiami i nie wątpiłem, że nie zobaczę kolegów póki nie będą całkowicie pewni, że niebezpieczeństwo minęło. Nie ośmieliłem się nawet westchnąć.
- Za tydzień o osiemnastej! – wydyszała zdenerwowana kobieta i wychodząc zdążyła się jeszcze potknąć. Obrzuciła nas tym bardziej mrożącym krew w żyłach spojrzeniem zabraniając śmiechu i zniknęła mrucząc coś do siebie pod nosem.
Przez dobre dziesięć minut nie ruszaliśmy się z miejsca by mieć pewność, że nie postanowi nagle wrócić.
- To tak, jak już miałem szczęście i nie łapałem żadnych szlabanów ostatnimi czasy. – szepnąłem wycofując się na palcach w stronę naszego dormitorium. Nie chciałem być we własnej skórze, gdyby Pomfrey wróciła zaraz po tym, jak ponownie przyjrzy się Jamesowi, któremu brakowało tylko długich uszu, by mógł naprawdę robić za królika. Nie mniej jednak zasłużył sobie na to i teraz czułem pełną satysfakcję z tego, co zrobiłem.

piątek, 15 kwietnia 2011

Kartka z pamiętnika CXXI - Denny 'Blood' Zachir

Tego dnia nie nazwałbym perfekcyjnym. Daleko było mu nawet do przeciętnego, a w takich chwilach naprawdę nienawidziłem życia, zaś tym, czego najbardziej nie chciałem oglądać był głupkowaty uśmiech Alena, który odpowiadał nim dosłownie na wszystko. Zdawałem sobie sprawę z tego, jak wiele zrobił dla mnie ten chłopak, jak bardzo się starał i jak łatwo było go zranić, nawet, jeśli tego nie pokazywał. Nie wątpiłem, że to właśnie ja przyczyniłem się do części ran, jakie musiały widnieć na jego sercu. Nie byłem z tego dumny, ale nie miałem także na to wpływu. Chłopak sam się do mnie kleił, sam narażał się na moje humorki, złość, na wszystko, co mogłem mu dać. Jakkolwiek nie zawracałem sobie tym specjalnie głowy, tak wolałem zejść mu z oczu. Wyniosłem się, więc z samego rana, a ponieważ zbyt dobrze znałem mojego codziennego prześladowcę postanowiłem zostać w Pokoju Wspólnym z daleka od wzroki innych. Neren będzie skłonny przeszukać cały zamek, ale to jedno miejsce pozostanie nieruszone, co było wynikiem jego wyjątkowości.
Wystarczyło, że ułożyłem się w miarę wygodnie z torbą wypełnioną moimi zajęciami na pół dnia, a już usłyszałem głośny trzask drzwi naszej sypialni. Nie musiałem wcale widzieć wychodzącego, by wiedzieć, kim jest. Tupot stóp i już go nie było. Miałem dłuższą chwilę, zanim Alen zdoła sprawdzić najbardziej prawdopodobne miejsca w zamku, gdzie mógłby mnie znaleźć.
W tym czasie wiele osób opuściło już swoje pokoje i niespiesznie okupowało Pokój Wspólny. Nikomu nie spieszyło się na śniadanie, jako że weekendowe lenistwo potrafiło zniechęcać do zbędnego ruchu. Sam nie miałem ochoty na jedzenie czegokolwiek, więc nie interesowały mnie plany innych. Chciałem tylko przeczekać swój zły dzień w miarę względnym spokoju.
- Widział ktoś Blooda?! – nie nazwałbym tego nigdy subtelnym pytaniem. Alen wrócił i bezpardonowo wydarł się na cały Pokój Wspólny i zapewne połowę korytarza za wejściem.
Jakiś chłopak niemal na mnie wlazł zagapiwszy się na wydzierającego Nerena. Kopnąłem go bezpardonowo w kostkę, by na następny raz uważał jak idzie. Syknął i miał zamiar odpowiedzieć na to tym samym, jednak widząc, że ma do czynienia ze mną zrezygnował z opcji robienia kłopotów.
- Ej, ty! – rzucił w przestrzeń, a jego słowa na pewno skierowane były do mojego uciążliwego przyjaciela. – On... – nie skończył.
Moja różdżka właśnie wbijała się w jego krocze boleśnie godząc w najczulszy punkt męskiego ciała. Spojrzał na mnie przelotnie.
- Ja chyba widziałem go gdzieś koło Wielkiej Sali. – dodał zdecydowanie łagodniej, niż zaczynał. Każdy zdrowo myślący zacząłby się zastanawiać, jak to możliwe, ale nie Alen. Ten naiwny głupek pozwoliłby sobie wcisnąć wszystko nie myśląc wiele na temat pojęć takich jak kłamstwo.
- Oj. – mój kolega jęknął głośno, a jego westchnienia zbliżyły się niebezpiecznie do mojej kryjówki. Jeśli zdołał się czegoś domyślić wtedy nie będzie dla mnie ratunku, a moja frustracja wywołana nowym dniem zostanie wyładowana na nim. Całe szczęście sofa, za którą siedziałem zaskrzypiała, a moja niedoszła ofiara zmyła się, czym prędzej z zasięgu wzroku i różdżki.
Powróciłem do czytanego eseju, który miałem zamiar poprawić szybko i zając się czymś innym, ale mój umysł był teraz pochłonięty faktem, że Alen siedzi zaraz za mną i nie ma o tym pojęcia. Niemalże widziałem przed sobą obrazek, jaki tworzyliśmy oddzieleni fizycznie wyłącznie kilkoma centymetrami materiału i drewna, zaś psychicznie zupełnie sobie obcy i dalecy.
- Widzisz, Blood?
Aż serce podeszło mi gardła, a dłonie zacisnęły na pergaminie, gdy głos Alena doszedł moich uszu. Czyżbym się pomylił i jednak zostałem odkryty?
- Poszedł sobie.
Poczułem ulgę i złość. Chłopak mówił do swojego pluszowego miśka, z którym świntuszył niebywale często, a którego strzegł niczym skarbu. Nigdy nie zostawiał mnie sam na sam z tą zabawką, wiedząc, że pozbyłbym się jej od razu. Musiałem, więc dzielić swój pokój z miśkiem wykreowanym na mnie.
- Zostawił mnie i nie powiedział ani słowa, gdzie idzie. – ciągnął Neren, a ja słuchałem, nie mając specjalnie innego wyjścia. – Może mnie nie lubi, jak myślisz? Ale przecież ostatnio nie zrobiłem nic żeby go zdenerwować. – nie zwracał nawet uwagi na otaczających go innych uczniów, więc nie dziwiłem się, że inni uważali Alena za niebezpiecznego dziwaka. – Byłem grzeczny! No, może trochę się wściekał, kiedy w nocy podglądałem czy śpi, ale to tylko chwilę. Może, jeśli cię pocałuję to zamienisz się w prawdziwego Blooda, co? Spróbujemy.
W chwilowym przypływie furii chciałem wstać i siłą zabrać chłopakowi tę głupią zabawkę. Słyszałem nawet okropne mlaśnięcie, kiedy musiał się od niej odsunąć.
- Nie działa. – komentował głośno. – Więc może, jeśli cię podniecę? Jestem sfrustrowany, chcę to z tobą zrobić. – zmienił ton traktując pluszaka, jakby teraz naprawdę był mną. – Jestem głodny, więc zjem ciebie. Chodźmy do pokoju. – wydawał się mruczeć do miśka. Tego było za wiele. Wiedziałem, że jeśli na to pozwolę wtedy Alen zacznie ocierać się o moją zabawkową wersję i jęczeć zupełnie jakby miał do czynienia z prawdziwym mną. Nie jednokrotnie trafiłem na sytuację, kiedy to właśnie robił i kończyło się to walką o tę pozszywaną kupkę pluszu.
- Jesteś popieprzony! – warknąłem głośno.
- Blood?! Ty mówisz?!
Na usta cisnęło mi się przekleństwo.
- Wypieprz tego głupiego miśka! – wstałem i uderzyłem Nerena w głowę, by oprzytomniał zamiast wpatrywać się zszokowanym wzrokiem w pluszaka. – To jest wypchana śmieciami szmata, jakim cudem miałaby do ciebie mówić!
- Blood! – wstał gwałtownie i zmiażdżył mnie w uścisku swoich ramion. – Gdzie ty byłeś? Szukałem cię wszędzie!
- Robisz przedstawienie, odczep się. – odepchnąłem go od siebie. – Nie jestem dzieckiem, zadbam sam o siebie, więc przestań się za mną uganiać. I nie wkładaj tego miśka w spodnie!
- Ale... – chłopak odsłonił krocze. Jego członek podniósł się do połowy pod materiałem i nie chciałem wiedzieć, w którym momencie się to stało.
- Nie interesuje mnie to. Jeśli zobaczę, że znowu pierzesz tego śmiecia poproszę o przeniesienie mnie do innego pokoju, chociażbym miał błagać. – ostrzegłem poważnie. Alen naprawdę potrafił irytować i nie wiedział jak się zachować. Zupełnie nie pojmowałem, jakim cudem mogłem się do niego przywiązać.
- To nie śmieć, to ty. – przytulił do siebie niedźwiedzia i smutnym wzrokiem patrzył w dół.
- Zabieraj się na śniadanie. – rozkazałem mu nadal mało przyjemnym tonem. Nie miałem ochoty udawać dobrego, a on powinien się cieszyć, że nie zacząłem być brutalny, kiedy tylko mnie zdenerwował.
- A nie uciekniesz?
- Cholera, Alen, ja nie uciekam, ja się odseparowuję od takiego jednego upierdliwca, który trzyma się mojego tyłka, jak matczynej szaty. Mam coraz gorszy dzień, więc jeśli nie zejdziesz mi z oczu zrobię ci dziś krzywdę. Tobie, albo sobie. – dodałem na koniec.
Chłopak podniósł gwałtownie głowę, a jego oczy były większe niż zazwyczaj. Chciał sprawdzić, czy nie kłamię i mógł mieć pewność, że daleki byłem od żartowania w jakikolwiek sposób.
- Przepraszam! – rzucił i wybiegł z Pokoju Wspólnego nie patrząc na mnie więcej. Byłem pewny, że teraz zje śniadanie, tak jak należy, a później zajmie się czymś unikając mnie jak ognia. Gdybym tylko wcześniej uświadomił sobie, że wystarczy jedna, dobrze sformułowana groźba, by mieć go z głowy, wtedy użyłbym tego sposobu już dawno temu. Teraz za to miałem cały dzień na wyżycie się i uspokojenie poszarpanych nerwów. Pozbierałem, więc wszystkie swoje rzeczy i wyszedłem z Pokoju Wspólnego planując spędzić cały ten dzień w bibliotece, gdzie nikt ze znajomych się nie pojawi. Było to najlepszym i jedynym, co można było robić w tej szkole.

środa, 13 kwietnia 2011

Nieoczekiwane

24 października
 Niewiele działo się ostatnimi czasy, nie licząc większej ilości zadań i nauki, co nie należało do rozrywek godnych osoby Syriusza Blacka, czy Jamesa Pottera, który więcej czasu niż zwykle spędzał na narzekaniu do każdego, byleby tylko trzymać się ode mnie z daleka. Nie wątpiłem, że gdyby mógł przeniósłby się do innego pokoju i tym samym ograniczył naszą znajomość do niezbędnego minimum. Do tej pory nie wierzyłem, że ktoś taki jak on może się do tego stopnia wściekać. Było to jedno z dziwniejszych uczuć, jakie miałem, świadomość, że tracę jednego z przyjaciół. Nie było w tym jednak mojej winy, ale w pełni odpowiedzialność ponosił Potter. Zignorowałem, więc jego głośne i żałosne jęki dochodzące z fotela przy kominku, gdzie dorwał kilku pierwszorocznych zmuszając ich do wiernego słuchania, jego narzekań. Nie interesowało mnie, co robi. Byłem na niego wściekły za to, że nie doceniał mnie i moich starań. Tym samym nie zapowiadało się na szybkie zażegnanie konfliktu.
 - Re-mu-sie! – Zardi pojawiła się w Pokoju Wspólnym ze miłym uśmiechem na ustach, jak to miała w zwyczaju. – Syriuszu, przesiądź się. – wskazała wymownie na krzesło stojące dalej ode mnie. – Nie patrz tak, tylko sio!
- Przecież z nim zerwałaś... – Black niepewnie spoglądał na dziewczynę, jakby obawiał się, że czegoś nie wie. Ona rozwiała wszystkie jego wątpliwości.
- Tak, ale to nie znaczy, że nie mogę czegoś od niego chcieć. Zerwaliśmy w przyjacielskich okolicznościach, więc zabieraj tyłek i odstąp mi miejsce. Już! – rozkazała i nie czekając wcisnęła się na niewielki kawałek krzesła koło Syriusza spychając go sobą, póki sam nie ustąpił i nie odsunął się od nas.
Ja sam nie pojmowałem zbyt wiele. Nie planowaliśmy niczego po naszym fikcyjnym zerwaniu nie mniej fikcyjnego związku.
 - Nie gryzę! – prychnęła kładąc przede mną swoje notatki z transmutacji. – pomożesz mi z nauką. Wyłączyłam się na zajęciach i teraz nie rozumiem tego, o tutaj. – pokazała palcem odpowiedni fragment. – Ale ja naprawdę nie zjadam w całości! – wyszczerzyła się. – Wolę mięso w kawałkach.
- Nie rozumiesz czegoś tak prostego? – Syriusz wychylił się nad stołem zaglądając w notatki dziewczyny, która gdyby mogła na pewno zabiłaby go wzrokiem, lub rzuciła jedno z zaklęć niewybaczalnych.
- Pan się zamknie i nie odzywa. – syknęła na niego, chociaż nie byli wcale na wojennej ścieżce. Raczej drażnili się ze sobą, co przy okazji zostało przez nią wykorzystane. – Evans się wścieka, bo nadal nie znalazła tego, który do niej pisał. Podobno pomaga w nauce wszystkim pierwszorocznym. – zachichotała i nie dziwiłem się temu. – Jest tak pochłonięta dochodzeniem do tego, kto się w niej zakochał, że zapomina o swoich koleżankach. Plan się powiódł i na pewno nie prędko Żmija sobie o was przypomni.
 Byłem wdzięczny Zardi, za uwagę, jaką poświęcała naszym sprawom, za opiekę, jaką nas otaczała i pomoc, na którą zawsze mogliśmy liczyć. Zastanawiałem się, co ona z tego może mieć, jednak w jej przypadku materializm na pewno nie miał nic do rzeczy.
Puknęła mnie palcem w ramię i wymownie wskazała na transmutację. Przypomniała mi, że miałem jej z tym pomóc. Zabrałem się, więc od razu do pracy. Dziewczyna była pojętna i wiele sama już potrafiła, co w ostateczności zaowocowało szybkim zakończeniem małych korepetycji.
- Ha, to wiele tłumaczy! – mówiła rozentuzjazmowana. – Nie, Syriuszu, nie podnoś się, jeszcze się nigdzie nie wybieram. – machnęła ręką i rozsiadła się wygodniej na swoim miejscu. – Dobra, idę!
Dopiero, kiedy spojrzałem na Blacka zrozumiałem, co się dzieje. Tym razem to on słał gromy w stronę dziewczyny i groził jej milcząco torturami, jeśli się zaraz nie ulotni. W takiej sytuacji najlepszym rozwiązaniem było ulotnienie się w pośpiechu.
Zebrałem, więc swoje rzeczy, gdy Zardi już dorwała kuzynkę i zapomniała o nas całkowicie.
Syri wyczuł moje intencje, a na jego ustach pojawił się naprawdę szeroki uśmiech. Zupełnie, jakby czytał w moich myślach zagłębiając się w te jego rejony, do których sam nie miałem dostępu. Aż przełknąłem głośno ślinę, kiedy zaczęło do mnie docierać, o czym musiał w tej chwili myśleć.
- Żadnych pieszczot. – szepnąłem podchodząc do niego blisko, by nikt nie słyszał. Ukryłem twarz we włosach, by nie wzbudzać podejrzeń jej czerwienią. – Nie na stałe, ale na razie. – dodałem by się nie denerwował, albo nie uznał, że nie chcę. Po prostu czułbym się dziwnie, gdyby nagle do pokoju wszedł któryś z chłopaków, co wcześniej miało miejsce. Poza tym nie chciałem zaniedbywać Shevy, który w tej chwili był u dyrektora, a który naprawdę planował się przenieść po tym roku.
- Ale buziaka dostanę, prawda? – powiedział do cicho prosto do mojego ucha i podrażnił je zębami zanim nie odsunął się szybko wspinając po schodach do dormitorium chłopców. Nie musiał słyszeć mojej odpowiedzi, ponieważ dobrze ją znał.
 - Syri! – Sheva wpadł do Pokoju Wspólnego zanim jeszcze zdążyliśmy podejść do drzwi naszej sypialni. - Wavele chciałby żebyś przyszedł do niego dzisiaj. Pyta czy nie chcesz na nowo podjąć swoich lekcji podrywania. – dodał cicho. – Ma trochę czasu i może go poświęcić właśnie na to, gdybyś nadal tego potrzebował.
Chłopak spojrzał na mnie. Skinąłem głową uznając, że nigdy nie możemy być całkowicie pewni, że pozbyliśmy się problemu, jaki stanowiły ciekawskie osoby. Black tupnął za to rozeźlony nogą i nadąsany pomaszerował w stronę dziury za portretem. Wyglądał jak przerośnięte dziecko, ale miał w sobie coś jeszcze, dumę, którą było widać w sposobie poruszania się, wyprostowanej sylwetce.
Wraz z Shevą udałem się do naszego pokoju nie spodziewając się, że James uda się tam za nami. Zrobił to jednak i stanął w drzwiach w rozkroku, podparty pod boki i wyglądał doprawdy komicznie. Ani ja, ani Andrew nie wiedzieliśmy, o co mu chodzi, czego się spodziewać i co mogło przyjść do głowy okularnikowi.
- Lupin. – rzucił wyzywająco, jakby zaraz miał sięgać po różdżkę, by się pojedynkować.
- Czego chcesz? – warknąłem poirytowany. Sam nie wiem, dlaczego, ale Potter sprawiał teraz, że miałem ochotę pokazać kły i pazury. Rozszarpałbym go na kawałki, gdybym miał okazję, ale tylko w marzeniach. Nie byłem chętny krzywdzić kogokolwiek naprawdę.
- Jestem łaskawy i uczyniłem cię właśnie swoją kolejną sympatią. Kiedy chcesz potrafisz być ostry, więc jesteś w moim typie!
Cisza... Cisza... Cisza... Ptaszek przeleciał za oknem, zaświergotał i zniknął... Ktoś krzyknął coś na błoniach... Cisza...
Wpatrywałem się w Jamesa, jakbym oczekiwał, że zaraz coś doda, że się roześmieje mówiąc, że to dowcip i daliśmy się nabrać. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Nawet Sheva nie był w stanie wydobyć z siebie głosu, co nie często mu się zdarzało.
Nie wiem ile czasu mogło minąć.
- Snape podrzucił ci jakiś eliksir i wypiłeś do dna, co? – Andrew objął mnie ramieniem opiekuńczo. – Teraz się znęcasz nad biednym Remusem psychicznie. Nie wstyd ci? – miałem wrażenie, że jednak nawet w głosie chłopaka słychać było swoistą niepewność. On nie wątpił, że Potter jest poważny, a ja również daleki byłem od śmiechu.
- Nie interesuje mnie, co masz do powiedzenia. Remus jest moim nowym celem i tyle. Nawet Black nic z tym nie zrobi, a tylko może skończyć, jako deser dla pupili Hagrida z Zakazanego Lasu. A teraz wybaczcie, ale mam coś jeszcze do zrobienia. – i już go nie było.
Spojrzałem na Shevę, a on na mnie. Miałem ochotę roześmiać się histerycznie. Brakowało mi tylko tego, żeby Potter skończył, jako wariat. Nie wątpiłem, że coś mu się stało i powinien zgłosić się do pani Pomfrey po leki.
- Nie wypada mówić, że ci współczuję, nie? – Andrew wziął głęboki, niepewny oddech i poklepał mnie po plecach. – Wiem, że jesteś w szoku, ja także i właśnie naszła mnie ochota na galaretkę. Jestem pewny, że galaretka pozwoli nam się obudzić z tego koszmaru. Idziemy?
- Wszędzie byleby najdalej od tego wariata. – zgodziłem się na propozycję przedwczesnego podwieczorku, którym miałem ochotę objeść się do nieprzytomności, gdyby było to w ogóle możliwe. Musiałem zasłodzić swój umysł, by mógł znowu sprawnie funkcjonować.

niedziela, 10 kwietnia 2011

Kartka z pamiętnika CXX - Gellert Grindelwald

Tym, co na samym początku rzuciło mi się w oczy było to spojrzenie niesamowicie niebieskich tęczówek Albusa, które przenikały mnie na wskroś, wydawały się czytać w myślach i widzieć więcej niż mogłoby się wydawać. Podczas naszego pierwszego spotkania czułem się nagi, gdy patrzył na mnie tym wzrokiem, który zapierał dech w piersiach. Dopiero później dostrzegłem każdy inny szczegół jego postaci i dotarły do mnie słowa ciotki, która chwaliła chłopaka za jego inteligencje, wyliczała liczne osiągnięcia i nagrody, które zdobył. Nie wierzyłem w ani jedno słowo na ten temat. Jeśli był tak genialny musiał to udowodnić. Tak wszystko się zaczęło.
Albus pokazał mi, że wszystkie opinie na jego temat wcale nie były przesadzone i chociaż za punkt honoru postawiłem sobie wtedy zapędzenie go w kozi róg, to nie podołałem temu zadaniu. Bystrością i wiedzą dorównywał mi, a rywalizacja szybko przerodziła się w przyjaźń, a z czasem w głębsze uczucie. Sam nie wiedziałem, kiedy to się stało, a jednak niezaprzeczalnie zacząłem uważać Dumbledore za swoją własność i byłem o niego bardzo zazdrosny.
Drogi naszej wspólnie planowanej przyszłości rozeszły się po nieszczęśliwym wypadku, w którym zginęła jego siostra. Wtedy też nasza filozofia zaczęła się różnić, a w efekcie postanowiliśmy dla władnego dobra ukrywać naszą przyjaźń, jak i wszystkie późniejsze spotkania.
Po moim starciu z Albusem, które ludzie przypisali mu, jako jedno z wielkich osiągnięć, postanowiłem odseparować się od świata. Ludzie łudzili się, że jakiekolwiek więzienie zdoła mnie powstrzymać, ale nie wyprowadzałem ich z błędu. Dla świata byłem więźniem, zaś w rzeczywistości żyłem spokojnie na odludziu badając wszelkie ślady Insygniów Śmierci mając świadomość, że mój najlepszy przyjaciel znajduje się właśnie w posiadaniu Czarnej Różdżki, którą mi odebrał. Była, więc w bezpiecznych rękach, a on odwiedzał mnie nie jednokrotnie, by podzielić się swoimi odkryciami, zasięgnąć mojej rady, usłyszeć, do czego doszedłem, co znalazłem. Świat nie musiał o tym wiedzieć i nigdy nie miało to wyjść na światło dzienne.
- Jeżeli ktoś cię tutaj zobaczy... – Albus wyszedł do mnie w środku nocy, gdy kręciłem się po błoniach Hogwartu do niechcenia posyłając magiczne ptaki w stronę jego okna. Podobnie czyniłem za młodu, gdy chciałem by wyszedł cichcem z domu.
- Zobaczy, ale nie rozpozna. Ty wiesz najlepiej, że dla świata czarodziejów jestem już martwy.
- Mimo wszystko obcy na terenie szkoły...
- Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. – rzuciłem przerywając mu.
- Skoro wiesz to, dlaczego mnie męczysz? – mężczyzna poprawił okulary, owinął się szczelniej płaszczem i spoglądał na mnie udręczonym wzrokiem.
- Uwielbiam cię dręczyć i będę to robił póki się nie poddasz. – na moje usta wpełzł uśmiech satysfakcji.
Albus chciał coś powiedzieć, jednak nie pozwoliłem mu na to. Przyłożyłem palec do ust i szepnąłem:
- Cii... Gdzie twój młodzieńczy duch? Zaproś mnie do środka. Obiecuję, że nie będę cię prowokować. Przecież nie ośmieliłbym się zmuszać cię do czegokolwiek pod nosem twoich wspaniałych uczniów.
Nie wierzył mi i nie mogłem mu się dziwić. Sam wiedziałem, że kłamcę należy trzymać na dystans, a jednak Albus powoli ulegał. Widziałem to w jego niesamowicie niebieskich oczach. Ostatkiem sił sprzeciwiał się mojej woli. To nie zmieniło się od lat naszej młodości. Zawsze był mi posłuszny i wierny, całkowicie podporządkowany i chociaż sprzeczaliśmy się, to on nigdy nie dawał z siebie wszystkiego.
- Apollo. – syknął pod nosem w moim kierunku. Zawsze tak robił, kiedy zaczynałem go irytować. Byłem królem złodziei i kłamców, więc to imię idealnie do mnie pasowało.
- Na twoje usługi. Już nie tak samo sprawny i krzepki, ale ten sam. Więc, jak będzie? Zaprosisz starego przyjaciela ponownie do siebie? Jest tak późno, że na pewno żaden uczeń nie będzie od ciebie niczego potrzebował. Będziemy mieli dla siebie wiele godzin do świtu. Nawet taki stary, wesoły dziadyga, jak ty, potrzebuje czasami odrobiny mojej bliskości.
Zgromił mnie spojrzeniem, więc nie pozostawało mi nic innego, jak tylko roześmiać się i przybliżyć do niego. Uległ, opuścił most, obrońcy fortu pozwolili wrogiej armii przedostać się do miasta.
- To ostatni raz. – ostrzegł, a w jego głosie wyczułem jednak nutę zadowolenia.
- Ależ oczywiście. Nie śmiem więcej się tutaj pokazać, skoro tak bardzo ci to przeszkadza. – uśmiechając się pod nosem podążałem za mężczyzną. – Nie uważasz, że to tragiczne? Kiedyś będą układać wiersze i pieśni o dzielnym Albusie Dumbledore, który pokonał złego Gellerta Grindelwalda, ale nikt nigdy nie dowie się, że w łóżku to ja pokonywałem ciebie.
Albus zatrzymał się i wymierzył różdżkę prosto w mój nos. Miałem ochotę roześmiać się w głos, ale wiedziałem, że mężczyzna jest poważny i powinienem jednak zachować, chociaż trochę zdrowego rozsądku, jeśli nie chciałem ponownie z nim walczyć. Liznąłem koniec jego różdżki wpatrując się w jego intensywnie niebieskie tęczówki. To sprawiło, że szybko zabrał swoją broń z mojej twarzy i odwrócił się powiewając płaszczem.
To ja byłem jego największą słabością, złem, z którym nie potrafił zerwać, pokusą, która bezcześciła jego oddany pracy umysł.
Prowadząc mnie znanymi sobie tajnymi przejściami doprowadził mnie do swojego gabinetu. Czułem się tak wyjątkowo komfortowo, ale dopiero w części wydzielonej na sypialnię mogłem odetchnąć z pełną swobodą. Mężczyzna obawiał się, że poprzedni dyrektorowie z portretów mogliby niepotrzebnie narobić szumu, gdyby mnie rozpoznali, a przyjmowanie w środku nocy kogoś takiego na pewno nie wróżyłoby pomyślnej przyszłości Albusowi.
- Ostatnio znalazłem u siebie twoje stare notatki dotyczące eliksiru zmiany płci. – specjalnie podjąłem ten temat. Liczyłem na to, że mężczyzna zapomni o tym, gdzie się znajdujemy i pozwoli nam na odrobinę bliskości. Nie prosiłem o wiele, ale on potrafił być uparty, gdy w grę wchodziło coś dla niego ważnego. – Z twojej przedostatniej próby.
Obaj pamiętaliśmy, co się wtedy stało. Wypróbowaliśmy eliksir na jego bracie, który był tego całkowicie nieświadomy. Efekt nie był zadowalający, jednak był niemal idealny. Ciało młodszego Dumbledore’a przemieniło się, jednak twarz została taka sama. Nie łatwo było nam powstrzymać się od śmiechu na widok barczystej kobiety o męskiej twarzy i delikatnym głosiku. Nie mniej kłopotu sprawiło nam przywrócenie chłopaka do normalnego stanu, co na szczęście się udało. Nie przyznaliśmy się do winy, chociaż Aberforth na pewno domyślał się, że to nasza sprawka.
- Nie byłem wtedy zbyt rozsądny. – Albus usiadł obok mnie, a jego długie palce bawiły się moimi, jakby od zawsze miał taki nawyk. – Pomysł ze zmianą płci i dzieckiem? Dwóch geniuszy nie powinno mieć takich planów. Nawet, jeśli nasze plany „większego dobra” były powoli realizowane. Ale to wszystko nadal gdzieś w tobie siedzi, podobnie jak we mnie i kieruje naszymi czynami. Gdybym potrafił z tym zerwać nie spotkalibyśmy się więcej po tamtych wydarzeniach, a ja zniszczyłbym wszystkie dowodu mówiące o naszej przyjaźni. I nie próbowałbym naprawić swoich błędów.
- Ha! – złapałem jego dłoń, ścisnąłem ją mocno. – Błędów? Twoim zdaniem już same myśli i plany były przewinieniem. Tym czasem ja realizowałem moją wizję przyszłości i wcale nie jest mi przykro, a ty to akceptujesz. Starasz się odpokutować uczucia, którymi mnie darzysz? – teraz to on mnie irytował.
- Może. – rzucił pewnie, a jego przenikliwe spojrzenie badało moją twarz, jakby chciał wyczytać ze mnie wszystkie uczucia.
- Jesteś głupcem i marzycielem, a takich należy karać. – złapałem go za włosy, pociągnąłem i sięgnąłem jego ust. Okulary przeszkadzały, więc cieszyłem się, kiedy zdołałem je zepchnąć nosem i wtedy już nie stanowiły żadnej ochrony przede mną.
Albus chciał uciec, odsunąć się, przerwać to, jednak nie byłem na tyle głupi by mu na to pozwolić. Trzymając za nadgarstek jego rękę, którą posługiwał się różdżką swoim pocałunkiem łamałem dane słowo. Robiłem to, czego obiecywałem nie robić, ale mało mnie to obchodziło. Zawsze byłem Apollem, a teraz bezcześciłem niewinność, jaką Dumbledore dostrzegał w Hogwarcie i jego uczniach.

piątek, 8 kwietnia 2011

Tajemnica

19 października
Było już bardzo późno i przyjaciele zasnęli nawet nie wiedząc, kiedy. Tylko ja i Syriusz, chociaż z trudem, pozostaliśmy przytomni. Jego zdaniem zbyt wiele czasu traciliśmy na sen, a zbyt mało poświęcaliśmy zabawie i poznawaniu siebie wzajemnie. Przypuszczałem, że nadal nie dał sobie spokoju, po ostatnim nieszczęsnym wypadku, kiedy to jego nos ucierpiał za moją sprawą. Nie dało się ukryć, że chciał w końcu posunąć się dalej, ale ja nie byłem na to gotowy, czego dowód miał do tej pory widoczny w postaci siwego punktu u nasady nosa. Zdaniem pani Pomfrey w przeciągu kilku kolejnych dni ślad powinien zniknąć, ale Syriusz nie ufał jej osądowi i uważając, że jego „piękna twarz została zeszpecona w wyniku nieszczęsnego wypadku, za który wcale mnie nie obwinia, ale który był jego błędem” wymusił na Zardi pożyczenie mu jasnego pudru, który codziennie nakładał na sine miejsce, a który ścierał wyłącznie przed snem. Tym razem zrobił wyjątek, jako że nie planował spać dłużej niż dwie godziny i pozbył się z twarzy wszelkich środków, które wcześniej na nią nakładał.
Był na tyle przezorny, że ukradł ze stołu w czasie podwieczorku i kolacji trochę łakoci i kanapek, jak także jakimś tajemniczym sposobem zdołał przemycić również cały dzbanek soku z dyni. Ostatecznie postanowił urządzić nocny piknik na swoim łóżku, by nie odpowiadać za ewentualne ubrudzenie mojego.
- To chyba trochę niesprawiedliwe, że oni nie wiedzą o tym wszystkim. – odezwałem się wyglądając zza kotar na łóżka przyjaciół. – Powinniśmy ich obudzić. – czułbym się zdecydowanie lepiej mając przy sobie kogoś więcej niż tylko zdolnego do wszystkiego Blacka, który może chciał się zemścić za swój nos, ale by mnie nie wystraszyć znalazł sobie dobrą wymówkę.
- To może być trudne. Dodałem im do soku odrobinę eliksiru nasennego. Nie chciałem żeby nam przeszkadzali. – rzucił patrząc na mnie kątem oka i zapalił światełko na końcu swojej różdżki, byśmy się bez przeszkód widzieli.
Zawahałem się, przyjrzałem dokładnie chłopakowi i wziąłem głęboki oddech. Nigdy nie skrzywdził mnie specjalnie, więc wątpiłem, by miało to nastąpić teraz, a jednak umysł poddawał mi całą masę dziwnych wizji.
- Więc może zaczniemy od bliższego poznania? – cokolwiek uderzyło mu do głowy, nie chciałem znać przyczyny takiego zachowania. – O czym myślisz przed snem? Tylko bez kłamania, dzisiaj jesteśmy szczerzy. A tak naprawdę, to mam nadzieję, że więcej nie będziesz ode mnie uciekał. – nawet nie wstydził się tych słów i jasne dla mnie było, że próbował każdej metody bylebym był śmielszy i pozwalał mu na więcej. Sam jednak wiedziałem, iż nie mogę całe życie zachowywać się jak niedoświadczony dzieciak.
- Niech będzie. – zgadzając się sięgnąłem po jedną z kanapek. Robiłem to nieświadomie, jakbym był aż tak przyzwyczajony do zjadania wszystkiego, co pojawiało się przede mną. W domu było inaczej, ale w Hogwarcie nawet zwyczajny posiłek smakował niesamowicie, gdy miałem przy sobie przyjaciół. Nawet śpiących. – Nie myślę przed snem, ja powtarzam to, czego się nauczyłem tego dnia. – wyraźnie nie spełniłem oczekiwań Syriusza udzielając takiej odpowiedzi.
- Za to ja zawsze myślę o tobie i zastanawiam się nad najbardziej niestworzonymi sytuacjami, w jakich moglibyśmy się znaleźć. Na przykład, gdyby zawaliła się podłoga w Wielkiej Sali i wpadlibyśmy do ogromnej dziury. Powiedzmy, że byłaby to wina tuneli pod zamkiem. Wtedy poszedłbym je zwiedzać z tobą... – zaczynał fantazjować.
- To niemożliwe, wiesz o tym?
- Nie szkodzi. Nigdy nic nie wiadomo, poza tym nie musi się nic zawalać żebym mógł cię wyciągnąć do tajnych przejść. Tutaj chodzi o wątek przygodowy, Remi. Ty, ja i wielka niewiadoma, której razem stawiamy czoła. To zbliża... Może nawet bardzo?
- Jeśli próbujesz mnie uwieść to nie specjalnie ci się udaje. – uśmiechnąłem się lekko i pogładziłem jego dłoń. – Moja kolei na pytanie. Będziesz mnie kochał nawet, kiedy się zmienię? – postanowiłem trochę to sprecyzować. – Chodzi o moje zachowanie. Kiedy nie będę już taki jak teraz, ale bardziej pewny siebie. Wtedy także będziesz za mną szaleć? – było to głupie, ale nagle przyszło mi do głowy. Przecież, jeśli pozbędę się strachu przed bliskością wtedy na pewno nie będę taki sam. Przestanę się wahać, a pewność siebie może wpłynąć na inne moje cechy, na zachowanie. Właśnie nad tym teraz myślałem. Czy jeśli pogodzę się z samym sobą, zaakceptuję w pełni drzemiącą we mnie bestię, czy wtedy będę tą samą osobą?
- Oczywiście, że tak! – chłopak prychnął głośno i napił się soku prosto ze dzbanka. – Wtedy ja także będę inny. Obaj się zmienimy i wejdziemy w nową fazę. W końcu to już czwarty rok. Nie mógłbym przestać cię kochać tylko, dlatego, że dorastasz. Mówię jak stary tetryk... I to przez ciebie! – puknął mnie palcem w pierś. W pierwszej chwili, chciał chyba zaatakować łaskotkami, ale talerze na pościeli mogłyby spaść, albo jedzenie pobrudziłoby wszystko. W ostateczności na pewno zostawił sobie przyjemność dręczenia mnie na później.
Wydawało mi się, że coś widziałem, coś jakby błysnęło za oknami. Mogło mi się przewidzieć, ponieważ kotary łóżka były niemal całkowicie zasłonięte, ale jednak miałem dziwne wrażenie, że coś działo się na błoniach. Syriusz chyba także coś dostrzegł. Wpatrywał się uważnie w okno i złapał mnie mocno za rękę.
- Sprawdzimy to, Remi. Odkładamy nasz piknik na później, chodź.
Wcale nie chciałem mu się sprzeciwiać. Ja podszedłem do okna, zaś on przeszukał rzeczy Jamesa, by w końcu wydobyć Pelerynę Niewidkę. Widziałem ruchy w mroku panującym na zewnątrz. Księżyc zaszedł chmurami, ale nadal byłem w stanie wypatrzeć kształty. Ktoś stał przed zamkiem i w niknącym srebrnym blasku, którego pochodzenia nie znałem zdołałem tylko dostrzec znajome cechy, które wskazywały jasno na nieznajomego, który kręcił się tutaj przed wakacjami. Całkiem o tym zapomniałem, ale teraz byłem pewny, że to musi być ta sama osoba. Ktoś spieszył ku niemu i najwyraźniej wyszedł z zamku.
Syri zarzucił mi na plecy koc, zawiązał go pod szyją i okrył nas Peleryną. Pospiesznie wyszliśmy z dormitorium, a Gruba Dama nie wydawała się zachwycona niespodziewanymi odwiedzinami, jakkolwiek wcale nas nie widziała. Może uznała to za głupie kawały, ale zaspana szybko umilkła przestając narzekać.
Nie mieliśmy wiele czasu. Osoby z błoni mogły już dawno zniknąć, kiedy my dopiero przemierzaliśmy biegiem korytarze. Skorzystaliśmy z jednego z tajnych przejść, by uniknąć niechcianego spotkania z Irytkiem, czy woźnym, którzy kłócili się właśnie używając mało przyzwoitych słów dla określenia siebie nawzajem.
- Remi, wyjdziemy przejściem, którym wyprowadza cię Pomfrey. – syknął Syri i mocno objął mnie w pasie, by tym sposobem mógł mną kierować podczas biegu pod peleryną. Nie było to proste, jednak opanowaliśmy tę sztukę już jakiś czas temu.
Chłodne powietrze uderzyło w nas z impetem wiatru, kiedy nieubrani w piżamach i kapciach wybiegliśmy na zewnątrz. Chciałem zaproponować chłopakowi, że oddam mu połowę koca, by nie zamarzł, ale on wcale nie odczuwał różnicy temperatur. Był nazbyt przejęty tym, co się działo. Sam ciągnął mnie ze sobą powoli i cicho w stronę miejsca, gdzie wcześniej widzieliśmy błysk, a później ja dostrzegłem dwie postacie. Teraz jednak nie widzieliśmy nikogo w pobliżu, chociaż kiedy skupiłem się na odgłosach innych niż szelest liści, czy te dochodzące z Zakazanego Lasu, wyłapałem dwa przyciszone głosy. Wziąłem, więc sprawy w swoje ręce i na palcach powiodłem Syriusza w stronę jednego z większych drzew, które miało być naszym schronieniem.
Im bliżej byliśmy, tym wyraźniejsza stawała się rozmowa, ale nawet ja nie byłem w stanie rozpoznać sensu wypowiadanych słów. Dopiero, gdy zatrzymaliśmy się i mieliśmy możliwość wyjrzenia zza drzewa zdołałem skupić się na tyle, by rozpoznać głos dyrektora. Zaskoczony starałem się pokonać mrok, by mieć pewność, że się nie mylę. O sto metrów od nas stało dwóch mężczyzn. Jeden był wysoki i na pewno musiał to być Dumbledore. Drugiego nie mogłem dokładnie zobaczyć, ale był niższy o głowę i mówił z obcym akcentem, chociaż bardzo płynnie. Byłem ciekaw, jak to możliwe, że dyrektor musi spotykać się z kimś nocami na błoniach, zamiast zaprosić go do swojego gabinetu w środku dnia. Syriusz oparł brodę o czubek mojej głowy. Byłem ciekaw, czy i on wie, z kim mamy do czynienia, ale nie mogłem zapytać. Gdyby nas usłyszeli mielibyśmy nie małe kłopoty. Poza tym czułem, że mojego stopy zamieniają się w dwa sopelki. Na migi pokazałem, więc chłopakowi, że chciałbym wracać do zamku. Poniekąd zagadka została rozwiązana, a jeśli dyrektor wiedział o wszystkim to nie było się, czego obawiać. Byliśmy bezpieczni, a nieznajomy na pewno był tylko przypadkowym wędrowcem, który zgubił się w nocy i teraz pytał o drogę. Sam w to nie wierzyłem, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy.