niedziela, 29 listopada 2009

Kartka z pamiętnika LVI - Marcel Camus

Kirhan lekko chora, ale daje radę. JUTRO pojawi się notka na AI NO TENSHI!!


Czekałem na tę chwilę naprawdę długo. Całe wieki zaklęte w półrocznym rozstaniu z moimi ukochanymi, z moja rodziną, a teraz, kiedy byłem z nimi nie potrafiłem uwierzyć, że to się dzieje, że znowu jestem z nimi. Czułem jak radość rozpiera mnie, wypełnia, przenika cały dom, wszystko, co było w około. Nathaniel niemal leżąc na wielkim misiu, którego dostał na święta rok wcześniej, zasnął po długiej i męczącej zabawie na śniegu. Był taki szczęśliwy. Nie wiem, jak wytrzymałem pół roku bez nich. Tym razem nie chciałem by czekały nas tak długie miesiące rozstania.
Na palcach wyszliśmy z pokoju malca, który oddychał spokojnie wtulony w pluszaka. Tak bardzo przypominał mi Fillipa z tą niesamowitą słodyczą, którą emanował na wszystkie strony.
- Powiem Dumbledorowi, że chcę częściej wracać do domu. – szepnąłem Fillipowi na ucho i skubnąłem je lekko wargami. – Musi się zgodzić i nie wiem, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem... – moich ust dotknął delikatny palec chłopaka.
- Cii... Pomyślimy o tym później, teraz jesteśmy bardzo zajęci. – uśmiechnął się i stając na palcach pocałował mnie wyjątkowo subtelnie. Łapiąc mnie za rękę wyciągnął do sypialni.
Tak, byliśmy bardzo zajęci. Musiałem się z nim w pełni zgodzić. Wszelkie plany musiałem odłożyć na inną okazję, a i tak nie potrafiłem się już na nich skupić. Liczył się tylko Fillip, ciepły, ciemny pokój, wielkie łóżko... Nie, liczył się tylko Fillip, nic więcej. On był najważniejszy.
Zatrzymałem się gwałtownie i przyciągnąłem go do siebie obejmując mocno w pasie. Znowu czułem jego podniecenie wbijające się w moje ciało, a moje z całą pewnością było równie niekomfortowe dla chłopaka. Pocałowałem go lekko, delikatnie, krótko, ale on wsunął dłonie w moje włosy i przerodził buziaka w coś prawdziwie namiętnego, mocnego, desperackiego. Obaj tego pragnęliśmy od samego początku. Oddałem pocałunek stęskniony. Ten smak, miękkość warg, niespokojny język szukający sposoby by łączyć się z moim raz po raz. Nasze ciała nie potrafiły czekać.
- Rozbierz się, kochanie. – szepnąłem niemal nieprzytomny z podniety, którą czułem. Niechętnie odsunąłem się od niego rozpinając koszulę, zdejmując ją. Chłopak zdejmował swoje ubrania pospiesznie. Był zawstydzony i wiedziałem, dlaczego. Rozbieranie się w taki sposób przed drugą osobą było niesamowicie krępujące, ale chciałem by to czuł. By jego policzki rumieniły się, mimo że jedynym światłem był księżyc za oknem, którego blask odbijał się od śniegu. Fillip drżał na całym ciele z pragnienia. Ja przez wiele lat uczyłem się poskramiać żądzę, ale nie on.
Posadziłem go na łóżku i uklęknąłem przed nim patrząc w błyszczące, ciemne oczy, zupełnie jakbym szukał gwiazd na nocnym niebie. Były tam. Całe mnóstwo jasnych punkcików! Mój świat.
- Kocham cię. – powiedziałem zachwycony chłopakiem, tym jak był cudowny, jak wspaniały.
- I ja ciebie. – roześmiał się i nakrył moje usta całując głęboko, ale powoli. Położyłem dłonie na jego udach, zaś on westchnął głośno, boleśnie.
Pochyliłem się i ucałowałem jego krocze. Członek Fillipa prężył się dumnie, a ja nakryłem wargami końcówkę składając na niej krótki, jednak pełen uwielbienia pocałunek. Nie chciałem go męczyć. Wsunąłem go sobie do ust ssąc i pieszcząc językiem najlepiej jak tylko potrafiłem. Pierwsze podniecenie było najgorsze, najbardziej bolesne, a mój Anioł potrzebował zaspokojenia w tamtej właśnie chwili.
Jego dłonie zaciskały się na pościeli. Nie chciałem by tak było. Sięgnąłem po nie, zaś on momentalnie splótł nasze palce ciasno, by odreagować jakoś narastające w sobie spełnienie.
Gdy poczułem jego nasienie w ustach uśmiechnąłem się spijając je. Miało wyjątkowy smak. Ciężki do opisania, szczególny. Smak Fillipa.
Podniosłem głowę, a chłopak wyciągnął do mnie ramiona uśmiechnięty, zmęczony, rozkoszny. Zatopiłem się w jego uścisku, jak w miękkich poduszkach, w błogim spokoju.
- Zamknij oczy. – tym razem to on szeptał mi do ucha, a ja czułem się jak dziecko, które nie może zobaczyć Mikołaja, bo ten ucieknie i nie wróci. Nie pytałem nawet, po co. Po prostu zrobiłem to pełen zaufania do chłopaka. Poczułem, jak jego palec głaszcze moje usta, jak bada je powoli, a zaraz potem cudowne wargi dotknęły ich kradnąc długi, pełen ciepła pocałunek. Nie uchyliłem powiek nawet na chwilę. Nie chciałem by mój Anioł nagle rozpłynął się w powietrzu jak senne marzenie. Jego dłoń pokierowała moją. Wylał na nią naprawdę dużo oliwki i poczułem, jak przykłada moje palce do swoich pośladków. Uśmiechnąłem się, roześmiałem i popatrzyłem na niego.
- Chyba nie myślałeś, że pójdzie ci tak łatwo? – rzucił figlarnie. – Pozwolę ci kończyć dopiero, kiedy będę cały twój... Wiesz, w jakim sensie. – dodał przymykając oczy, kiedy moje palce wsuwały się w niego sprawiając tym rozkosz.
Sam nie wiem, w jaki sposób wytrzymałem tak długo, co dało mi siłę by nie spieszyć się, ale rozkoszować tym. Całowałem go po szyi, piersi, po drobnych, słodkich sutkach zaś jego ciało na nowo podniecało się, sztywniało, pragnęło więcej.
- Cały twój... – westchnął głęboko rozchylając uda szeroko i unosząc biodra. Nie chciałem by mnie prosił, to ja błagałem, a on odpowiedział na moje nieme krzyki ofiarując mi siebie. Wchodząc w niego czułem, że coś się dzieje, coś się zmienia, jak nasza historia staje się całością, jak nici życia skręcają się nierozerwalnie tworząc nową grubszą, trwalszą, zjednoczoną.
Byłem pewien, że wybrałem właściwą drogę, że wypełniłem swoje przeznaczenie i że właśnie tego pragnął mój Bóg. Bym był z Fillipem, kochał całym sobą, doceniał całe piękno Stworzenia patrząc na nie poprzez uczucie, które mnie wypełniało.
Każdy mój ruch był pełen czci dla mojego Anioła, nie miał prowadzić do spełnienia, ale dawać radość, przyjemność, pokazywać cały ogrom mojej miłości do niego. Każdy cichy jęk łapałem w swoje usta zamieniając w pocałunek, każde jego westchnienie przeradzałem w obietnicę wiecznego uczucia, miłości.
A Fillip? Lgnąc mocno do mnie, ocierając się biodrami o moje podbrzusze, pomagając mi w każdorazowym pchnięciu wyrażał to, czego nie rozumiałem przez wiele lat, swoje uczucia względem mnie.
Radość i szczęście, wypierały podniecenie z mojego ciała. Tuliłem do siebie Anioła, a on zaciskał mocno ramiona na mojej szyi chcąc być jeszcze bliżej.
I nagle wszystkie moje nerwy eksplodowały wraz z moim podnieceniem skumulowanym w jednym miejscu. Wbijająca się w mój brzuch męskość Fillipa powoli stawała się miękka, wilgoć na naszych piersiach lepiej wyczuwalna. Nie czułem nawet zmęczenia. Tylko wszechogarniający spokój i szczęście.
- Patrzą na nas. – usta Fillipa dotykały mojego ucha, kiedy szeptał to uspokajając się, uciszając serce, głaszcząc moje plecy, głowę, ramiona. Nie zrozumiałem, o co chodzi, a on dobrze o tym wiedział. – Patrzą na nas. – powtórzył. – Bóg, Aniołowie. Oni wszyscy patrzą i wiedzą, że to, co robimy jest dobre. – roześmiał się zapewne widząc moją zdziwioną minę. Nie spodziewałem się tego. Chłopiec złapał mnie za policzki pocałował i subtelnie zepchnął z siebie. Przytulił się mocno kładąc głowę na moim ramieniu i naciągając na nasze ciała pościel. – Jestem szczęśliwy.
- Więc obaj jesteśmy. – ucałowałem jego włosy pozwalając sobie na chwilę odpoczynku. – I Oni także. – nie powstrzymywałem nawet uśmiechu. – Bo wiedzą, że to jest dobre.
Na zewnątrz znowu zaczął padać śnieg. Duże, śliczne płatki spadały powoli z nieba. Uświęcona przez Pana chwila, Jego błogosławieństwo.
- Zaraz weźmiemy długą, relaksującą kąpiel. – musnąłem ponownie jego głowę i sięgnąłem po różdżkę. Całe szczęście moje spodnie leżały niedaleko, więc wystarczyło bym zmieniając pozycję wyjąłem ją z kieszeni. Zamknąłem oczy, poruszając w odpowiedni sposób różdżką i wyobrażając sobie odkręcanie kurków, wlewającą się do wanny ciepłą wodę, buteleczki dawkujące wonne olejki, gęstą pianę i płatki róż, które trafiły do wody prosto ze szklanego naczyńka w pobliżu wanny, gdzie je trzymaliśmy. Uwielbiałem rozkoszować się luksusową kąpielą z Fillipem.
- Tak, rozpieszczaj mnie, a ja się rozleniwię. – chichotał, tulił się do mnie, całował.
Znowu byliśmy razem.

piątek, 27 listopada 2009

Syriusz: Wstyd!

Mogłem, więc uciec, zabarykadować się w gabinecie, lub sam nie wiem, jakie jeszcze możliwości się przede mną otworzyły. Póki, co musiałem ochłonąć. Wpadłem jak suszona śliwka w świąteczny kompot. Gdyby Remus się dowiedział... Nie! Remus nie mógł się dowiedzieć! Nigdy! Gdybym mu powiedział, że podkładałem się nauczycielowi, bo byłem pewny, iż ten chce się dobrać do niego, ale się myliłem... Gdybym przyznał się, że chodziło o mnie... Byłbym skończony! Skompromitowałbym się jeszcze bardziej! Nie mogłem do tego dopuścić!
Mogłem się naturalnie mylić. Może jemu wcale nie chodziło o mnie. Może tylko udawał, by odsunąć podejrzenia od wkroczenia na właściwą ścieżkę? To było przecież możliwe. Tak... On z pewnością nie chciał mnie, ale Lupina i udawał, że tak nie jest... Chociaż z jakiegoś powodu zaczynałem w to wątpić. Remus nie miał raczej tak jawnych spotkań z nauczycielem. Oczywiście wpadli na siebie przypadkiem, ale to, co robił ze mną nie było nijak przypadkowe. Z jakiejkolwiek strony na to nie patrzyłem... Miałem ochłonąć, a tylko bardziej się zestresowałem.
Nauczyciel wrócił. Choć wiedziałem, że muszę się szybko opanować, nie potrafiłem. To było przerażające. Wavele był obok mnie, a ja niemalże drżałem. Nic nie robił, a mi wydawało się, że zaraz się rzuci i zedrze ze mnie ubrania. Chociaż z całą pewnością przesadzałem, ponieważ byłem skłonny do naginania faktów na swoją korzyść, lub i zgubę biorąc pod uwagę moją obecną sytuację.
Jego dłoń spoczęła na mojej głowie. Palce wsunęły się we włosy, opuszki masowały skórę głowy płynnymi ruchami. Serce zamarło mi w piersi, umysł był jak pusta kartka. Panikowałem jeszcze bardziej.
Pukanie, zbawczy dźwięk, na który mężczyzna zareagował niemałym zdziwieniem. Ktokolwiek to był mógłbym rzucić się tej osobie na szyję i dziękować raz po raz. Na nowo uruchomiłem swoje myślenie, co powinno być normalne i oczywiste od samego początku. Niespiesznie Wavele otworzył drzwi patrząc na przybysza. Długie nogi, krótka spódniczka, sweter. Duży biust z pewnością pasowałby tu idealnie, niestety wyraźnie go brakowało. Był mniejszy niż zapewne chcieliby mężczyźni. W wejściu stał nie, kto inny jak tylko nauczycielka mugoloznawstwa, widać kobieta napaliła się na Wawvele’a, co było moją szansą.
- Oj, nie wiedziałam, że masz gościa. – uśmiechnęła się do mnie. Miała ładny uśmiech i wydawała się naprawdę miła. Profesor mógłby się za nią zabrać i tym samym dać mi święty spokój!
- Pomaga mi przy kilku rzeczach, ale co cię tu sprowadza? Czy coś się stało? – Wavele zapytał niemal z przejęciem. To pozwalało mi wierzyć, że jednak jego uprzejmość nie jest udawana. Może nie był taki zły jak myślałem?
- Nic, nic. Wiesz, jakie uciążliwe są kobiety, gdy się nudzą. Myślałam, że porozmawiamy, ale skoro pracujesz nie będę wam przeszkadzać.
- I tak już kończymy, wejdź. – ukłonił się jej i zaprosił do środka. To była moja najlepsza szansa. Jeśli zdołam szybko dokończyć tłumaczenie wizji końca świata będę wolny! Będę mógł pomyśleć o tym, co się stało, czego się dowiedziałem.
Zabrałem się, więc ostro za pracę, podczas gdy Wavele usłużył nauczycielce i sprawnie zamknął swoją pracę kilkoma zdaniami. Musiał znać runy równie dobrze, co alfabet. Gdyby nie moja niechęć do niego, która teraz zamieniła się w coś zupełnie innego na wzór wstydu i zażenowania, pewnie by mi imponował. Jego przedmiot miał w sobie coś niesamowicie wciągającego i interesującego.
Uśmiechałem się pod nosem i skupiłem na pracy, która już niemal była skończona. Ciężko było mi nakierować myśli na tłumaczenia, tekst i runy. Mało tego sam nie wiem, co czułem, czego chciałem. Nowe odkrycie było dla mnie nazbyt szokujące, wręcz niezręczne, gdy teraz patrzyłem na profesora. Wtedy widziałem w nim zagrożenie, wroga, rywala, zaś teraz wydawało mi się, że stoję przed nim nagi, eksponując dodatkowo niektóre części ciała. To uczucie towarzyszyło mi teraz bez przerwy, kiedy on był ze mną i widocznie tak teraz miało już pozostać. Ta myśl tym bardziej mnie przerażała. On chciał ze mną współpracować, a ja byłem tak niespokojny i wstydliwy. I te nieznośne myśli, które pojawiały się w mojej świadomości. Kto wymyślił w ogóle takie coś jak nagość i jej świadomość, gdy inni na ciebie patrzą? Chociaż było to bądź, co bądź normalne, ale nie, kiedy stało się w całym umundurowaniu nie czując go na ciele, mając świadomość, że tam jest, ale postrzegając siebie, jako pozbawionego okrycia. Powoli zaczynałem świrować!
- Skończyłem. – podałem nauczycielowi zwitek papierów z tłumaczeniem i uśmiechnąłem się, co zaskoczyło nawet mnie. Dłoń mi drżała, ale podpierając ją o stolik byłem w stanie, chociaż trochę to powstrzymać. Lepiej by nie wiedział, że nagle mnie oświeciło i wiem, czego chce, a raczej, kogo chce.
- Dziękuję, Syriuszu. – odebrał ode mnie kartki. Przeprosił kobietę i odprowadził mnie do wyjścia. – Naprawdę chciałbym byś przyszedł jeszcze i pomógł mi z innymi rzeczami. – poklepał moje ramię przyjaźnie. – Zobaczymy się jeszcze.
Wyszedłem z ogromną chęcią i westchnąłem kilka razy. Byłem zmieszany tym wszystkim, ale czułem także swoistą ulgę. Nie musiałem martwić się o Remusa, chociaż powinienem o siebie. Tylko, co się ze mną stanie, kiedy ten pierwszy szok minie? Niewątpliwie nadal byłem w szoku, owładnięty siłą swojego odkrycia. Już wolałem wizję nauczyciela napalonego na mojego Remuska. Wtedy mogłem go bronić nie przejmując się specjalnie sobą, ale co miałem robić w takiej sytuacji?
A może jednak się mylę? Przecież nie zrobił nic takiego... No, nie do końca... Zbierał okruszki... By nie brudzić bardziej robił to ustami, przecież to nie jest aż takie dziwne. Jeśli jest sknerą to nawet oczywiste. Możliwe, że przesadzam! Kto w ogóle wpadł na pomysł, że nauczyciel chce się dobrać do kogokolwiek? Może Remus miał rację? Wavele nie wydawał się zboczonym dziwakiem, przyjaźnił się z kobietą, w dodatku bardzo atrakcyjną. Musiałem się pomylić. Tak, z całą pewnością. Przecież dyrektor nie przyjąłby zboczeńca do szkoły. Dumbledore był dziwny, ale rozsądny...
Przykucnąłem na środku korytarza łapiąc się za głowę. Zaczynałem wariować. Dumbledore był ostatnią rozsądną osobą w szkole. Oczywiście zasłużył na swoje stanowisko, ale bądźmy szczerzy, nie wydawał się kimś, kto prowadziłby ścisłą selekcję personelu i fundował wszystkim testy psychologiczne przed rozpoczęciem pracy, lub przeprowadzał wywiady środowiskowe. Sama koncepcja Wavele, jako normalnego nauczyciela była już głupim pomysłem i przejawem mojej desperacji. Zacząłem palcem rysować kółeczka po podłodze. Czułem się jak idiota i chyba właśnie go z siebie robiłem.
Potrzebowałem Remusa jak nigdy wcześniej. Miałem ochotę przytulić się i opowiedzieć mu wszystko, przyznać, że się myliłem, wypłakać się w jego ramiona, uspokoić i dobierać do niego.
Ile w ogóle użalałem się nad sobą? Nie wiem i chyba nie chciałem nawet wiedzieć. To było upokarzające. Wielki Syriusz Black zaszczuty jak byle pies z ulicy! Jak nisko musiałem upaść, chyba niżej, niż kiedy zastanawiałem się nad tym ostatnim razem.
- Coś się stało? – usłyszałem głos za plecami i niemal wyplułem serce na posadzkę. Nie spodziewałem się nikogo, a z pewnością nie opuszczającej gabinet Wavele’a nauczycielki. Ile tam siedziała i dlaczego nie ruszyłem się dalej niż na pięć kroków od drzwi jego pokoi?
- Ha... Ha, ha... ha, ha... – zaśmiałem się nerwowo. – Się zamyśliłem tylko. Już sobie idę... – wstałem gwałtownie i aż zakręciło mi się w głowie. Zachwiałem się.
- Oj, na pewno dobrze się czujesz? – złapała mnie pod ramię i pomogła ustać. – Jeśli nie chcesz do Skrzydła Szpitalnego może pójdziemy do mnie? Nie jest jeszcze zbyt późno, a ty najwyraźniej potrzebujesz czegoś na uspokojenie.
- Nie, nie, nie. Dam sobie radę, nie musi się pani o mnie martwić. Wrócę do dormitorium i...
- Wykluczone. – uśmiechnęła się słodko. – Postanowiłam, że się tobą zaopiekuję, więc nie wykręcisz się teraz. Nie bój się, Syriuszu. Dobrze pamiętam? – skinąłem jej głową. – Nie wypada chorować na Święta, a ty wydajesz się taki blady... Nie zwlekajmy, więc, idziemy! – i zaczęła mnie prowadzić. Chyba nie potrafiłem już funkcjonować normalnie bez Remusa. Co za wstyd!

środa, 25 listopada 2009

Syriusz: Oświecenie

27 grudnia
Byłem coraz bliżej prawdy o tym, w jaki sposób chce się mnie pozbyć nauczyciel run. Za każdym razem, gdy go spotykałem zbliżałem się do tego o krok, a w dni takie jak ten nawet o dwa kroki. Wavele z góry zaplanował, że to właśnie dziś mam kończyć tłumaczenie tekstów runicznych. Nie mogłem wymigać się wcześniejszymi planami, których i tak nie miałem, ani jakimiś ważnymi obowiązkami. Po ostatniej wpadce spowodowanej przytłaczającą nudą mogłem już tylko zmówić paciorek, zostawić list pożegnalny na łóżku Remusa i udać się na śmierć. Szkoda, że wcześniej nie pomyślałem o korespondencji na pościeli, ponieważ teraz, kiedy miąłem przed sobą drzwi gabinetu profesora, było na to odrobinę za późno.
Spodziewałem się sali tortur, placu egzekucyjnego, lub jakiegoś czarno-magicznego laboratorium, czy chociażby pracowni. Kto wie, co takiego planował ten dziwny nauczyciel?! Może otrucie mnie było nazbyt banalne, a on nie wyglądał na sadystę bez klasy. Wręcz przeciwnie. Jego tortury będą z całą pewnością wykwintne i zmyślne, jak i cały Wavele. No i właśnie. Tego jednego nie mogłem mu zarzucić, braku klasy. Jakimkolwiek by nie był zboczonym, sadystycznym magiem, miał styl. Nie był jak ciepły i szczery Camus, skryty i poważny Namida, lub otwarcie walnięty Reijel. Wavele był fałszywym, zakłamanym zbokiem, który chciał się dobrać do wilczego tyłeczka Remusa! A ja na to nie pozwolę! To był mój Remusowy tyłeczek!
Nie pukałem wchodząc do środka, bo kto by pukał idąc na ścięcie? Po prostu otworzyłem drzwi i zobaczyłem zwyczajny gabinet, taki jak ostatnio. Widać chciał osłabić moją czujność i może w dalszym ciągu starał się zdobyć moje zaufanie.
Siedział w fotelu przy naszym stoliku do pracy i czytał książkę. Odłożył ją i uśmiechnął się gestem zapraszając mnie do środka. Musiałem zachować spokój i nie dawać mu satysfakcji, gdyby zauważył mój strach.
- Usiądź, a ja zaraz zrobię ci herbaty i przyniosę ciasteczka. – na jego ustach pojawił się sztuczny uśmiech. – Czekałem na ciebie i nie zawiodłem się.
- Obiecałem pomoc, więc nie mógłbym zrezygnować w połowie. – odparłem dobrze wiedząc, że nie zachowuję się normalnie jak zawsze. Z jakiegoś powodu przy tym nauczycielu nigdy nie byłem sobą. Może z winy mojej niechęci do niego.
Wavele wyszedł, podobnie jak ostatnio, zaś ja rozsiadłem się w fotelu przy stoliku uspokajając powoli. Wcale nie podobało mi się to wszystko, a już na pewno nie profesor. Od początku wiedziałem, że jest w nim coś złowrogiego, ale to już było pechem, bym naraził się mu samą tylko ‘przyjaźnią’ z Remusem, jak to postrzegali inni.
Ciekawiło mnie to, jaką książkę czytał mężczyzna zanim mu nie przerwałem, jednak nie odważyłem się już ruszać jego rzeczy. Gdyby mnie przyłapał miałbym dosyć duży problem, a tego już nie potrzebowałem.
- Mogą być kokosowe? – akurat wszedł do gabinetu. Irytował mnie jego przymilny ton, stały uśmiech i ukrywanie prawdziwych intencji. Jestem pewny, że wiedział jak bardzo go nie lubię tak jak ja wiedziałem, że chce się mnie pozbyć raz na zawsze i zagarnąć Lupina.
- Ależ oczywiście. – wysiliłem się by nie syknąć, ale nadal odgrywać rolę dobrego Syriusza, który pomoże zamiast Remusa. To było denerwujące.
Nauczyciel położył ciasteczka i herbatę przede mną, po czym zajął swoje miejsce. Upiłem łyk napoju mając nadzieję, że nie umrę od raz, po czym poczęstowałem się ciasteczkiem. Uznałem, że im więcej zjem tym większe prawdopodobieństwo, iż rozpoznają truciznę i dojdą do truciciela zanim on dobierze się do Remusa.
Wziąłem się za tłumaczenie tekstu. Nie był trudny, mimo iż przez ostatnie dni niewiele miałem wspólnego z runami. Nie wydawał się także łatwiejszy, był taki sam jak za pierwszym razem. Praca szła mi równie szybko, co pakowanie w siebie ciastek. Co przeżułem jedno już sięgałem po następne. Wydawało mi się to naturalne i przychodziło samo. Jak w odruchu brałem je i zjadałem utożsamiając je z pracą, jaką wykonywałem, runami i samym tłumaczeniem. Może Remi byłby ze mnie dumny?
Prawdę powiedziawszy to nakruszyłem jak jeszcze nigdy wcześniej. Zajęty pracą i jedzeniem nie zwracałem uwagi na to, że wszędzie są pozostałości ciastek, a były na moich kolanach, twarzy, swetrze, trochę na stole, jednak te raz po raz zgarniałem by nie przeszkadzały.
Byłem na swój sposób przerażony tym, że potrafię do tego stopnia oddać się takiemu zajęciu i przestać uważać na profesora. W takich chwilach był dla mnie najbardziej niebezpieczny. Nie wiem, jakim cudem mogłem czerpać przyjemność z run, ale tak właśnie było. Interesowało mnie to, mimo że nauczyciel tego przedmiotu był moim wrogiem.
Podobnie jak ostatnim razem nawet nie zauważyłem, że Wavele podszedł do mnie. Wystraszył mnie niesamowicie, kiedy szepnął prosto w moje ucho głębokim, ściszonym głosem:
- Cały się ubrudziłeś, to niespotykane, Syriuszu.
- Ach! – podskoczyłem na krześle trzymając się za pierś. Serce szalało mi w piersi, krew zawrzała, a ciśnienie przez chwilę chciało rozsadzić głowę – Wystraszył mnie pan! – syknąłem wściekły.
Roześmiał się głośno i chyba szczerze. Łapiąc mnie za brodę odwrócił moją twarz w swoją stronę. Chyba nadszedł czas, kiedy to zdecydował się na ostateczny krok i pozbycie się mnie. Stałem twarzą w twarz z bestią, która zaraz zaatakuje i rozszarpie mnie na najdrobniejsze kawałeczki!
Wavele przysunął swoją twarz do mojej. Patrzyłem na niego wielkimi oczyma, na zadowolenie wypisane na jego twarzy, błyszczące oczy i usta ułożone w złowrogim uśmiechu. I nagle jego wargi dotknęły mojej skóry. Zbierał nimi okruchy ciastek. Powoli, niespiesznie, delikatnie. Nie podobało mi się to, coś mi nie pasowało, w ogóle wszystko było nie tak. Zaskoczenie sprawiło, że byłem niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Wpatrywałem się tempo w mężczyznę przede mną, aż nagle oprzytomniałem równie szybko. Odskoczyłem od niego ocierając całą twarz rękawem. Uchyliłem usta jednak na wypowiedzenie chociażby słowa było stanowczo za wcześnie. Stałem tam tylko jak słup i patrzyłem, jak mężczyzna unosi brew w wyzywającym geście, jakby ze mnie kpił.
- Remi! A... Remus! Lupin!
- Co Remus? – zmarszczył czoło najwyraźniej nie rozumiejąc, o co mi chodzi – Co się dzieje, Syriuszu? Byłeś cały w okruszkach.
- A... Acha... – kiedy mój mózg zaczął znowu funkcjonować coś do mnie docierało. Niewyraźnie, ale jednak. Spojrzałem na profesora. Dokładnie mu się przyjąłem i poczułem się tak jakbym stał przed nim nagi! Za każdym razem, kiedy się spotykaliśmy, a ja myślałem, że ratuję przed nim Remiego byłem pozbawiony ubrań i pakowałem mu się na kolana. Jak skończony idiota! Równie dobrze mogłem napisać sobie na plecach „jestem myszką, bądź moim kotkiem.”!
- Syriuszu, źle się czujesz? – podszedł do mnie i znowu był niebezpiecznie blisko. Jego palce przesunęły się po mojej szyi subtelnie, jakby miały to robić pieszczotliwie. – Jesteś naprawdę słodki. – albo teraz nie krył się z tym, że to o mnie chodziło, albo ja coś zrozumiałem.
I kolejny cios prosto w całe moje ciało. Jemu chyba naprawdę chodziło o mnie! Nie o Remusa, który był tylko przynętą, ale o mnie! O nierozgarniętego Blacka, który dał się wodzić za nos! Syriuszu, nie rozumiesz?! To tak jakbyś siadał mu na kolanach! Dokładnie tak!
Spłonąłem głębokim rumieńcem. To wcale nie było przyjemne. Teraz rozumiałem, dlaczego wypieki na twarzy powodują tym większe zawstydzenie. Jesteś wtedy taki bezsilny! Zdany na łaskę tego, który zachował zimną krew, gdy ty nie potrafiłeś tego zrobić.
 - Nic! Nic mi nie jest! – znowu odskoczyłem od niego. W jednym się nie pomyliłem. Chciał mnie dorwać i dorwał. – Ja muszę zrobić coś ważnego! Przypomniałem sobie!
- och, Syriuszu. Musi ci się wydawać. Już niemal skończyłeś tłumaczenie, a ja znajdę zaraz kolejne na jutro. Hagrid ma swoje obowiązki w Zakazanym Lesie, a nauczyciele wiedzą, że dziś mi pomagasz. – pobladłem – Dokończmy to, proszę. – rzucił niewinnie i odsunął fotel bym usiadł. Myślałem, że upadnę, nogi ugną się pode mną i dodatkowo będę zdany na łaskę Wavele’a. Na szczęście kolana trzymały się aż do ostatniej chwili, kiedy opadłem na miejsce.
Nauczyciel pochylił się i dmuchnął mi w szyję. Dreszcze, które poczułem były jak małe igiełki. Sięgnąłem po ciastko i by wygonić mężczyznę z gabinetu poprosiłem o herbatę i jeszcze więcej łakoci. Zareagował natychmiast spełniając moją prośbę.

niedziela, 22 listopada 2009

Kartka z pamiętnika LV - Fabien Trezeguet

Gdy rodziców Andrew nie było w domu czułem się jakbym był u siebie, a chłopak mieszkał ze mną, ot zupełnie normalnie. Kiedyś tak właśnie miało wyglądać moje życie. Dawniej nie wyobrażałem sobie siebie, jako pani domu, którą teraz z jasnych przyczyn musiałem być. Myśl o tym, że kiedyś to Andrew będzie musiał mnie utrzymywać była przerażająca. Umniejszało to moją męską dumę, temu nie dało się zaprzeczyć, ale było też dołująco konieczne. Gdybym nie nabroił z Rodem kilka lat temu, teraz pracowałbym jak każdy szanujący się mężczyzna. Stało się jednak inaczej.
Odprężyłem się pod prysznicem, wytarłem i owinąłem biodra ręcznikiem. Mogłem sobie na to pozwolić, jako że w domu byłem tylko ja i mój młody kochanek, który zrobiłby mi awanturę gdybym spróbował ubrać się jak każdy normalny człowiek w takiej sytuacji.
- Andrew, gdzie jesteś? Czemu zgasiłeś światła? – w domu było cicho i ciemno. Chłopak coś kombinował, chociaż nie byłem pewien, czy aby na pewno. Może poszedł spać, jak grzeczne dzieci? Zapaliłem światło na korytarzu i zszedłem do salonu. Miałem nadzieję, że tam go znajdę przed telewizorem, lub chociaż w kuchni podjadającego po ciemku ciasta. Nie było go jednak nigdzie, całkowita ciemność i jedynie nikły blask żarówki z piętra pozwalał dostrzec cokolwiek.
- Andrew? – znowu podjąłem próbę zawołania chłopaka i tym razem otrzymałem odpowiedź.
- Tutaj, kochanie. – głos dochodził z całkowicie ciemnego salonu. Wszedłem do środka usiłując włączyć światło. Nie udało się.
- Co, u diabła?... – syknąłem poirytowany, ale właśnie wtedy rozbłysły światełka na choince. Jasno, całą feerią barw. Wbrew pozorom dawały całkiem wiele światła. Mogłem dostrzec wszystko ze szczegółami, a długie cienie, jakie tworzyły się na ścianach tworzyły przyjemną intymną atmosferę.
Andrew leżał pod choinką, niemal nagi. Miał na sobie tylko czerwoną czapkę z pomponem i wysokie kozaczki po kolano, które kupił na świątecznej wyprzedaży, a które podobno przeznaczone były dla Śnieżynki pomagającej Mikołajowi. Chłopak specjalnie upchnął prezenty po innej stronie choinki by mieć wystarczająco miejsca dla siebie. Uśmiechał się kusząco patrząc na mnie figlarnie. Wziął do ręki miskę, która zginęła mi rano. Miałem zamiar wyjeść resztę kremu, która została po zrobieniu tortu.
- Nie mogę pozwolić by się zmarnowało – Andrew nabrał trochę masy na palec i zlizał ją w lubieżny sposób. Z całą pewnością wiedziałem, czego chce. Obawiałem się, że uzależnię go od seksu, jednak nie potrafiłem mu odmówić, kiedy robił coś tak niesamowicie podniecającego.
Zrobiłem krok w jego stronę, ale skrzywił się i pogroził mi palcem.
- Zdejmij ten brzydki ręcznik i od razu włącz wieżę. – mówił cicho i spokojnie, zupełnie jakby dodatkowo ze mną flirtował. Nie wydawał się dzieckiem, którym w istocie był. Nie mogłem mu niczego odmówić. Nacisnąłem odpowiedni przycisk, a z głośników popłynęła wesoła i skoczna melodia kolędy.
- Oszalałeś... – popatrzyłem na niego zdziwiony. Nie sądziłem, że miał zamiar zrobić to w aż tak świątecznych warunkach, jednak w jakiś sposób to tylko mnie podnieciło. Napotkałem jego spojrzenie. Karcił mnie nim, nakazywał pozbycie się ręcznika. Nie protestowałem w tej sprawie. Z chęcią go zdjąłem nie przejmując się pobudzoną męskością.
- Chyba nie odmówisz mi prezentu? – zrobił słodką, niewinną minę. – Jestem niedobrym chłopcem, więc zasłużyłem na rózgę, prawda? – poniósł się i stając na czworaka wypiął pośladki w moją stronę – Zbij mnie, bo zasłużyłem. – westchnął płaczliwie. Wiedziałem, że gra, bawi się mną, drażni, ale był w tym świetny. Pobudził mnie, niesamowicie podniecił. Naprawdę miałem ochotę zdobyć gałązki i pozostawić na tych gładkich, jasnych pośladkach czerwone pręgi. – Och, ale jakiż ja jestem nieuważny! Przecież najpierw muszę się zająć twoim sterczącym cukiereczkiem! Chodź tu do mnie Mikołaju, opróżnię twój worek z prezentów. – Oblizał się, a jego wzrok spoczywał już tylko na moim kroczu. Nie wiem skąd wziął w ogóle taki pomysł, ale czułem się jak zahipnotyzowany. Podszedłem czując jak podnieta narasta w moim podbrzuszu, jak wypycha mój członek i unosi coraz wyżej, utwardza.
Andrew nabrał masy na palec i rozprowadził ją wąskim paskiem po moim penisie. Oblizał się, zamruczał i powoli, krótkimi liźnięciami zaczął pozbywać się słodkiej, czekoladowej masy. Robił przy tym niewinną minę, jakby lizał wyłącznie podłużnego cukierka, jakie dawniej wieszało się na choinkach, kiedy byłem młody. Teraz chłopak znalazł sobie własnego łakocia i wcale nie wydawał się nim znudzony. Ułożył usta w dzióbek i ssał moją końcówkę. Był coraz lepszy w tym wszystkim. Aż przymrużyłem oczy rozkoszy, jednak chłopak przerwał stosunkowo szybko.
- Kładź się kochanie, czas na torcika. - jego ton był rozkazujący. Zrobił mi miejsce pod choinką, a ledwo moje plecy zetknęły się z dywanem, a Andrew wziął do ręki kawałek tortu i rozsmarował go po mojej piersi. Widać niepotrzebnie się kąpałem skoro już byłem cały w masie i biszkopcie. – Ugnij kolano. – kolejne polecenie, które wykonałem od razu. Mój diabełek o anielskiej twarzy uśmiechnął się w nagrodę i oparł pośladki o moje udo. Pochylił się zlizując słodycz z mojej skóry i równocześnie ocierał się dołem swoich jąder o mnie. Robił to w tak niesamowicie erotyczny sposób, a jego kolano przylegało do mojego krocza. Torturował mnie tym. Specjalnie gryzł i ssał sutki, kąsał pierś pozbywając się z niej słodkiej masy. Jego ciało również było pobudzone. Nagle przerwał i podał mi miskę z resztą masy, którą ukradł z kuchni.
- Chyba nie myślisz, że pozwolę ci tak leżeć i korzystać? Nawet Mikołaj musi zarobić na prezenty, więc pracuj. – szepnął zmysłowo i gryząc mój sutek pociągnął za niego. Westchnąłem czując przyjemne mrowienie ciała zmierzające w jednym, wyznaczonym i z góry wiadomym kierunku. Z największą przyjemnością nabrałem masy na palce i sięgnąłem między pośladki chłopaka rozprowadzając ją niezdarnie po jego pośladkach i wejściu. Andrew jęknął i wypiął się bardziej, dzięki czemu z większa łatwością trafiłem. Biorąc więcej masy, brudny od niej palec wsunąłem w chłopaka. Jego mina zdradzała skrajne podniecenie. Wygiął się w łuk i znowu zajęczał. Odwrócił mi się nagle wystawiając pośladki. Teraz mogłem widzieć, co robię i jak to robię. Wtargnąłem w jego wnętrze palcami po raz kolejny zaś on zaczął ocierać się zdecydowanie o moje kolano. Przerwał nagle miłą zabawę.
- Dosyć, dosyć, dość! – wystękał wijąc się niemal. Znałem dobrze ten stan. Walczył z orgazmem nie chcąc dochodzić. Pocałował mnie mocno w usta i uśmiechnął się. Wstałem, gdy on kładł się z szeroko rozstawionymi nogami. Zarzucił mi je na ramiona i wypiął pośladki bym mógł wejść bez problemów. Oczywiście zrobiłem to już w następnej chwili. Wesoła kolęda stała się jakby głośniejsza, światło lampek intensywniejsze, gdy czułem rozchodzące się po całym ciele dreszcze spowodowane pierwszym pchnięciem. Czułem jak się na mnie zamknął, podczas gdy on musiał odczuć całą strukturę mojego członka.
To było niesamowite. Czułem zapach masy tortowej, która pozwoliła mu poruszać się z łatwością, gdy moje ciało przylgnęło do niego resztki tortu, jakie miałem na piersi rozsmarowały się po jego drobnej klatce. Trzymałem go za biodra, a on wysilił się zginając ciało i całując mnie mocno, zachłannie. Jego jęki, moje westchnienia i niesamowite uczucie zagłębiania się w nim, jego podniecenie wbijające się w moją pierś, miękkie pośladki, które czułem na udach. Wszystko to było tak nierealne i wypełnione lubieżnym pragnieniem. To miały być nasze Święta pełne seksu i niemoralności. Narastała we mnie żądza, moje ciało pragnęło mocnych, głębokich pchnięć, a jego przyjmowało je w kolejnych spazmatycznych drgnięciach, gdy wił się z rozkoszy pode mną. Andrew nie był bynajmniej zwyczajnym chłopcem. Był niewyżyty i mogłem chwalić się tym, że w swoim ciągłym głodzie seksu pragnął tylko mnie.
- Mikołaju, byłem bardzo, bardzo niegrzeczny i chcę wszystkich prezentów z twojego worka. – wydyszał mi do ucha – Daj mi je, co do jednego, czekam na nie! – jego biodra naparły mocniej na moje lędźwie. Doszedł od swoich własnych słów, co zmusiło mnie do jeszcze bardziej zdecydowanych pchnięć. Pomyślałem o jego nasieniu, które właśnie zmieszało się z rozgniecionym tortem na piersi chłopaka i wytrysnąłem w niego. Dałem mu wszystkie prezenty, o które tak prosił. Byłem zboczeńcem, a on dobrze to wykorzystał.

piątek, 20 listopada 2009

Kartka z pamiętnika LIV - Gabriel Ricardo

To zabawne, że ludzie potrafią spędzić tyle godzin na rozmowach, które w gruncie rzeczy do niczego nie prowadzą, a oni nie wyczerpują tematu bez przerwy opowiadając, dyskutując, kłócąc się. W przypadku moich rodziców i babci Michaela było to częste zachowanie, ale pozwoliło nam wymknąć się z domu starszej kobiety do mojego. Michael miał spędzić noc ze mną, jako że Święta sprzyjały takim wymianą, jak zawsze w naszym wypadku. Dawniej bawiliśmy się do wieczora, a teraz, chociaż niewiele się zmieniło, to nie dało się zaprzeczyć, iż nadal było to swojego rodzaju zabawą.
W mieszkaniu było ciepło i z przyjemnością poluzowałem krawat. Miałem zamiar zdjąć marynarkę, niestety Michael zadbał bym nie mógł tego zrobić.
- Gdzie ci się spieszy? – opatulił mnie swoimi dłońmi jakbym był nagi i miał zmarznąć – Chcę się bawić, a dziś mam ochotę na biuro. Jestem bardzo napalonym prezesem wielkiej korporacji, a ty moją sekretarką... Albo ja jestem złą sekretarką, a ty biednym prezesem? – zastanawiał się poprawiając mój krawat, zapinając marynarkę i przygotowując mnie do zabawy. – Nie, dochodzę do wniosku, że ja mam władzę, a ty będziesz mnie grzecznie słuchał.
- A, no masz... – westchnąłem głośno. Miałem swojego prywatnego zboczeńca i musiałem się z tym pogodzić. I tak zabawa w biuro była bardziej przyzwoita niż inne z jego pomysłów, przez które już przebrnąłem. Dla Michaela było to równoznaczne ze zgodą. Rozsiadł się na krześle za biurkiem i spoważniał wpatrując się we mnie. Dla niego zabawa właśnie się zaczęła.
Stanąłem, więc na środku pokoju twarzą do niego i udałem, że trzymam w ręce notesik z jego planem dnia.
- Za godzinę ma pan spotkanie z przedstawicielami zachodnich korporacji, a o osiemnastej kolację z reprezentantem banku. – zmyślałem. Chłopak lubił, kiedy miałem trudniejsze role.
Uniósł rękę, więc przerwałem patrząc na niego uważnie.
- Za godzinę jest to spotkanie, tak? – mówił niczym młody i nieprzejmujący się niczym paniczyk, który przejął firmę po ojcu.
- Tak, za godzinę. – skinąłem potulnie głową. Michael wstał z miejsca i obszedł mnie dookoła. Zamknął drzwi pokoju na klucz i stanął przede mną. Usiadł na biurku i sięgnął ręką do mojej szyi. Wyciągnął krawat zza marynarki i przyciągnął mnie za niego bliżej.
- Panie prezesie! Co... Co pan robi?! – nie mogłem jednak się wyrywać. W końcu byłem sekretarką i zachcianki szefa musiały być przeze mnie spełniane, jeśli nie chciałem stracić pracy.
- Mamy czas do spotkania, a ja lubię, kiedy jesteś taki elegancki. – powiedział cicho i rozwiązał mu krawat. Przyciągnął do pocałunku powoli rozpinając guziki marynarki, zaś później koszuli. Oczywiście nie odpowiadałem na to inaczej jak tylko rumieńcem.
- Nie... Nie możemy! Nie w biurze! – niepewny protest, który nic nie dał. Tylko wywołał szeroki uśmiech na twarzy Michaela.
- Nie w biurze, ale wszędzie indziej można?
- Nie... Nie o to... – zamknął mi usta swoimi i pogładził pierś. Zdjął marynarkę wieszając ją na oparciu fotela za sobą. Całą resztę zostawił na miejscu. Zsunął się z biurka stając przede mną.
- Wiesz, czego chcę. Uklęknij i obsłuż mnie ustami. – wydawał się niesamowicie podniecony i na samym udawaniu się nie skończyło. Robiąc niewinną minę wypełniłem rozkaz. Zacząłem rozpinać mu pasek, ale zasyczał i pokazał, że i to mam robić wargami i zębami. Naturalnie z chęcią tak właśnie postąpiłem. Męczyłem się trochę z paskiem, ale jednak ustąpił. Trzymałem dłonie na jego udach i z przymkniętymi oczyma rozpiąłem spodnie, odsunąłem rozporek. Na tym skończyła się męka. Użyłem dłoni by wyciągnąć z jego bielizny przyrodzenie. Miał twardego i dużego. Jak zawsze zabawa zrobiła swoje i chłopak reagował na nią intensywnie. Wysunąłem język z ust i polizałem główkę. Znałem Michaela i jego ciało, wiedziałem, co lubi najbardziej i jak go męczyć. Tym razem zdecydowałem się na zabiegi, które w innym wypadku miałyby go podniecić, a teraz ich zadaniem było dobijanie chłopaka i sprawienie jak największej rozkoszy. Koniuszkiem języka drażniłem maleńką dziurkę, gładziłem całą główkę, ssałem ją i masowałem wargami. Czasami liznąłem trzon, kiedy bawiłem się jego jądrami. Stanowczo od nazbyt dawna nie miałem okazji być na górze i przejmować inicjatywę. Miałem na to ochotę i te święta z pewnością będą idealnym momentem na wykorzystanie swojej przewagi, którą ogólnie miałem nad chłopakiem. Przeszedłem do konkretnych pieszczot wsuwając go sobie w usta, jednak tym razem nie mógł już wytrzymać nazbyt długo. Ciągnąc mnie za włosy odsunął moją głowę.
- Wiedziałem, że od początku miałeś na to ochotę. – syknął pewnie i lekko ironicznie. – Wstań. – znowu wykonałem jego polecenie bez gadania. Zamienił nasze pozycje i czułem biurko na plecach. Chłopak tym czasem pocałował mnie wyciskając język do moich warg. Wsunąłem dłonie w jego włosy żałując, że są spięte. Pozwoliłem by zsunął ze mnie spodnie. Sam pozbyłem się ich zostawiając na podłodze. Nogi mi drżały, kiedy odwracałem się, opierałem o biurko i wypinałem. Byłem rozpalony nie mniej niż Michael.
- A... Ale papiery! Pobrudzą się, pomną! – chciałem go niesamowicie i głos mi drżał, kiedy próbowałem odgrywać nadal swoją rolę. Chłopak odszedł ode mnie na chwilę i poczułem chłodny płyn na pośladkach. Wziął olejek, ładnie pachnący cynamonem i pomarańczą, który kupił tylko i wyłącznie na takie chwile świątecznych uciech. Lubiłem zabiegi, jakim mnie poddał. Masował mi pośladki, uda i zabierał się za rozciąganie. Miał wspaniałe palce, kiedy to robił.
- P... Proszę pana, to takie... ach!... krępujące! – tak. Było krępujące, jednak już dawno przestałem zwracać na to uwagę. Przy Michaelu już dawno spaliłbym się ze wstydu, gdybym miał reagować na każdą z jego głupich zabaw.
Nagle odwrócił mnie i posadził na biurku. Nalał na moje dłonie olejku i przysunął się bym mógł mu go rozprowadzić po członku. Chciałem by mnie całował, gdy to robiłem. Jego wargi wydawały się jeszcze smaczniejsze, ale on odepchnął mnie od siebie z groźnym uśmiechem.
- Mam gdzieś dokumenty – syknął – I twój tyłek też wydaje się nimi mało zainteresowany. – Wsunął we mnie zaledwie główkę penisa i wyciągnął ją, gdy ja byłem gotowy by przyjąć go całego w siebie. Znowu ją wsunął i ponownie zabrał. Drżałem z podniety i niezaspokojenia. Czułem jak moje ciało otwiera się i nagle pozostaje puste, kiedy Michael odsuwał się na krok. Miałem zamiar go rozszarpać, jednak byłem bezsilny. Moje pragnienie obezwładniało mnie. Chłopak schylił się wziął mnie w usta i przesunął nimi bardzo powoli w górę, jakby chciał mieć pewność, że topiąc się nie ubrudzę blatu, zupełnie jakbym był śmietankowym lodem, którego powoli kosztował.
- Nie zdążysz przed spotkaniem! – wysyczałem przez zęby wściekły.
- Och, tak, zapomniałem! – pchnął. W końcu! Wypełnił moje ciało swoim. Ten zapach olejku, cudowne ciało Michaela, jego jęk. Niemal szczytowałem bez jego dotyku. Złapałem się mocno krawędzi biurka i podniosłem wysoko nogi kładąc je na jego barkach. Dzięki temu doznanie było jeszcze dokładniejsze, a on penetrował moje ciało głębiej. Nie mogłem wytrzymać. Chciałem już dojść i zakończyć mękę niespełnienia mojego ciała. Zacząłem zdecydowanie pieścić swoje krocze, gdy Michael tak wspaniale obsługiwał mój tyłek. Jęczałem mając nadzieję, że rodzice nie przyjdą do domu i jeszcze w najlepsze rozmawiają z babcią mojego kochanka. W mgnieniu oka odrzuciłem od siebie tamte myśli. Liczyło się tylko przygaszone światło, świąteczne zapachy, kolorowe światełka i to, co działo się między nami.
Ruchy Neda stały się bardziej chaotyczne, mocne i głębokie, chociaż nie tak szybkie. Trafił w czuły punkt w moim ciele i wtedy wytrysnąłem nie mogąc nawet tego powstrzymać. Chłopak wydawał się z tego zadowolony, niemal dumny. Zrobiłem najbardziej podnieconą i rozpaloną minę, na jaką było mnie stać zaraz po erupcji. Michael zawsze był wobec tego bezsilny. Jęknąłem mu dodatkowo, kiedy znowu trafił w magiczne miejsce. To było jak katusze zaraz po orgazmie, a jemu się spodobało. I to bardzo. Poczułem to w sobie, kiedy utknął głęboko we mnie cały spięty, a rozluźnienie poniosło ze sobą wilgoć. Łapiąc go za poluzowany krawat przyciągnąłem do siebie i pocałowałem. Byłem niemal nieprzytomny z przyjemności. Pomarańcze, cynamon, zapach Michaela zaraz po stosunku. Miałem ochotę na więcej.

środa, 18 listopada 2009

Syriusz: Nuda

25 grudnia
Nuda to chyba jedyne słowo, które nie znacząc nic oznacza wszystko. Pasowało do wszystkiego, było w stanie streszczać i rozbudowywać, ubogacać. Wszystko zależało od odpowiedniego doboru słów. Tak waśnie chciałem opisać ten dzień. Nie wiedziałem, co robić, za co się zabrać, gdzie się kręcić. Nie miałem, z kim wyjść na dwór by bawić się w śniegu, nie miałem możliwości by wygłupiać się w zamku. Prawdziwie bez nadziejny dzień, a jakby tego było mało Snape w najlepsze lepił kolejnego bałwana brnąc w śniegu rumiany i zadowolony. Denerwował mnie tym niesamowicie. Dlaczego on miał się dobrze bawić, kiedy ja męczyłem się nudą? Nie mogłem pozwolić by był taki radosny, gdy ja powoli umieram z braku zajęć.
Uchyliłem okno i wsunąłem między nie a framugę różdżkę. Użyłem odpowiedniego zaklęcia lepiąc kulkę ze śniegu na parapecie i dzięki lewitacji posłałem ją w stronę nieświadomego niczego Ślizgona. Już mi się to podobało, a ledwie zacząłem. Zatrzymałem kulkę śniegu zaraz nad głową chłopaka i zdjąłem zaklęcie. Widziałem jak śnieżka spada mu na głowę, wkrada się pod kurtkę na odsłoniętym karku.
- Ha! – szybko ukryłem się kucając. Nie dowie się, że to ja, nawet nie będzie wiedział skąd padł cios. Idealny punkt obserwacyjny i miejsce do ataku. Wychyliłem się odrobinę patrząc przez okno na Severusa. Zajął się sobą i bałwanem widocznie uznając, że to tylko śnieg z choinki. Znowu użyłem do tego zaklęć. Tym razem kulka była większa. Nie liczyłem się z tym, że chłopak może się domyślić, że to nie przypadek. Liczył się efekt i przyjemność, jaką mi to dawało. Dobrze wiedziałem, że na moich ustach pojawia się błogi i pełen ukojenia uśmiech. Odczuwałem niesamowitą radość z faktu dokuczania temu robakowi. Kolejna śnieżka podleciała, chociaż tym razem zadbałem o to by nabrała rozpędu. Posłałem ją po okręgu, tak, że przeleciała obok jego głowy, zawróciła i trafiła go prosto w twarz! Trafiony i zatopiony. Ukryłem się ponownie chichocząc pod nosem. To mi się podobało coraz bardziej.
Wychyliłem się trochę i zobaczyłem, że chłopak rozgląda się wściekły dookoła. Byłem geniuszem w swoim fachu, tak przynajmniej uważałem. Nie liczyła się skromność, gdy walczyło się z nudą. Ostrożnie uformowałem kolejny nabój i tym razem nie byłem już tak precyzyjny. Nie miałem na to czasu. Poczekałem tylko aż śnieg osiądzie na głowie Snape’a i znowu śmiałem się kryjąc. To nie miało mi się znudzić, wręcz przeciwnie. Im trudniej było o pozostanie niezauważonym tym lepsza stawała się ta zabawa.
Buty, które dostrzegłem koło swoich kolan nie podobały mi się. Ich kolor, kształt, spodnie również. Eleganckie, wyprasowane, bez ani jednego niepotrzebnego zagięcia. Całe uczucie, jakie temu towarzyszyło było nieznośne i denerwujące. Prychnąłem cicho i podniosłem wzrok. Wavele trzymał w ręce śnieżkę patrząc na mnie z góry przenikliwymi oczyma w kształcie migdałów.
- Nudzi ci się, Syriuszu? – zapytał i otwierając okno wyrzucił śnieg, który topił się w jego dłoni i kapał na podłogę przed moim nosem. – Severus nie wydaje się zadowolony twoim zachowaniem, a ta kula była przeznaczona zdecydowanie właśnie tobie.
Szlag! Tylko tego brakowało, by ten parszywy profesor ratował mnie przed śniegiem, a Snape był nie lepszy! Domyślił się, że to stąd wychodziły te zaklęcia, że to tutaj chowa się jego wróg. Był stanowczo zbyt inteligentny, chociaż nie zachwycał. Nie mnie. Gdyby domyślił się, że zwracam na siebie jego uwagę tylko po to by przestał węszyć przy Remusie, może uznałbym go za godnego uwagi przeciwnika. Tym czasem on tylko wściekał się i starał oddać zadane ciosy. Nigdy nie dowie się, że pod latarnią w tym wypadku było najciemniej. Teraz jednak miałem inne problemy. Przez niego zostałem uratowany przed ciosem śnieżką przy użyciu mojej metody. Mógł mnie ratować każdy, ale dlaczego właśnie Wavele?
- Jeśli aż tak się nudzisz to ja znajdę ci zajęcie. Zapraszam do siebie, jak zawsze. Zapewniam, że coś dla ciebie będzie. – rzucił ze stałym nienagannym uśmiechem miłego nauczyciela. Już ja wiedziałem, że znalezienie mi zajęcia nie stanowiłoby dla niego najmniejszego problemu. Kopanie swojego grobu przecież może być fascynujące.
- Pan zaprasza, a ja nie mogę odmówić, tak? – uśmiechnąłem się sztucznie. Miałem ochotę go uderzyć, a nie udawać grzecznego i posłusznego chłopca. Wychodziło na to, że będę musiał z nim iść. Aż ciarki mnie przechodziły na myśl o tym.
- Ależ ja bym cię nie zmusił gdybyś odmówił, zapewniam. Z resztą i tak niedługo się widzimy by dokończyć tłumaczenie tekstu. Nie chcę byś wrócił zmęczony, więc chyba dziś ci wybaczę, ale jeśli dowiem się, że się nadal nudzisz i zadręczasz innych uczniów z całą pewnością znajdę ci zajęcie. – kolejny uśmiech. Tym razem wiedziałem, że jest w nim coś jeszcze, jakby groźba lub obietnica. Zmierzwił mi włosy i odszedł spokojnie w głąb korytarza.
Coś było w tym mężczyźnie, coś niebezpiecznego, co sprawiało, że widziałem siebie nagiego na talerzu, jako danie główne i jego ostrzącego sztućce by mnie pożreć. On był drapieżnikiem, a ja ofiarą, a gra toczyła się oczywiście o mojego Remusa. Widziałem jak rozbierał go wzrokiem na zajęciach, jak flirtował z nim, kiedy przynosił dodatkowe książki, czy prosił go o pomoc.
Gra toczyła się o naprawdę wysoką stawkę, a ja powinienem poznać wroga. Trafić na coś, co pomoże mi ujawnić jego prawdziwe zamiary i pokazać Remiemu, że to ja miałem rację. Jeszcze zanim podjąłem ostateczną decyzję wstałem i poszedłem za Wavelem. Śledząc go bezsprzecznie trafię w końcu na coś, co pomoże mi go zdyskredytować, w końcu się odsłoni, a wtedy ja zadam ostateczny cios.
Na palcach, cicho i uważnie szedłem za nim chowając się za posągami, zbrojami, za ścianami na zakrętach. Zauważyłem, że kręcił biodrami. Trochę w stylu Gabriela, jednak bardziej zdecydowanie, jakby wyzywająco. Był dumny, szedł wyprostowany i poważny, ale te ruchy jego ciała sprawiały, że zwracał na siebie uwagę, jakby chciał wyzywać każdego.
Zatrzymałem się i patrzyłem z ukrycia, kiedy witał się z nauczycielką mugoloznawstwa. Była to kobieta mniej więcej jego wzrostu, o długich nogach i jasnych włosach, które falami opadały na plecy. Miała niewielkie, jednak bardzo ładne oczy i uśmiechała się wdzięcznie. Ona również wydawała się wyzywająca. Krótka spódniczka, kozaki po kolana, ostry, ale zdecydowanie idealny makijaż. Była naprawdę ładna. Flirtowała z nauczycielem trzepocząc rzęsami zanim się jej nie wymknął. Kobieta odwróciła się i taksowała go wzrokiem, jakby oceniała ile jest wart. Wydawała się zdecydowana, kiedy zniknął a ona musiała odejść w swoją stronę. Uśmiechała się pod nosem i zamyślona nie zauważyła mnie w niewielkiej wnęce w ścianie. Musiałem przyznać, że była najładniejszą nauczycielką w szkole. Nie dało się jej porównać do ostrej McGonagall, czy pulchnej i ciepłej Sprout. Potter nie mówił o niej wiele, ale nie dało się ukryć, że zapewne nie jeden chłopak w jego grupie chodził na jej zajęcia tylko po to by sobie popatrzeć.
Znowu cichcem ruszyłem za Wavelem. Zniknął mi z oczu, ale miałem nadzieję, że mi nie uciekł. Skręciłem gwałtownie w korytarz po prawej. Tam widziałem go ostatnio, kiedy rozstał się z nauczycielką. No i niestety był tam nadal. Wpadłem prosto na niego i cieszyłem się, że nie byłem wtedy nadzwyczajnie ostrożny.
- Czyżbyś się jednak nudził? – zapytał krzyżując ramiona. Chyba się domyślał, co robiłem.
- Ależ nie, nie, nie! – pomachałem rękoma – Zamyśliłem się i zgubiłem... – Wavele uniósł brew wymownie, więc kontynuowałem. – No, myślałem, zgubiłem się, ale szedłem przed siebie dalej zamyślony, ale... – rozejrzałem się dookoła – Ale już się znalazłem i wiem gdzie jestem! To dowidzenia! – uciekłem. Ile sił w nogach, chociaż starałem się zachować pozory normalności. Profesor run był zdecydowanie godnym przeciwnikiem, ale ja musiałem być lepszy. Miał nade mną przewagę, ale to znaczyło, iż powinienem wykorzystać to odpowiednio. Naturalnie nie chciałem znowu wpaść na nauczyciela. Więcej pewnie nie da mi możliwości ucieczki. Może Hagrid zdoła sobie z tym poradzić, chociaż nieświadomie. Jedzenie twardych ciastek i zachwalanie ich nie było moim ulubionym zajęciem, jednak było jedynym, jakie miałem chcąc jakoś pozbyć się ciągłych, uciążliwych spotkań z Wavelem. I tak za dwa dni musiałem pojawić się u niego by dokończyć to, o co mnie prosił, a jeśli wyczuł, że mu zagrażam może chcieć pozbyć się mnie właśnie teraz. Nie miałem wyjścia. Musiałem sięgnąć po środki ostateczne, tak, więc znajomość z gajowym.

niedziela, 15 listopada 2009

Syriusz: Śniadanko

24 grudnia
Miałem piękny sen. Dziwny, ale piękny. Ja i Remus braliśmy ślub. Chłopak miał na sobie wspaniałą suknię i kwiatki wplecione we włosy. Jego ciało jak najbardziej było ciałem kobiety, ale nie miałem wątpliwości, że był to mój kochany Remi. Wyglądał tak zachwycająco i delikatnie. Byli z nami przyjaciele i rodzina. Byłem naprawdę szczęśliwy. Synek Camusa i Fillipa trzymał obrączki. To zabawne, ponieważ we śnie wydawało mi się, że mieli także drugie dziecko. Naprawdę dziwnie się czułem budząc rano, a jednak byłem w pełni zadowolony. Po ostatnich ciężkich nocach, kiedy to nie pamiętałem, co takiego zaprzątało moją głowę ten sen był zbawienny i pozwalał mi odetchnąć z ulgą. Oczywiście Remus byłby wściekły gdyby się dowiedział, że moja podświadomość przemieniła go w kobietę. Sam uważałem, że było to lekką przesadą. Remi był mężczyzną w każdym calu. Oglądałem go podczas kąpieli, dotykałem. To były naprawdę cudowne wspomnienia.
Ale ile mogłem myśleć o tym, co było? Niedługo Remus miał wrócić a wtedy będę mógł robić z nim różne rzeczy zamiast tylko fantazjować. Ważniejsze teraz były prezenty! Ich ciężar na łóżku wprawiał mnie w jeszcze lepszy nastrój. Czułem jak naciągają moją pościel, nie pozwalając bym okrył się nią dokładniej. Dzień dopiero się zaczynał.
Przegrzebałem upominki szukając jakiegoś od Remusa, ten był przecież najważniejszy. Tylko czy zrobiłem coś źle? Obraziłem go, lub zezłościłem? A może jakimś cudem Remi wiedział o moim śnie i w ostatniej chwili zamienił prezent dla mnie? Mały, czerwony woreczek związany kokardką, a w środku dwie czekoladki, biszkoptowa i orzechowa. Idealny upominek od Remusa, ale niepokoiła mnie druga część tego prezentu. Kwadratowe coś. Całkiem duże i kwadratowe coś. To coś wyglądało mi na książkę! Ale przecież Remus nie dałby mi książki na Boże Narodzenie. No chyba, że naprawdę bym go czymś zdenerwował, a przecież byłem grzeczny. No może dałem mu się we znaki na historii magii, ale żeby tak mnie za to karać? Przecież mój Remus nie był bez serca! Albo był, ale ja póki, co tego nie zauważyłem. Sam nie wiem, ale ten prezent...
Drżącymi rękoma odpakowałem niespodziankę. Oprawa była gruba, miękka i w miotły. To nie mogła być książka. Na wierzchu leżał liścik. Otworzyłem złotą kopertę wyciągając ładną, zdobioną kartkę.
„Jest mi bardzo przykro, że zostawiłem Cię samego na Święta, dlatego doceń moje poświęcenie, bo więcej niczego podobnego nie dostaniesz! I tak nie zasłużyłeś, ale tęsknię za Tobą. Remus.”
To było dla mnie jeszcze większym zdziwieniem, jednak zrozumiałem, o co chodziło Remusowi, kiedy tylko podniosłem okładkę. Album! Album pełen zdjęć Remusa! Remi, jako dziecko, Remi na kucyku, Remi myjący ząbki, pierwsze upadki i pluszowy miś, którego tulił. Po kilka zdjęć z każdego roku życia. Niektóre były naprawdę stare, inne nowsze. Lupin na pewno teraz żałował, że dał mi taki, a nie inny prezent. Pewnie z wypiekami na twarzy zastanawiał się czy dobrze zrobił. Nie lubił swoich zdjęć, uważał, że wychodzi na nich strasznie, a ten album był pełen fotografii. Sam zaczerwieniłem się z wrażenia. Jaki Remus był słodki, jako dziecko! Pulchna, roześmiana buzia z jednym ząbkiem, pierwsza samodzielna kąpiel chłopaka, upaprana posiłkiem twarz. Bezcenny prezent! Zachwycony aż padłem na łóżko tuląc do siebie album i tarzając się z nim po pościeli. Jak ja mogłem w ogóle sądzić, że Remi dał mi jakąś książkę? Ha! Właśnie stałem się najbogatszy na świecie!
Schowałem album pod poduszkę, chociaż niechętnie wypuszczałem go z rąk i rozpakowałem resztę prezentów. Zachwycanie się i podniecanie niespodzianką od mojego Remusa zajęło mi strasznie dużo czasu. Nie zostało go wiele do śniadania. Musiałem się szybko ubrać i walcząc ze sobą by nie spojrzeć raz jeszcze na zdjęcia Lupina wybiegłem z pokoju. Może jednak te Święta nie miały być najgorsze? Może była dla nich nadzieja?
Zwątpiłem w to, kiedy zobaczyłem, jak niewiele osób zostało w tym roku w Hogwarcie. Doprawdy była nas tylko garstka. Przy stole Gryffindoru czułem się jak robaczek. Wielki blat, setki krzesełek i zaledwie pięć osób wliczając w to mnie. Podobnie miała się sprawa przy innych stołach. Snape był jedynym Ślizgonem. Nawet wśród nauczycieli zostało wiele pustych miejsc. Niestety Wavele nie był jednym z tych, których jednak wywiało do domu. Uśmiechał się jak zawsze nienagannie i co przerażające wstał z miejsca. Wiedziałem, że idzie w moją stronę. Mogłem skupić się z całych sił na podziwianiu obrusu, a jednak nie dało się ukryć, że mężczyzna zatrzymał się dopiero przy mnie. Pochylił się nisko i szepnął by echo nie odbijało się od ścian Wielkiej Sali. Mina mi zrzedła, a poprzednią radość zakłóciła udręka.
- Nie ma sensu byś siedział tu sam. Dołącz do nas z innymi uczniami. Dyrektor życzy sobie byśmy wszyscy siedzieli razem. Chodź. – pogłaskał mnie po głowie i ruszył w stronę innych uczniów. Podniosłem się mając nadzieję znaleźć jakieś miejsce z daleka od niego. Lustrowałem wzrokiem każde krzesełko po kolei. To obok Slughorna odpadało, już ja dobrze wiedziałem, że nauczyciel planuje siedzieć koło elity, tak, więc Snape i dwie Krukonki mieli już swoje miejsce. Nie obchodziło mnie nazbyt czy trafi mi się woźny, czy ktokolwiek inny, byleby nie Wavele.
- Chodź tutaj Syriuszu. – dyrektor uśmiechnął się. – Viktora będzie ci wygodnie, a Minerwa będzie równie zadowolona mając cię na oku. – mrugnął do mnie podkreślając tym żartobliwy ton. McGonagall z pewnością chciała mieć mnie blisko siebie by uniemożliwić mi jakiekolwiek wybryki, gdybym coś planował. Oj, chętnie usiadłbym jej na kolanach, byleby nie siedzieć przy nauczycielu run. Niestety nie wypadało mi chyba kłócić się z Dumbledorem. Pech wrócił mimo wspaniałego prezentu do Remusa.
Dyrektor klasnął w ręce na przed nami pojawiło się śniadanie. Wytworne jak w każde Święta, a dyskusje rozgorzały juz w kilka sekund później. Od razu sięgnąłem po bułkę i posmarowałem ją masłem, polałem miodem. Najszybszy sposób by zamknąć sobie usta posiłkiem i nie być zmuszonym do rozmów z profesorem run. Nie pozwoliłem sobie by, chociaż przez chwile nie jeść nic. Byłem zdesperowany, a pośpiech prowadzi do zguby. Uświadomiłem to sobie, kiedy usłyszałem śmiech Wavele, a karcące spojrzenie McGonagall dosięgło mnie sponad szklanki soku, który właśnie piła.
Nielubiany przeze mnie mężczyzna zamoczył końcówkę serwetki w wodzie ze szklaneczki i złapał mnie za brodę. Tym razem do dreszczy dołączyło dziwne uczucie, którego nie rozumiałem w ogóle.
- Jesteś cały w miodzie – powiedział kręcąc głową i zaczął mnie wycierać. Robił to fachowo i z powagą, jak gdyby było to jego pracą.
- Postaraj się jeść uważniej, Syriuszu. Nie chce byś przylepił się do obrusu i ściągnął go razem ze wszystkim, kiedy będziesz odchodził od stołu. – nauczycielka transmutacji nie miała dla mnie litości. Powinna mi pomóc, wyrwać z rąk tego okropnego sadysty, a nie pozwalać mu napawać się moim poniżeniem.
Niestety nie skończyło się na wytarciu mi twarzy. Nauczyciel nadal rozbawiony i uśmiechnięty patrzył na mnie, kiedy jadłem. Miałem wrażenie, że czegoś nie wiem, czegoś nie dostrzegam, nie zauważam i w czymś się mylę. Nie pojmowałem własnych odczuć, ale coś podpowiadało mi, że nie wszystko jest tak jak należy. Pewnie specjalnie Wavele rozsmarował mi coś po twarzy żeby napawać się swoim tryumfem i moją porażką. Nie ma nic gorszego od ujawnienia wrogom swoich słabości, a ja właśnie byłem na to skazany. To dziwnie roześmiane spojrzenie skupione na mnie, mimo że wydawało się w równym stopniu dosięgać innych osób przy stole. Coś na pewno było nie tak. Coś się nie zgadzało. Odwróciłem się niby to na chwilę w przeciwną stronę i szybko wytarłem chusteczką całą twarz. Nie lepiłem się, nie dostrzegłem najmniejszych śladów brudu, a jednak Wavele nadal patrzył na mnie. Znowu się wytarłem z podobnym skutkiem. Nie mogłem znieść tego mężczyzny, chciałem jak najszybciej się stąd wyrwać. Gdyby tylko był tu Remus... Nie, nie... Wtedy sam wpakowałbym go w łapy profesora. Niedoczekanie! Będę chronił przed nim mojego Remusa!
- Przepraszam, czy mam coś na twarzy? – zapytałem w końcu czując, że gotuję się z wściekłości. Takie poniżenie!
- Hmm... Nie, nic nie widzę. – nauczyciel przyjrzał mi się dokładniej. – Jesteś czysty, Syriuszu. – chciałem zapytać, dlaczego tak na mnie patrzy skoro wszystko jest w porządku, jednak on na swój sposób wyprzedził mnie. – Jest słodki, prawda Minerwo? Silny, ale taki zabawny... – tym razem kipiałem. Na domiar złego profesorka kiwnęła głową.
- Z pewnością słodszy niż James Potter. Ten to jest niesamowicie upierdliwy, chociaż obaj dają mi się we znaki na zajęciach. – uśmiechnęła się jednak lekko i skinęła mi głową. Dobrze, że dyrektor właśnie zaczął swoją małą przemowę dotyczącą frekwencji na Święta, bo chyba nie zdołałbym się powstrzymać przed jakąś kąśliwą uwagą wymierzoną w Wavele. Słodki! Ja słodki?! Ależ to oczywiste, co chciał mi przez to powiedzieć! Że nie nadaje się dla Remusa, bo jestem zbyt dziecinny, a on, jako dorosły mężczyzna o wiele lepiej się z nim skomponuje! Niedoczekanie!

piątek, 13 listopada 2009

Kartka z pamiętnika LIII - Marcel Camus

Stałem przed drzwiami mojego starego domu. Paryż wydawał mi się naprawdę piękny, skąpany w bieli, kolorowych światełkach, ozdobach świątecznych, emanujący nieodpartą aurą magii i cudów, które zdarzały się na każdym kroku. Paryż był piękny, ponieważ na tej niepozornej uliczce stał niepozorny dom, którego właściciele wracali bardzo rzadko, a te święta widocznie planowali spędzić właśnie tam. Tak naprawdę ta jedna ulica w całym Paryżu była tą najbardziej magiczną, ten dom był wielkim pałacem cudów i wystarczyło przekroczyć próg by piękno, szczęście i radość życia wciągnęły wędrowca bez reszty. Tak, mój stary dom krył w sobie ogromny sekret, moją bezgraniczną miłość do byłego ucznia, do Anioła i do maleńkiego świetlika, który wypełnił całe nasze życie swoim blaskiem, śmiechem i cudowna obecnością.
Na co jeszcze czekałem? Już od kilku minut powinienem być w środku z rodziną, otoczony ciepłem, jakie ofiarują mi ich ramiona. Mój prawdziwy dom.
Drzwi były otwarte. Czekali na mnie. Nie potrafiłem ukryć uśmiechu, kiedy tylko przekroczyłem próg. Przeciąg, odgłos kilku kroków postawionych w holu, to wystarczyło by sprowadzić tutaj moje dwa cuda. Cieszyłem się, że zdążyłem, chociaż zdjąć płaszcz, choć nie było czasu by powiesić go na wieszaku. Rzuciłem go na szafkę, kiedy drobna, roześmiana istotka biegła do mnie z wyciągniętymi przed siebie ramionkami. Mój syn. Mały, słodki i tak rozkoszny.
- Tata!
Uklęknąłem i pozwoliłem by wpadł mi prosto w ramiona. Przytuliłem go mocno i pocałowałem w cieplutki, dziecięco pulchny, miękki policzek.
- Jestem zimny, nie przeszkadza ci to? – zapytałem przyglądając się jego niebieskim oczkom, długim, ciemnym rzęsom i przydługim kasztanowym włoskom. Nathaniel pokręcił główką i oblizał wargi, a zaraz potem przycisnął je do kącika moich ust. Czułem tę zabawną wilgoć, jaką zostawił po tym dziecięcym pocałunku. – Ale dasz mi się rozebrać, prawda? – widziałem, że ma zamiar zaprzeczyć, ale grzecznie odsunął się na chwilę by dać mi czas jedynie na odwieszenie płaszcza, ściągnięcie butów, szalika i rękawiczek. Zaraz potem znowu przykleił się do mnie. Wziąłem go na ręce i znowu ucałowałem jego drobną buźkę.
Fillip stał w drzwiach kuchni. Właśnie zdjął fartuszek i uśmiechnął się cudownie. Miałem ochotę płakać ze szczęścia przepełniony czułością. Mój Anioł uronił już kilka łez i szybko otarł twarz podchodząc niepewnie. Podziwiałem go, ponieważ ja nie byłem w stanie zrobić ni kroku. Czułem, że nogi ugną się pode mną, jeśli tylko spróbuję się ruszyć. Mój śliczny Fillip. Tęskniłem za nim równie mocno, jak za Nathanielem, a jednak nie mogłem porównywać tych dwóch, całkowicie innych uczuć. Tęsknota za moim Aniołem była o wiele bardziej skomplikowana składała się z pragnień duchowych i fizycznych.
- Zamknij oczka, kochanie. – szepnąłem na ucho synowi. – Chcę dać buzi tatusiowi, a dzieci nie mogą patrzeć, bo Mikołaj nie przyjdzie. – wstyd mi było, że muszę straszyć dziecko Świętym Mikołajem, a jednak to zawsze skutkowało. Nathaniel zamknął oczka, zasłonił je łapkami i odwrócił buźkę w inną stronę. Grzeczne dziecko.
- Marcel... – Fillip patrzył na mnie jakby widział mnie pierwszy raz. On także tęsknił. Uśmiechnąłem się.
- Wróciłem. – powiedziałem spokojnie, a on objął dłońmi moją twarz i mocno przycisnął swoje wargi do moich. Objąłem go jedną dłonią w pasie zamykając oczy. Czułem, jak chłopak podnieca się, jak jego ciało wbija się w moje, jak moje własne zaczyna reagować. Obaj byliśmy siebie spragnieni. Niechętnie, ale jednak, odsunąłem się od niego. Musnąłem jego rumiany policzek. – Zamęczę Nathaniela i będziemy mieli dla siebie południe. – szepnąłem. Z trudem jednak w miarę szybko zdołałem ochłonąć. Fillip miał z tym większy problem, co niezaprzeczalnie bardzo mi się podobało. – Zajmę się małym, a ty uspokój swoje ciało. Obiecuję, że zajmę się i tobą, chociaż trochę później. – ponownie ucałowałem mojego zawstydzonego swoim pożądaniem Anioła. – Kocham cię. – zapewniłem go zanim zwróciłem się do syna, który grzecznie czekał aż pozwolę mu otworzyć oczka. – Idziesz ze mną umyć ręce, Pluszowy Misiu? Czuję, że tatuś zrobił obiad.
- Tak! – zaczął kręcić się w moich ramionach bym ruszył się z miejsca w stronę łazienki, a kiedy tylko zrobiłem kilka kroków zaczął opowiadać mi, co robił, kiedy mnie nie było, co takiego kupił mu Fillip, a nawet, co zrobili na obiad. Buźka niemal mu się nie zamykała. Oczywiście nie wszystko zdołałem zrozumieć, kiedy tak zacinał się, kiedy brakowało mu słowa i nagle zaczynał inne zdanie składające się głównie z trzech prostych słów. Był zabawny i grzeczny. Strasznie szybko dorastał, co wydawało mi się straszne. Jeszcze niedawno tylko mamrotał coś pod noskiem, leżał na pleckach nie potrafiąc jeszcze siedzieć, a teraz już chodził, chociaż chwiał się czasami, rozumiał wszystko, co się do niego mówiło i potrafił odpowiadać, chociaż swoim własnym językiem.
Obiad był wyśmienity. Od dawna nie jadłem niczego równie pysznego. Nie ważne jak bardzo starały się Skrzaty w szkole. Fillip był od nich lepszy, a jego posiłki pełne miłości. Chciałem już zamknąć się z nim w pokoju i całować go całego, powtarzać w kółko jak jest piękny, jak bardzo go kocham, jak niesamowicie tęskniłem.
Naturalnie stęskniłem się również za Nathanielem, a malcowi brakowało mnie przez te długie miesiące, kiedy to widział mnie tylko w kominku, a jednak musiał wybaczyć mi, że chcę go uśpić jak najszybciej, zamęczyć zabawą by niemal padał ze zmęczenia. Naturalnie wynagrodzę mu to wszystko, jednak ten jeden dzień musiał mi wybaczyć.
- Kochanie, chcesz robić bałwana? – otarłem brodę Nathaniela, po której właśnie spływał mu sos. – Takiego wielkiego z nosem z marchewki...
- Tak! – krzyknął wyciągając ramiona do Fillipa. To z całą pewnością był koniec obiadu. Malec przestał myśleć o swoim kolorowym talerzyku i mój biedny Anioł musiał wmusić w niego jeszcze kilka łyżek ziemniaków i kawałków mięsa zanim zgodził się zabrać go od stołu.
- No chodź, ubierzemy cię, a tata umyje naczynia. – rzucił mi wymowne spojrzenie, uśmiechnął się słodziutko i zabrał małego z kuchni. Tak, Fillip wiedział, że bałwan to wymówka by zmęczyć szybko malca i zyskać dla nas całe godziny we dwoje. Dla małego dziecka nie było chyba nic bardziej wyczerpującego niż zabawa na śniegu. Zabrałem się za swoje obowiązki uśmiechając do siebie. Nie chciałem wracać do Hogwartu. Mogłem zostać w tym domu już na zawsze żyjąc jak normalny człowiek. Tym razem jednak użyłem zaklęcia by szybciej uporać się z naczyniami. Z holu dochodził radosny śmiech Nathaniela. Korciło mnie by zobaczyć, jak mój Anioł ubiera tego rozbrykanego i ucieszonego malca. Zdecydowanie warto było na to patrzeć. Maleństwo miało na sobie gruby kombinezonik, pod spodem pewnie i grubaśne rajtuzki, rękawiczki na sznureczku, czapeczka-miś zrobiona przez mamę Fillipa, gruba kurtka i szaliczek. Wyglądał jak mała, cieplutka kulka. A Fillip? Był równie zachwycający.
- Jus! Jus! Jus! – malec nie mógł się doczekać. Nie mogłem go już nawet pocałować. Był tak opatulony, że tylko oczka i nosek wystawały spod ubrań. Fillip zabrał go na dwór by się nie zapocił w domu. Chciałem jak najszybciej do nich dołączyć. Nie zwlekając ubrałem się i wyszedłem stając koło Anioła, który właśnie obserwował jak nasza pociecha przedziera się ostrożnie przez śnieg szukając miejsca na bałwana.
- Ja też cię kocham. – Fillip odpowiedział mi dopiero teraz. Zbyt szybko uciekłem z małym do łazienki i nie miał czasu by zapewnić mnie o swoich uczuciach wcześniej. – Byłem grzeczny i chcę żeby Święty Mikołaj dał mi bardzo dużo ciebie. Myślisz, że dostanę to, czego chcę? – zaśmiał się i pociągnął mnie za sobą do malca, który właśnie nabierał w łapki śniegu. Pomogłem mu ulepić kulkę i toczyłem ją póki nie była wystarczająco duża by Nathaniel mógł robić to za mnie, a kiedy zaś była już dla malca nazbyt ciężka znowu się nią zająłem, zaś chłopiec poszedł pomagać Fillipowi z kolejną. Był jeszcze zbyt malutki by samemu robić kulki. Prędzej straciłby równowagę i rozgniótł ją sobą. Widziałem te błyski w jego oczach, prawdziwą radość na twarzy. Mały śmiał się, bełkotał coś przez szaliczek i małymi łapkami uklepywał kulkę by była idealnie okrągła na bałwanka. Śnieg był cały zmaltretowany przez ślady jego drobnych stópek, w miejscach gdzie się wywrócił było widać ugnieciony śnieg i odrobinę trawy, do której się dokopał podnosząc się niezgrabnie.
Czułem jak moje serce topi cały ten śnieg, jak oczy stają się wilgotne, chociaż nie płakałem. Byłem szczęśliwy, jak nigdy przedtem, a równocześnie jak zawsze, kiedy jestem z Fillipem i Nathanielem. Przytuliłem ich obu do siebie zapewniając, że ich kocham. Mimo zimnych ubrań czułem jak są ciepli. Mój największy skarb. Uwielbiałem Święta!

środa, 11 listopada 2009

Kartka z pamiętnika LII - Alen Neren

Wartość Świąt Bożego Narodzenia liczy się na osoby, które się odwiedziło, lub które przyjechały by cię odwiedzić. Taką naukę wyniosłem ze Świąt w domu. W tym roku Boże Narodzenie miało być naprawdę szczególne. Oczywiście niebezpieczne biorąc pod uwagę to, czego się dopuściłem, ale dla wyjątkowych Świąt można poświęcić naprawdę wiele. Ja postawiłem na szali swoją głowę.
Wszystkim zająłem się sam. Zapytałem tatę o pozwolenie, cichcem wykreśliłem Blooda z listy osób zostających na Święta w Hogwarcie. Wiedziałem, że się tam wpisze, nie po to zaglądałem mu przez ramię do listu od ojca, bym miał nie wykorzystać zdobytych informacji. Denny musiał zostać w szkole, ponieważ jego tata zmuszony był wyjechać w sprawach służbowych i nie mógł spędzić Świąt z synem. Po Blood’zie nic nie było widać. Zachowywał się tak jak zawsze, ale ja nie planowałem tego tak zostawić. Byłem Dobrą Wróżką chłopaka, a to wykluczało zostawienie go samego w szkole. Nie wiedziałem, co mogłoby mu nagle strzelić do głowy.
Do tego, co zrobiłem przyznałem się dopiero dzień przed wyjazdem z Hogwartu, kiedy było już za późno by zmienić cokolwiek. Denny był wściekły. Gonił mnie po całym dormitorium zapewniając, że zabije mnie, jeśli tylko zdoła mnie złapać. Nie udało mu się, chociaż przez chwilę naprawdę niemal mnie miał. Koniec końców spakował się i nadąsany pojechał ze mną. Biedny nie mógł przewidzieć, co go spotka. Nie miał pojęcia o tym, jak wyglądają Święta w moim domu, a wątpiłem by spędzał swoje w jakiś szczególny sposób. I to był dla niego kolejny powód by mnie w końcu zabić.
Pożyczyłem mu jeden z moich przymaławych garniturów. Leżał na nim idealnie i aż nie mogłem uwierzyć, że Blood może być na tyle przystojny. Z trudem powstrzymałem podniecenie widząc go tak eleganckim.
- Nie gap się na mnie! – syknął, kiedy się zapomniałem.
- Ale wyglądasz tak wspaniale... Nieważne. – zakończyłem to szybko, widząc wymownie uniesione brwi chłopaka i minę zapowiadającą moją rychłą śmierć. Naturalnie wątpiłem by Blood zrobił mi cokolwiek, jednak nie chciałem by się na mnie dąsał przez całe Święta.
To był dopiero początek. Był zaskoczony i może nawet wystraszony, kiedy goście zaczęli się zjeżdżać. Drugi dzień Świąt, rodzinna kolacja i on, egzotyczny okaz, który przywiozłem ze szkoły. Od samego początku był w centrum uwagi. Na początek obskoczyły go ciotki. Żałowałem, że nie przygotowałem go na to, co miało nastąpić. Jedna z kobiet złapała go za policzki, naciągnęła je trochę i poruszała. To było jak znak dla innych, żeby zacząć oględziny chłopaka. Dotykały go, głaskały, rozmawiały z nim, pytały o różne mało istotne rzeczy, szczypały i zachwalały. Tak, Blood zrobił na nich wspaniałe wrażenie, już samym pojawieniem się.
- Ale jaki on mizerny! – teraz wiedziałem, że Denny znienawidzi mnie do końca życia. To jedno zdanie było zapowiedzią katastrofy. – Z trudem jest, za co złapać! – ciotka znowu naciągała policzki chłopaka – Trzeba go trochę utuczyć! Oj, kochanieńki, jesteś w odpowiednim miejscu. Ciocia Margareth zajmie się tobą jak należy. – niemal wyśpiewała i pogłaskała jasne włosy chłopaka. Zostawiła go, a razem z nią odeszły inne kobiety. Niestety Denny zrobił wielkie wrażenie nie tylko na nich. Widziałem spojrzenie, jakie posłał mi Blood. Pełne wściekłości i niemych gróźb.
Jako następne w kolejce już stały kuzynki. Cały korowód młodych dziewcząt w wieku od dziewięciu do siedemnastu lat. Co jedna to zarumieniona i wpatrzona w jasnowłosego chłopca o niesamowitym kolorze oczu, poważnej twarzy, drobnej budowie ciała. Zaczęło się przydługie przedstawianie dziewcząt, tyle, że już po chwili wcale mnie nie potrzebowały. Zostałem wypchnięty poza kółko otaczające przyjaciela, a one osaczyły go nie pozwalając mu uciec. Byłbym zazdrosny, gdybym nie znał Dennego, ale mur otaczający chłopaka był niemal nie do przebicia, a ja uczepiłem się go i nie zamierzałem puścić. To dawało mi przewagę nad każdą z kuzynek. One nie wiedziały, jaki jest mój przyjaciel, więc nie musiałem się denerwować. Byłem nawet dumny, że tak się nim zachwycano. Oni mieli go teraz, a ja, na co dzień w szkole.
Osaczony Blood wyraźnie nie wiedział, co ma teraz zrobić. Musiałem rozgonić napalone na niego dziewczyny, jeśli miałem jeszcze jakoś dożyć kolacji. Z trudem wcisnąłem się między nie zasłaniając sobą chłopaka. Kuzynki nie były zadowolone, a Denny zacisnął dłonie na mojej koszuli z tyłu, jak dziecko. Niestety nie był to wyraz strachu, czy wdzięczności. Pociągnął mnie mocno w dół i sięgnął ustami mojego ucha.
- Jesteś trupem, Alen! – wysyczał. – A twój misiek straci bebechy! – Niestety powiedział to nad wyraz przekonywująco. Zaśmiałem się nerwowo. Wybawił mnie dzwonek. Dobrze wiedziałem, kto to.
- Otworzymy! – rzuciłem głośno i łapiąc Blooda za rękę pociągnąłem go ze sobą na ganek. Otworzyłem i uśmiechałem się do siebie widząc zdenerwowanego mężczyznę i zszokowanego Dennego. Oczywiście, że się tego nie spodziewał.
- Tata... – burknął niewyraźnie. Teraz przynajmniej wiedziałem, do kogo podał się Blood. Jego ojciec był równie przystojny, co syn. Te same jasne, krótko przycięte włosy, drobne, chociaż zdecydowanie męskie ciało. Tylko oczy ich różniły. Fiolet tęczówek Dennego nie pasował do intensywnego błękitu oczu pana Zachir, a jednak miały ten sam kształt. Chłopak zdecydowanie miał urodę po nim.
- Proszę wejść! – wciągnąłem mężczyznę do środka. – Niech pan się rozbierze, a ja powiem, że już pan przyszedł. Wyszedłem z pomieszczenia zamykając za sobą ganku. Przykucnąłem i przyłożyłem ucho do drzwi. Wiem dobrze, że nie wypadało, ale musiałem, to było silniejsze ode mnie.
Przez dłuższy czas panowała cisza. Żadne z nich się nie poruszył, nie odezwał, jednak w końcu cisza została przerwana.
- Wiem, że nie jestem dobrym ojcem i a te Święta powinienem spędzać z tobą... – mężczyzna zaczął niemal drżącym głosem. – Dopiero teraz mam trochę wolnego czasu, a twój kolega...
- Nie ważne. – odpowiedź Blooda miała ton reprymendy. Usłyszałem szelest i wydaje mi się, że chłopak chyba objął ojca. To dobrze, bo chociaż nie wiedziałem, co czuje każdy z nich, to jednak cieszyło mnie, że są teraz razem.
Szybko uciekłem na górę i powiedziałem, że nasz ostatni gość właśnie się pojawił. Byłem z siebie niesamowicie dumny i nie ważne, co na ten temat miałby do powiedzenia Denny. To były jego najlepsze święta, byłem pewien.
Chłopak i ojciec prezentowali się razem jeszcze lepiej niż osobno. Blood mógł przynajmniej odetchnąć z ulgą, ponieważ cała uwaga rodziny skupiła się teraz na jego tacie, który został poddany szczegółowym oględzinom ciotek. Posadziłem przyjaciela obok siebie przy stole. Nie skomentował tego, co zaplanowałem i co zrobiłem. Siedział cicho obserwując każdego członka mojej rodziny z osobna, napotykał pełne rozmiłowania spojrzenia dziewczyn i starał się chyba zachowywać jak każdy. Taki podobał mi się jeszcze bardziej.
Na szczęście ojcu udało się przekonać jakoś kobiety, by dały spokój gościowi i usiadły przy stole. Kolacja była obfita. Sałatki, wędliny, sery, ryby, ciasta i ciasteczka. Denny siedział między mną a ojcem jednak nie przeszkodziło to ciotkom by nakładać mu coraz to nowszych dań. Jego talerzyk nie był w ogóle pusty. Ledwie zjadł to, co dostał, a już zapełniał się kolejnymi smakołykami. Biedny chłopak chyba z trudem potrafił to w sobie pomieścić. Jego złość na mnie znowu się ujawniła. Kopał mnie pod stołem przez cały czas jakby starał się odreagować paszteciki i sałatkę z porów, która teraz zajęła miejsce jajek i sosu tatarskiego, które przed chwilą zdołał w siebie wmusić. Przez cały ten czas ciotki nakłaniały go do jedzenia i kosztowania chwaląc się swoimi wyrobami, które przywiozły. To tylko potwierdziło moje przypuszczania. Blood był miły i słodki. Nie chcąc urazić żadnej z nich zjadał wszystko, co tylko mu nakładały. Miałem tylko nadzieję, że biedak nie dostanie niestrawności. Całe szczęście czasami miał okazję zrobić sobie przerwę na pół godziny, czy też godzinę, kiedy to dziewczęta wyciągały go do innego pokoju by porozmawiać, lub pobawić się z małymi kuzynami, przespacerować się wieczorem po ulicy. Gdyby nie to, że chłopak kopał mnie, kiedy tylko miał ku temu okazje prawie w ogóle nie miałbym okazji by dotknąć Dennego. Wciągnąłem go w sam środek rodzinnych Świąt i naprawdę byłem z tego dumny.

niedziela, 8 listopada 2009

Syriusz: Herbatka

Wujek wrócił z Afganistanu... Hmm... Inny, ale normalny, część jego znajomych wróciła psychicznie chora... Czasami prawda o tym, co się dzieje potrafi przerazić...


23 grudnia
Nie było możliwości bym się wymigał. To było po prostu niemożliwe i już. Z trudem uniknąłem śmierci wczoraj, kiedy nauczyciel zapraszał mnie do siebie, a tym razem nie miałem już żadnej, nawet najgorszej, wymówki. Musiałem wziąć głęboki oddech i stawić temu czoła jak przystało na mężczyznę. Może kiedyś Remi doceni moje poświęcenie, chociaż znając jego oddanie szkole, nigdy nie uwierzy, że nauczyciel mógłby mnie zabić. Nawet, kiedy będę go odwiedzał, jako duch będzie obstawiał, że się uwziąłem. Mój naiwny, kochany Remus... Który prawdę powiedziawszy sam mnie w to wszystko wrobił, tyle, że wcześniej nie sądziłem bym miał zostać zabity, a teraz byłem o tym przekonany. Takie dziwne przeczucie, że coś się święci, jest nie tak, a nauczyciel wcale nie jest taki dobry i miły, na jakiego może wyglądać.
Naturalnie pod jego gabinetem byłem na czas. Dokładnie w ostatniej sekundzie zapukałem. Nie chciałem dać mu dodatkowego pretekstu do znęcania się nade mną. Musiałem przetrwać, więc trzymałem się kurczowo nawet tych najmniejszych szczegółów, które mogłyby nad tym zaważyć. Profesor wpuścił mnie do siebie i kazał usiąść przy stoliku. Jego gabinet był pełen książek, starych woluminów w poniszczonych okładkach, wyrytych w drewnie run na ścianach, zapisków i śmieci. W rogu stał niepozorny, zdobny młot z tabliczką, iż jest to przypuszczalna kopia młota jakiegoś nordyckiego boga. Teraz przynajmniej nie musiałem się obawiać, że otrucie mnie jest jedyną możliwością zabijania, na jaką Wavele sobie pozwoli.
Nauczyciel postawił przede mną kubek z herbatą, ładnie pachnącą, jasną, z dodatkiem jakiegoś soku. Powiedział żebym się nie bał, ponieważ to tylko pigwa, ale jeśli nie chcę zaraz zrobi mi inną. Oczywiście odmówiłem dziękując za tę. Był miły, uczynny i cały czas się uśmiechał. Aż wydawał mi się podejrzany. Teksty, które miałem przetłumaczyć leżały już przede mną, wszystko było gotowe. Sam nauczyciel zajął miejsce naprzeciwko mnie także tłumacząc jakieś stare dokumenty.
Tak się to zaczęło. Tekst, który przyszło mi tłumaczyć był podzielony i wiedziałem, że mi przypadła w udziale łatwiejsza jego część. Mężczyzna dał mi wielki słownik, gdybym go potrzebował i wykaz run, na wszelki wypadek. Widać, że był przygotowany na dłuższą i intensywniejszą pracę. To pozwalało mi wierzyć, że nie zabije mnie od razu.
Herbata nie wydawała się zatruta, a przynajmniej żyłem, mimo iż wypiłem całą bardzo szybko. Smakowała mi. Tłumaczenie dotyczyło jakiegoś poematu o końcu świata, powrocie bogów, zemście i nowym życiu. Może gdybym zajmował się poezją potrafiłbym nie tylko tłumaczyć wszystko dosłownie, ale i ubrać w piękne słowa tworząc profesjonalne tłumaczenie.
Czasami byłem do tego stopnia zajęty, że zapominałem o niebezpieczeństwie. Innym razem zauważałem, że mężczyzna przerywał swoją pracę i przypatrywał mi się. Pewnie myślał, w jaki sposób najlepiej się mnie pozbyć. Wtedy siedziałem czujny wyczekując na odpowiedni moment by uciec. Całe szczęście nie byłem do tego zmuszony.
Znowu oddałem się tłumaczeniu zapominając o wszystkim.
- Pozwól, że sprawdzę jak ci idzie. – aż drgnąłem nerwowo, gdy Wavele podniósł się ze swojego miejsca i obchodził stolik stając za mną. Wydawał się niegroźny, ale kto wie, czy nie trzymał właśnie ręki na różdżce, którą zaraz we mnie wyceluje.
On jednak oparł dłonie o blat po obu moich stronach i pochylił się nisko. Czułem jego zapach, słyszałem oddech zaraz przy uchu i cieple powietrze na szyi. Był tak blisko, że nawet nie zdołałbym zareagować gdyby uznał, że pozbędzie się mnie właśnie teraz.
- I... I jak? – przełknąłem z trudem ślinę. Przeszły mnie dreszcze, jak podczas ostatniego naszego spotkania. Coś na pewno nie było tak, jak należy.
- Nieźle. Dobrze sobie radzisz, Syriuszu. – niemal wyszeptał. Niespiesznie podniósł się i pogłaskał mnie mierzwiąc mi włosy. – Jesteś bardzo zdolny. – przyznał. Jego dłonie spoczęły na moich ramionach, ścisnęły je lekko. – Jakiś ty spięty! Boisz się czegoś, a może musisz odpocząć? Zróbmy sobie przerwę. Zaraz przyniosę jakąś przekąskę, co ty na to? – mówił śpiewnym i pełnym zadowolenia głosem.
I wtedy do mnie dotarło! Nie wiem jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć. To, jaki był dla mnie miły, to jak blisko się znajdował, ta łagodność i beztroska. Przecież to było oczywiste! Powiedziałbym, że cały ten czas wodził mnie za nos, gdyby nie to, że sam wmówiłem sobie nie to, co trzeba. Jemu nie zależało na tym, by zabić mnie teraz! On chciał zdobyć moje zaufanie! Chciał się do mnie zbliżyć, zaprzyjaźnić, a wtedy z łatwością się mnie pozbędzie i dotrze prosto do Remusa! To było tak jasne, a ja zupełnie jakbym nie potrafił tego zauważyć. Cały czas chodziło właśnie o moje zaufanie, które pozwoliłoby mu nie wzbudzając podejrzeń pozbyć się mnie, a później wmawiać niesamowite rzeczy Lupinowi. Chciał dotrzeć do mojego chłopaka poprzez mnie!
- Tak, tak, niech pan przyniesie. – rzuciłem z lekkim uśmiechem, niby to szczerze. Mężczyzna wyszedł z gabinetu bocznymi drzwiami, zapewne do innych pomieszczeń, z którymi się on łączył. Ten wredny, cwany lis! Myślał, że mnie kupi słodkimi słówkami, bym stracił czujność, a wtedy on zajmie się resztą. Niedoczekanie. Ha! Byłem lepszy od niego, bardziej cwany i inteligentniejszy. Nie dostanie Remusa!
Zajrzałem do jego notatek, które zostawił na stoliku. On także zajmował się tłumaczeniem jakiś starych tekstów i szło mu to niesamowicie szybko. Bez trudu przetłumaczyłby tekst, nad którym teraz to ja pracowałem. To upewniło mnie w przekonaniu, że wszystko, co robił było ukartowane i z góry przemyślane. Chciał zwabić na to Remiego, ale że nie miał okazji wykorzystał fakt, że może tym sposobem pozbyć się mnie, jako problemu stojącego na jego drodze!
Usłyszałem, że wraca. Usiadłem szybko na swoim miejscu odchylając się trochę na krześle i usiłowałem się jak najszybciej rozluźnić. Lepiej żeby nie wiedział, że go przejrzałem. To mogłoby być niebezpieczne.
- Czy mogą być rogaliki? – zapytał na wstępie niewinnym i czystym głosem. Gdybym nie wiedział, co kombinuje pewnie uznałbym, że jest zwyczajnym miłym nauczycielem, ale ja też potrafiłem grać niewiniątko.
- Ależ oczywiście. – posłałem mu ciepły uśmiech, chociaż wewnątrz aż się gotowałem i miałem ochotę zetrzeć mu to zadowolenie z twarzy. – I gdybym mógł prosić jeszcze kubek herbaty.
- Och, ależ oczywiście. – położył na stoliku pośród całych tomów książek runicznych i kartek miseczkę z niewielkimi rogalikami z nadzieniem. Jego dłoń znowu spoczęła na mojej głowie. – Wiesz, Syriuszu, jest już stosunkowo późno. Dokończymy pracę po świętach. Zasłużyłeś na odpoczynek. – pomasował palcami moją głowę i odszedł trochę dalej by przygotować napój. Jeden dzień nie wystarczy na zdobycie zaufania, on o tym wiedział, dlatego chciał żebym znowu przyszedł. Mogłem przynajmniej być pewny, że nie pozbędzie się mnie zbyt szybko. Na pewno przed powrotem Remusa, ale nie od razu, by nie wzbudzać podejrzeń. To dawało mi więcej czasu na zastanowienie się.
- Myślę, że to dobry pomysł. Postaram się znaleźć czas po świętach, jeśli Hagrid nie będzie mnie potrzebował wcześniej. – nie mogło być nazbyt łatwo. Mógłby zrozumieć, że wiem o wszystkim, a jeśli będę mu utrudniał zadanie i zachowywał się jak zawsze, może zdołam go przechytrzyć.
Podał mu herbatę, którą wypiłem w miarę szybko. Musiałem wrócić do siebie i pomyśleć nad jakimś konkretnym planem przeżycia i zagrodzenia Wavele’owi drogi do Remusa. Oj, na pewno nie dostanie się do niego przeze mnie. Nie było mowy!
- Ja już lepiej pójdę. – wstałem i ukłoniłem się lekko. Mężczyzna podał mi dłoń, którą uścisnąłem. Była ciepła, a uścisk mocny i zdecydowany, jakby chciał mi powiedzieć, że nie mogę go ignorować.
Od razu wyszedłem i szybko udałem się do dormitorium. Moje nowe odkrycie było warte nowego planu działania. Nie tylko unikania wizyt u profesora, ale i odwiedzenia go od planu zaprzyjaźnienia się ze mną. Łatwiej byłoby mi uciekać przed nim, jako przed wrogiem, niż przed przyjacielem, który chce mnie przecież wykorzystać by dobrać się do mojego chłopaka. To nie mogło czekać. Musiałem mieć plan, a tym czasem miałem w głowie totalną pustkę.

piątek, 6 listopada 2009

Syriusz: Ciasteczka

Wszedłem do środka bezustannie się uśmiechając. Gdyby nauczyciel stał w oknie i nadal mógł mnie dostrzec, wolałem by naprawdę sądził, że z przyjemnością odwiedzam gajowego, któremu to obiecałem. Kiedy nie zna się pełnych możliwości wroga lepiej go nie lekceważyć. Wavele uczył w Hogwarcie, a to znak, że był dobry. Kto wie, co takiego potrafił poza odczytywaniem run. Musiałem mieć się na baczności, jeśli chciałem żyć.
Wnętrze chatki było niewielkie, duszne i nie pachniało nazbyt przyjemnie. Z resztą, czego spodziewać się po domu gajowego? Wielki pies, który leżał przy łóżku podniósł tylko łeb i nie zainteresował się mną wracając do przerwanej na chwilę drzemki. Przynajmniej nie zostanę pożarty, to jeden dodatkowy plus mojego marnego i bezustannie zagrożonego życia. Remus zrobił mi wielkie świństwo zostawiając mnie samego w szkole. Przecież na każdym kroku czaiły się niebezpieczeństwa!
- Usiądź, Syriuszu. – Hagrid wskazał mi krzesło przy stole. Woda w wielkim czajniku nad ogniem gotowała się powoli. Mężczyzna postawił przede mną talerz ze swoimi wypiekami wielkości okazałych bułek. – James dużo o tobie opowiadał. – zasiadł naprzeciwko mnie. – Z resztą w ogóle wiele o was mówi. Podobno nieźle mieszacie w szkole.
Uśmiechnąłem się, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. Ta glizda, Potter, mówił, co tylko mu ślina na język przyniosła. Założę się, że nie zostawił na mnie suchej nitki. Już ja się z nim rozprawię, kiedy wróci, o ile będę mógł.
 - Oj, to przesada. To ON miesza. – słodki uśmiech, zatrzepotać rzęsami i każdy uwierzy nawet w największe bzdury. Tym bardziej niewinny i ciapowaty gajowy.
Sięgnąłem po ciasteczko dostrzegając dziwne rumieńce na policzkach Hagrida, gdzieś między jego bujną brodą. Widać było, że tan tylko na to czeka. Jego dzieła, z których był nieodparcie dumny. Nie mógł tego ukryć, nawet gdyby się starał. W najlepszym wypadku połamię zęby, myślałem przykładając wielkie ciastko do ust, jednak zrezygnowałem, zaś mężczyzna wydawał się zawiedziony.
- Czy mógłbym dostać nóż? – zapytałem znowu starając się wyglądać, jak niewinny i grzeczny chłopiec.
- Nóż? – był wyraźnie zdziwiony.
- Tak. Pierniczek jest duży, więc będzie mi łatwiej, kiedy go sobie pokroję.
- Ach, tak, tak! Oczywiście! – uderzył się wielką dłonią w czoło – Nie pomyślałem! Już ci daję, Syriuszu. – wstał i zaczął szukać noża po szafkach. Odłożyłem ten twardy bochen na spodeczek, który mi wcześniej dał i z niechęcią zastanawiałem się, jak dobrać się do tego czegoś. Całe szczęście dostałem upragnione sztućce. Czajnik akurat zaczął gwizdać. Hagrid zaczął szukać pospiesznie kubka dla mnie, a później herbaty. To była wymarzona chwila. Złapałem nóż całą dłonią i wbiłem w pierniczek, jakbym planował je zasztyletować. Usiłowałem je przeciąć, ale nie było takiej możliwości. Korzystając z okazji ogólnego zamieszania, jakie powodował gajowy nadal szukając łyżeczki i cukru uniosłem ciastko na nożu. Odsunąłem spodeczek, przetarłem rękawem blat stołu i z całych sił uderzałem wypiekiem nabitym na nóż o blat. Szło niesamowicie opornie, ale w końcu ciastko się rozsypało. Zgarnąłem kawałki wielkości prawdziwych ciasteczek na talerzyk i wróciłem do swojej stałej pozy siedząc wyprostowany i zadowolony. Wsunąłem do ust najmniejszy kawałek piernika. Smakował jak kamień, był twardy jak kamień i z trudem utrzymywałem go w ustach. Hagrid akurat uporał się ze wszystkim i postawił koło mnie wielki kubek parującego, gorącego napoju.
- Bardzo dziękuję. – odparłem nieco sztucznie z powodu nadal trzymanego w ustach ciastka. Szybko posłodziłem herbatę i nie bacząc na to, że jest gorąca podmuchałem trochę i upiłem mały łyk. Trzymałem ją w ustach póki nie namoczyła bryły ciasta, którą nadal tłamsiłem. Po pewnym czasie zdołałem trochę ją pogryźć i połknąć. Hagrid czekał i niepokoił się.
Pomyślałem o Wavele’u, o tym, że dobierze się do Remusa, kiedy tylko ja usunę mu się z drogi bardziej lub mniej z własnej woli.
- No, no. Naprawdę dobre! – udałem entuzjazm i napiłem się więcej, po czym znowu władowałem do ust kolejny kawałek pierniczka. Przed oczyma stanął mi obraz załamanego po moim zniknięciu Remusa i pocieszającego do nauczyciela run. – Mmm! – zamruczałem z uwielbieniem. Tak, byłem zdesperowany i to bardzo!
Mogłem zatruć się ciastkami gajowego, lub jego herbatą, zostać zjedzony przez jego psa, lub po prostu cichcem zamordowany przez nauczyciela. Nikt się nie dowie, nie znajdzie ciała, już on o to zadba. Zdecydowanie wolałem chociażby przypadkiem zostać odratowany przez prostodusznego gajowego, miałem większe szanse na przeżycie.
Kiedy tak teraz o tym myślałem gajowy mógł mi się jeszcze przydać.
- Hagridzie, a czym takim zajmujesz się teraz, kiedy spadł śnieg i w ogóle...
- A bo widzisz, Syriuszu... – mężczyzna podrapał się po karku – Karmię zwierzęta, odśnieżam, troszczę się by nic nie wyszło przypadkiem z lasu, a są tam różne dziwactwa...
- Więc nie wiem, czy się przydam, ale gdybyś jednak potrzebował jakiejś pomocy to możesz na mnie liczyć. Daj znać, a zjawię się, jeśli tylko będę w stanie. – zapewniłem. Przynajmniej moje zniknięcie zaniepokoi gajowego, jeśli nie będę się zjawiał, a on będzie o to prosił w taki, czy inny sposób. Już po jego minie wiedziałem, że jest zachwycony propozycją. To dawało mi naprawdę wiele. Wavele mógł mnie otruć u siebie, zaszlachtować, a ciało ukryć w podziemiach zamku, zakopać w cieplarni, wrzucić do jeziora, poćwiartować i rozrzucić po Zakazanym Lesie, jako karmę dla dzikich zwierząt, jakie tam mieszkały. Może nawet planował mnie wypatroszyć i wypchać by później chwalić się innym nawiedzonym profesorom, że poradził sobie z konkurencją do jednego słodkiego ucznia. Zdecydowanie lepiej było mieć takiego Hagrida, który szukając towarzystwa będzie piekł paskudne ciastka, ale przynajmniej stanie się ratunkiem przed rychłą śmiercią. Opcjonalnie pies po zapachu odnajdzie moje zwłoki i przynajmniej świat dowie się, że Syriusz Black zginął, a nie uciekł jak ostatnia łajza niewiadomo gdzie i niewiadomo, po co.
Kolejny kawałek twardego pierniczka. Już miałem dosyć. Bolała mnie szczęka, z trudem przełykałem kolejne grudy. Nagle jeden kawałek wpadł nie tam gdzie trzeba. Zakrztusiłem się kaszląc i starając uderzyć w plecy by jakoś odkrztusić ten paskudny kawał ciastka.
Hagrid wstał pospiesznie i klepnął mnie zdecydowanie zbyt mocno w plecy. Aż mną zarzuciło. Musiałem mocno oprzeć się o stół by na nim nie wylądować. Bryła pierniczka wyleciała mi z ust i z pluskiem wylądowała w kubku z herbatą gajowego. Było mi gorąco i czułem wypieki na twarzy. Omal się nie udusiłem tym marnym ciastkiem!
Czy aby na pewno godna śmierć w gabinecie Wawele nie była lepszym rozwiązaniem niż marny i poniżający zgon w małej, obskurnej izbie? W dodatku taka głupia śmierć... Uduszenie się ciastkiem o konsystencji kamienia. Chyba jednak musiałem to wszystko przemyśleć.
- Wybacz, zbyt łakomie jadłem. – wziąłem wielki łyk herbaty i popiłem flegmę, którą czułem w ustach. Jeśli jutro nauczyciel run się mnie nie pozbędzie zastanowię się poważnie nad tym, które rozwiązanie jest lepsze.
- Aleś mnie wystraszył! – Hagrid westchnął z ulgą i usiadł z powrotem na swoim miejscu.
- Siebie również. – zapewniłem. Myślałem przez chwilę, że już po mnie. – Te pierniczki są po prostu... zbyt dobre. – nie mogłem uwierzyć, że to mówię. Po czymś takim nadal potrafiłem kłamać na ten temat. Opróżniłem kubek napoju i spojrzałem na puste dno. Hagrid właśnie podnosił do ust swoją nieszczęsną herbatę z kawałkiem pierniczka z moich ust na dnie.
- Mogę prosić o jeszcze jedną herbatę?! – od razu wyskoczyłem z prośbą by uniknąć późniejszego tłumaczenia. Mężczyzna zadowolony odstawił kubek i zabrał się za dorabianie mi napoju. Miałem wtedy chwilę by porwać łyżeczkę i wygrzebać z jego herbaty nieszczęsny kawałek pierniczka. Wyrzuciłem go pod łóżko. Pies nawet się nie poruszył. Przynajmniej myszy będą miały, co jeść, o ile tkną to ciastko, a ja nie musiałem się już nim martwić. Mogłem zadowolić się herbatą. Przynajmniej ona była normalna i nie sądziłem bym miał się nią zakrztusić. Do tej pory czułem ból w piersi i gardle po tej paskudnej grudzie. Syriusz Black staczał się coraz niżej i zapewnie niedługo sięgnie dna, jeśli nie zacznie szybko myśleć.
Tak, Syriuszu. Musisz reagować natychmiast, chociaż póki, co trzymaj się życia.
Westchnąłem głośno. Jakie ja miałem ciężkie życie i trudne święta... Nieszczęście Pottera przeszło na mnie! Już ja mu je zwrócę, kiedy tylko się pojawi!

środa, 4 listopada 2009

Syriusz: Spotkanie

22 grudnia
Słodki tort. Dwa poziomy masy na miękkim biszkopcie. Na dole kakaowa z kawałkami czekolady i rodzynkami, zaś wyżej jasna, waniliowa z sokiem z cytryny, ananasem i brzoskwiniami. Całość uwieńczona malinową galaretką i kawałkami owoców. Przyjemny wygląd, słodki zapach i rozkoszny smak, który czułem do tej pory, a który nieodparcie kojarzył mi się Remusem. Czy już do końca życia łakocie będą dla mnie nieodparcie wiązać się z tym cudownym chłopcem o niesamowitym uroku osobistym, łagodnym usposobieniu i niebezpiecznej naturze zabójcy raz w miesiącu, a na dobrą sprawę moim chłopakiem od kilku lat? Tak... Mój słodki, cudowny Remus. Mój! Że pozwolę sobie podkreślić to raz jeszcze. Teraz niewątpliwie siedział w domu i pomagał rodzicom w przygotowaniach do świąt.
Pewnie nie miał nawet czasu na myślenie o mnie, podczas gdy ja miałem swojego aż nadto i poświęcałem go wspominaniu chwil z Remim, lub chociaż planowaniu najbliższych dni zaraz po jego powrocie. Prawdę powiedziawszy było to najciekawsze z zajęć, jakie mogłem sobie znaleźć, a przecież byłem sam zaledwie od wczoraj. To tylko potwierdzało moją teorię.
Byłem zwierzęciem stadnym, a moje stado chwilowo się rozeszło.
Wsunąłem dłonie głębiej w kieszenie i szurając nogami wracałem z Wielkiej Sali do dormitorium. Na korytarzach było chłodniej niż w pomieszczeniach, salach, pokojach. We wszystkich kominkach palił się ogień, wszędzie wisiały dekoracje świąteczne, gdzieniegdzie duchy tworzyły niewielkie chórki i śpiewały kolędy. Boże Narodzenie dało się wyczuć w powietrzu.
- O, jak dobrze, że cię widzę, Syriuszu! – ten głos, te przeciągane samogłoski, typowo brytyjski akcent. Nie było wątpliwości.
Odwróciłem się i przeszył mnie zimny, nieprzyjemny dreszcz, ale dlaczego? Oczywiście widok Wavele nie należał do najprzyjemniejszych, ale żebym od razu miał się wzdrygać? Miałem wrażenie, że powinienem o czymś pamiętać, jednak zapomniałem i nie było możliwości by pamięć wróciła, a niepokój w ciele pozostawał.
- Pan profesor! Co mogę dla pana zrobić? – posłałem w jego stronę prawdziwie fałszywy uśmiech. Robiłem to z myślą o Remusie. Chciał bym był dla niego miły, więc się starałem, a że nie byłem aż tak dobrym kłamcą by udawać sympatię... Trudno.
- Jakże miło z twojej strony, że pytasz. – typowa wymiana uprzejmości, a pewnie cichcem w głębi serca życzy mi jak najgorzej. – Widzisz mam do ciebie wielką prośbę. Czy byłbyś w stanie nauczyć się na jutro tych kilku liter, które ostatnio ci dawałem? Chciałbym jeszcze przed Wigilią zacząć tłumaczenie. – wydawał się zakłopotany swoją prośbą, chociaż rzecz jasna wcale nie czuł zażenowania. Szukał okazji by mnie zwabić, byłem tego pewien.
- Ależ naturalnie. Nauczę się ich i pomogę, tak jak obiecywałem. – gdyby Remus był ze mną na pewno by mnie pochwalił, jednak wtedy zapewne nauczyciel zwróciłby się do niego, nie zaś do mnie. I tak uważałem jednak, że zasłużyłem na nagrodę. Kolejne fałszywe uśmiechy z mojej i jego strony. Dobrze wiedziałem, czego chciał!
- Cudownie! Jesteś wielką pomocą, Syriuszu. – zaczął mi mierzwić pieszczotliwie włosy. Głaskał mnie po głowie jakby nagradzał dziecko. Znowu poczułem ten nieprzyjemny dreszcz i uścisk w żołądku. Czymkolwiek był on spowodowany musiał być ostrzeżeniem.
- To ja już pójdę... – obróciłem się na pięcie i już byłem w połowie kroku. Byleby wynieść się stąd jak najszybciej, jak najdalej od Wavele. Tylko to się liczyło. Ale poczułem silny uścisk jego palców na nadgarstku i mój plan oddalenia się został zakończony nieudaną próbą, która jeszcze się nawet dobrze nie zaczęła.
- O! Zapraszam cię na herbatę do mojego gabinetu. – ręką wskazał w głąb korytarza po prawej, od którego dzieliło nas zaledwie kilka metrów. – A mnie się nie odmawia, wiesz to na pewno, mój drogi. – i znowu ten uśmiech. Fałszywy, pełen udawanej grzeczności, czegoś figlarnego i żartobliwego. Może i był dobrym kłamcą, jednak ja widziałem więcej niż mu się mogło wydawać.
- Tak mi przykro, ale nie mam czasu. Mam coś do zrobienia, chociaż nie pamiętam chwilowo, co to było. – musiałem pomyśleć nad jakąś przekonywującą wymówką, a chwilowo nie miałem żadnej. Improwizowałem, a on nadal nie puścił mojej ręki. – Z resztą jestem pewien, że inni pańscy uczniowie z całą pewnością czekają na zaproszenie na herbatę i pogawędkę, więc ja się już zmyję... – myśl, Syriuszu! Myśl szybko!
- Nic nie szkodzi. – i znowu to samo. Uśmiechał się i teraz ciągnął mnie za sobą. – Innym razem napiję się z nimi, a teraz chce poczęstować nią mojego pomocnika. – nie wiem czy uważał mnie a głupka, czy napawał się swoim tryumfem nade mną. Traktował mnie jakbym wcale nie wiedział, o co mu chodzi, czego chce, a przecież to było oczywiste. Zaproszenie na ostatnią w życiu herbatę z jadem bazyliszka. Jedyna w swoim rodzaju, z niesamowicie rzadkim dodatkiem do trucizn. Kto by się tam domyślił, że Syriusz Black zginął w jego gabinecie otruty przez tego niby to łagodnego i grzecznego nauczyciela run. Ciało pewnie zakopie w szklarni, albo, co gorsza odda dzikim zwierzętom w Zakazanym Lesie. Nikogo nie zdziwi moja nieobecność, gdy wszyscy przyjaciele wyjechali, a chłopcy zjawią się dopiero za jakieś dwa tygodnie, kiedy to już robale dobiorą się do moich oczu i języka. Remus będzie załamany, a Wavele zadba by biedak nie czuł się samotny nazbyt długo. Oj, przejrzałem go! Nie wykiwa mnie tak łatwo i nie pozbędzie się mnie! Chociażby, jako duch, ale będę chronił Remusa przed tą bestią!
Znowu starałem się szybko i intensywnie myśleć. Musiało być coś, co mnie uratuje, co pozwoli mi zmienić plany nauczyciela. Przecież wejście do jego gabinetu będzie już równoznaczne ze śmiercią! On zadba bym jak najszybciej wyzioną ducha, a wtedy będzie miał wolną drogę do mojego słodkiego Remusa. Niedoczekanie!
Widziałem już drzwi jego gabinetu. Jeszcze chwila i będę martwy! Trup niechcianego Blacka w Hogwarcie. Idealna pierwsza strona Proroka Codziennego.
I nagle, ku mojej wielkiej uciesze coś zakołatało do mojej świadomości. Stanąłem gwałtownie w miejscu. Graj, Syriuszu, byleby dobrze, bo on już zaciera ręce by zająć twoje miejsce przy Remusie.
- Hy! Zapomniałem całkowicie! Nie mogę skorzystać z pańskiej propozycji! – puknąłem się z otwartej dłoni w czoło. – Wyleciało mi to z głowy! Obiecałem Hagridowi, wie pan, gajowemu, że przyjdę dziś zaraz po obiedzie do niego. Zrobił jakieś ciasteczka, z których jest bardzo dumny, chociaż proszę mi wierzyć, są paskudne. Nie chcę mu sprawić przykrości, a on na pewno już od dawna na mnie czeka i gotuje wodę na herbatę. Tak mi wstyd, ale nie mogę go zostawić. Obiecałem, a sam pan rozumie, obietnic należy dotrzymywać. – udałem skruchę, żal, wściekłość na samego siebie. Tak bardzo przepraszam... – westchnąłem smutno. – Ale jutro zjawię się by pomóc! – a mam inne wyjście? – Proszę tylko powiedzieć, o której.
- Echh... Szkoda, wielka szkoda, ale skoro musisz. Jutro o osiemnastej, myślę, że to odpowiednia pora. – to nie mogło być udawane. Na pewno było mu przykro. Będzie musiał odłożyć zabicie mnie, a skoro mam mu pomagać, to oznaczało to, że inni mogą wiedzieć gdzie idę, więc nie zabije mnie wtedy. Wspaniale. Moje życie zostało ocalone i przedłużone, chociaż do nieokreślonej pory.
Ukłoniłem się szybko i pobiegłem w kierunku, z którego przyszliśmy. Byłem pewny, że może sprawdzić, czy mówiłem prawdę, a to oznaczało wielką niestrawność po wypiekach gajowego. Dobrze, że Remus mnie teraz nie widział. Zbłaźniłbym się w jego oczach! A teraz, Syriuszu, bądź mężczyzną.
Zabrałem swoje rzeczy z pokoju najszybciej jak mogłem i ubrałem się ciepło. Wcale nie chciałem wychodzić z ciepłego zamku, ale cóż... Duszny, cuchnący domek gajowego był lepszy niż gabinet Wavele i trujący napój w filiżance.
Zimno uderzyło mnie w twarz, kiedy tylko opuściłem zamek. Śnieg prószył niewyraźnie, niestety wiatr wzniecał białe zaspy płatków, które ledwie opadły na wczorajszy śnieg. Ruszyłem odgarniętą przez Hagrida ścieżką w stronę jego domku. Nasunąłem czapkę dokładniej na uszy, zacieśniłem wiązanie szalika i schowałem dłonie do kieszeni, nawet rękawiczki nie stanowiły idealnej ochrony przed chłodem. Szkoda, że nie były grubsze. Widać musiałem zaopatrzyć się w nowe w najbliższym czasie.
Z komina w chatce gajowego unosił się dym. Sam mężczyzna z tego, co widziałem rąbał właśnie drewno nie przejmując się ani odrobinę chłodem. Dostrzegł mnie, gdy ocierał czoło z potu. Pomachał, teraz nie było już odwrotu.
- Cudowne wyczucie czasu! – ryknął do mnie uśmiechnięty zbierając porąbane pniaczki i układając je na ramieniu. – Właśnie planowałem zrobić sobie herbaty!
- Więc napijemy się jej razem! – odparłem głośno, by zdołał mnie usłyszeć zanim jeszcze dotarłem w jego pobliże.
Wziąłem głęboki oddech. Bądź dzielny, Syriuszu. Dla Remusa. Bądź mężczyzną. To tylko głupie ciasteczka i herbata, ale będziesz po tym żył, a Wavele jest dalej od swojego celu niż mu się wydawało. Już sama myśl o tym, że niweczę jego plany była cudowna nawet, jeśli oznaczało to wizytę u gajowego.